„Gdy skończyłam 35 lat, postanowiłam znaleźć męża. Po kilku przygodach na Tinderze uznałam, że bycie singielką nie jest złe”

nieudana randka fot. Adobe Stock, NDABCREATIVITY
„Energii miał w sobie tyle, co zmęczony spaniel, tryskała z niego egzaltacja. Przez całe spotkanie opowiadał o ambitnej literaturze i zadawał pytania, które sprawiały, że czułam się głupia i nieoczytana. Nie wiem, czy chciał mi zaimponować, czy mnie przeegzaminować, ja jednak bardzo szybko zamiast na nim skupiłam się na własnym zawstydzeniu i kompleksach”.
/ 17.03.2023 12:30
nieudana randka fot. Adobe Stock, NDABCREATIVITY

Kobiety w naszej rodzinie szybko zakładają rodziny: moja mama miała niecałe dwadzieścia dwa lata, gdy mnie urodziła, studia skończyła już zaocznie. Babcia urodziła mamę w wieku dziewiętnastu, bo studiów nie planowała i uznała, że już czas.

Ja jestem wyjątkiem. W zeszłym miesiącu stuknęło mi trzydzieści pięć lat, a na horyzoncie ani męża, ani dzieci. Chyba nie dlatego, że nie chciałam. Jakoś się nie złożyło. Na co dzień nie poświęcałam szukaniu męża wiele uwagi, ale czułam presję metryki. Tym bardziej że babcia i mama na każdym kroku starały się uświadomić mi, że już najwyższy czas. Ignorowałam to, ale w te urodziny jakby faktycznie coś przebiło się i zalazło mi pod skórę. Dotarło do mnie, że chyba powinnam się zmienić.

Przyznam szczerze, że do tej pory czas jakby dla mnie nie istniał. Żyłam z dnia na dzień, a przyszłość miała dla mnie tylko jeden aspekt: pracy zawodowej i bezpieczeństwa finansowego. Jakby inna sfera życia dla mnie nie istniała albo na razie jeszcze nie istniała. Jakbym nie zauważyła, że już przestałam być dwudziestoparolatką. Uświadomienie sobie tego było jak uderzenie obuchem w łeb. Zaczęłam mieć problemy z zaśnięciem, bo natrętna gonitwa myśli i porównywanie swojej sytuacji z dzieciatymi koleżankami spędzało mi sen z powiek. 

Muszę w końcu poznać nowych ludzi

Uznałam, że czas wziąć się na serio za poszukiwania Tego Właściwego. Jako że nie był ze mnie typ barowy, a w mojej firmie pracowało pięć osób na krzyż, przeszło mi przez myśl, by zarejestrować się na portalu matrymonialnym. Dobre trzy godziny próbowałam stworzyć swoją wizytówkę, ale budziło to we mnie tak duży wewnętrzny sprzeciw, że w końcu zostawiłam ją pustą. Przynajmniej na razie. Wiem, że szukanie drugiej połówki na portalach internetowych to znak czasów, ale wciąż tkwiło we mnie poczucie, że to krok desperacki – dla tych, którzy nie potrafią kogoś znaleźć w realu i nawiązać z nim kontaktu.

A ja przecież byłam charyzmatyczną kobietą sukcesu, która z łatwością mogła zdobyć nowych znajomych. Problem w tym, że wolałam spędzać czas w domu, niż włóczyć się po mieście czy wysiadywać w knajpach. Właśnie takie podejście do życia było powodem mojej samotności. Musiałam to zmienić, kiedy więc Anka zaprosiła mnie na domówkę, odmówiłam. Anka to moja najlepsza przyjaciółka, nie owijałam więc w bawełnę:

– Nie przyjdę, bo tam same stare mordeczki będą – powiedziałam jej. Muszę poznać nowych ludzi. Wiesz, co ja ci będę tłumaczyć…

– Aaaaa, faceta chcesz znaleźć.

Chociaż rozmawiałyśmy przez telefon, wiedziałam, że się uśmiecha, kiedy to mówi. Cóż, w końcu to moja  najlepsza przyjaciółka, znałyśmy się jak łyse konie.

– To idź, idź, jasne, ale jak się dowiem, że nie ruszyłaś z domu czterech liter jednak, bo coś tam, to…

Niestety, coś tam się znalazło, o czym Anka dowiedziała się następnego dnia po domówce, na której się nie stawiłam. Westchnęła mi do słuchawki tak głośno, że musiałam odsunąć ją od ucha.

– No, nie mogłam się oderwać i w ogóle jakoś zimno mi było, i tak nie do końca dobrze się czułam – mamrotałam moje bezsensowne wymówki.

– Kaśka, ja cię znam, okej? – powiedziała mi na to. – Wiem, jak to wyjdzie. Za miesiąc zbierzesz się w sobie i pójdziesz do tego baru. Tam posiedzisz dziesięć minut, uznasz, że się nudzisz i w sumie to bez sensu, i przyczłapiesz z powrotem do domu. Ty musisz mieć termin i konkret. Wpadnę jutro do ciebie i ci go znajdziemy.

Z czystej ciekawości czekałam na nią następnego dnia, żeby dowiedzieć się, co wykombinowała. Termin i konkret okazał się siedzieć w aplikacji komórkowej zwanej „Tinder’. Jasne, obiło mi się wcześniej o uszy, ale nie myślałam go sobie instalować w telefonie. Rzecz polega na tym, że ustawia się swój profil – zdjęcia i krótki opis – a potem przegląda takie minimalistyczne profile innych ludzi znajdujących się w twojej okolicy. Przesunięcie po ekranie w prawo znaczy: „podoba się”, w lewo znaczy: „nie podoba się”. Jak dwie osoby przesuną się w prawo, to rozpoczyna się rozmowa, umawiacie się na randkę, spotkanie i co tam jeszcze chcecie.

Przypominał mi piętnastoletniego siostrzeńca

– Ale na seks to chyba nie? – spytałam Ankę, obserwując niepewnie, jak sprawnie buduje mój profil, ściągając zdjęcia z Facebooka.

Machnęła tylko ręką.

– Generalnie to co kto chce. Co ci się żywnie podoba. Słuchaj, moja znajoma z pracy poznała tam swojego faceta, są razem już dwa lata i świetnie im się układa. Oboje szukali bratniej  duszy, a są odludkami, i napisali sobie to na profilu. Inni szukają kogoś na jedną noc i znajdują ich tacy, którzy pragną tego samego. Wpiszesz sobie, co tylko chcesz.

– Nie wiem, jakoś tak…

– Oj, po prostu podejdź do tego jak do zabawy. Przesuwaj sobie w prawo, lewo, nic nie musisz. Nie chcesz rozmawiać, nie rozmawiaj, nie chcesz nikogo przesuwać w prawo – czyli, że ci się podoba – to nie przesuwaj. Ale przyjrzyj się, pobaw, a nuż ktoś ci się spodoba i coś się z tego wykluje.

No cóż. Wieczorem rozsiadłam się wygodnie na kanapie z kieliszkiem wina i wzięłam do ręki telefon. Jakby nie patrzeć, to znacznie wygodniejsza sytuacja niż siedzenie w barze i przeglądanie się ludziom. No i w pełni na moich zasadach, w moim czasie, żadnych natrętów i nieprzyjemności. W sumie mogło być.

Przez pierwszą godzinę nie znalazłam chęci (a może odwagi), by kogokolwiek przesunąć w prawo. Potem co jakiś czas, może tego, może tamtego. Trafiło się kilka matchy – czyli oboje się sobie podobaliśmy. Coś do mnie pisali, odpowiedziałam dopiero po dwóch dniach. Z czasem jednak zaczęłam czuć się bardziej komfortowo. Trafiłam na gościa, dla którego Tinder, jak i dla mnie, był prostszą i mniej przerażającą wersją portalu randkowego. Po dwóch dniach wymieniania wiadomości tekstowych umówiliśmy się na kawę gdzieś w mieście.

Maciej na swoich zdjęciach na profilu wyglądał na typ raczej mroczny. Czarne włosy, tajemnicze spojrzenie ciemnych oczu, za nim w kącie pokoju widoczna elektryczna gitara. Nie był to może mój ideał, ale uznałam, że czas poszerzyć swoje horyzonty i gust. Na spotkanie oboje stawiliśmy się punktualnie – on nieco przed czasem, bo siedział już przy stoliku z zamówionym kuflem piwa. Poznałam go, cóż, po brodzie, bo niewiele więcej przypominało faceta ze zdjęcia.

Przysiadłam się, choć już z wahaniem, bo, jak wiadomo, pierwsze wrażenie jest niezwykle ważne, a ja poczułam się lekko oszukana. Czy moje zdjęcie też było aż tak dalekie od prawdy? Chyba nie.

Maciej, który radośnie mnie przywitał, włosy miał koloru ciemny blond – jasny brąz, jeśli chciałam być łagodna w ocenie. Ubrany był co prawda jak na zdjęciach, ale niewinny uśmiech przypominał bardziej radosnego skrzata niż ponuraka ze zdjęć. Zapytał mnie, co chciałabym zamówić, po czym zaczął opowiadać mi o walce mieczami, która okazała się jego pasją. Niestety, nie chodziło o walkę w bractwie rycerskim czy sztuce szermierki, a zainspirowaną grami fantasy zabawę.

Do słowa nie doszłam – może i dobrze, bo nie wiedziałabym, co powiedzieć. Gdy ściskałam na pożegnanie jego miękką dłoń, jedyne o czym mogłam myśleć, to jak bardzo przypominał mi mojego siostrzeńca – piętnastolatka, który też uwielbia bawić się z kolegami w barbarzyńskie potyczki. Myślę, że gdyby to oni razem wyskoczyli na piwo, bawiliby się w swoim towarzystwie o niebo lepiej niż ja na tym spotkaniu – bo randką go nazwać nie mogłam.

Zaczął od tego, że każdy płaci za siebie

No, ale przecież poddać się po jednej próbie nie wypada, wróciłam więc na Tindera, by wykorzystać moje nowo zdobyte doświadczenie przy wyborze kolejnego pana. Tym razem odpowiedziałam na wiadomość z profilu, na którym zdjęcia wyglądały na robione słabym aparatem w świetle dziennym i niemal z zaskoczenia, a przynajmniej całkowicie spontanicznie. Do tego upewniłam się, że metryka wskazuje na 35+, a w zainteresowaniach nie zobaczę nic o elfach i krasnoludach.

Krzysztof nie podał swojego zawodu w profilu, ale w rozmowie dowiedziałam się, że jest nauczycielem polskiego w dobrym liceum. Okulary na zdjęciach dodawały mu powagi, która niezwykle cieszyła moje oczy po spotkaniu z Maćkiem. Na markach garniturów nie znam się wcale, ale gdy Krzysztof pojawił się w umówionym miejscu przed restauracją, mając na sobie całkiem eleganckie wdzianko, poczułam nagłą ekscytację – może jednak w tej zabawie jest jakiś sens?

Umówiliśmy się przed restauracją, by nie szukać się potem w labiryncie stolików. Przyszłam tam prosto z pracy, on też, uznaliśmy więc wspólnie, że będziemy głodni i z chęcią wrzucimy przy okazji coś na ząb. 

Fakt, mam dość staromodne upodobania, więc raziło mnie, gdy Krzysztof nie przytrzymał mi drzwi. Taki to dżentelmen! Pierwsze wrażenie nie było najlepsze. Drugie też – bo gdy tylko zajęliśmy miejsca przy stoliku, Krzysztof upewnił się, że jestem świadoma tego, że każdy płaci za siebie. W żadnym wypadku nie chciałabym, żeby płacił za mój obiad, ale byłoby mi miło, gdyby to zaproponował, a wtedy ja mogłabym odmówić. Ot, etykieta.

No ale, pomyślałam, może często umawia się na randki, szukając właściwej kobiety, i pewnie wiele z nich oczekiwało, że za nie zapłaci… A on nie chciał finansować tych niewłaściwych, poza tym jeśli intensywnie poszukiwał partnerki, mógłby z tego powodu iść z torbami. Rozumiem, nie winię, daję szansę. Nigdy bym się tego po sobie nie spodziewała, ale zanim kelner przyniósł jedzenie, tęskniłam za Maciejem…

Jego opowieści o walkach na patyki, kije hokejowe czy drewniane miecze były przynajmniej pełne entuzjazmu i – zakładając, że słucham syna koleżanki, a nie potencjalnego chłopaka – nie było nawet tak źle. Krzysztof energii miał w sobie tyle, co zmęczony spaniel, tryskała z niego jednak egzaltacja. Przez całe spotkanie opowiadał mi o ambitnej literaturze i zadawał pytania, z których każde sprawiało, że  czułam się coraz bardziej głupia i nieoczytana.

Nie wiem, czy chciał mi zaimponować, czy mnie przeegzaminować, ja jednak bardzo szybko zamiast na nim skupiłam się na własnym zawstydzeniu i kompleksach. Uciekłam przed deserem, odpowiadając na wyimaginowany telefon. Nawet nie zdążyłam przejąć się tym, że Krzysztof zapewne się zorientował, że nikt do mnie nie dzwonił, bo nie było sygnału.

Koniec z randkami i poszukiwaniami

Do trzech razy sztuka, uznałam. Jeszcze zanim spotkałam się z Krzysztofem, pisałam z młodszym o sześć lat Grzegorzem. Wydawał mi się inteligentny i dojrzały. Był aktywistą politycznym, angażował się w sprawy społeczne. Dzięki temu będziemy mogli na spotkaniu powymieniać się poglądami, trochę podyskutować. Może dowiem się czegoś nowego? O życiu, nie o egzystencjalnych przemyśleniach bohaterów literackich lub zwyczajach bitewnych barbarzyńców z „Dungeons & Dragons”.

Może i by się tak stało… gdyby nie to, że nigdy się z Grześkiem nie spotkaliśmy. Miejscem spotkania miał być plac, na którym miał się odbyć wiec. Ludzi chmara, on gdzieś przy stanowisku swojej partii, ja zagubiona w tłumie. Szukałam go godzinę, telefonu raczej nie mógł usłyszeć w tej kakofonii dźwięków.

Po powrocie do domu klapnęłam na kanapę i z kubkiem rumianku (z prądem) zaczęłam przesuwać profile na Tinderze. Wszystkie w lewo. Nie bawiłam się dobrze: ani podczas poszukiwań, ani na spotkaniach. I nie cieszyła mnie myśl o kolejnych, nawet bardziej udanych, może wręcz  miłych randkach. Tęskniłam, ale nie za romansem, miłością i obecnością w moim życiu mężczyzny, a za zadowoleniem ze swojego życia. Takiego, jakie czułam przed 35. urodzinami.

Tak, przez te wszystkie poprzednie lata byłam szczęśliwa i zadowolona z siebie, dumna z tego, co osiągnęłam. Poczucie frustracji i pustki pojawiło się nagle i zdałam sobie sprawę, co było jego źródłem: to, że zawiodłam oczekiwania innych, a nie samą siebie. Czyli nic się nie stało!

Wyłączyłam swój profil na Tinderze i usunęłam na komputerze ten niepełny w serwisie matrymonialnym. Wybrałam numer do Anki.

Robię bibę – powiedziałam. – W sobotę, u mnie. Będzie żarcie.

– Ooo. Coś świętujemy?

– Tak. Świętujemy święty spokój. Ustaw wydarzenie na fejsie, bo ja zaraz wkładam nos w przepisy. Mam ochotę upichcić coś wyjątkowo trudnego i czasochłonnego. I cieszyć się każdą chwilą.

Anka westchnęła do słuchawki i zaśmiała się szczerze:

– Cóż, z byciem singielką jest ci do twarzy. Ostatnio brzmiałaś mi jak zmęczona życiem matrona, te poszukiwania chyba ci nie służyły…

– Ostatnio nie chciało mi się nawet wstawać z łóżka. A teraz nie wiem, czy w ogóle pójdę spać.

– Czyli z Tinderem koniec?

– Tak. Daję sobie spokój. Koniec  z Tinderem, z randkami, z poszukiwaniami. Czuję się szczęśliwa. I nie mogę pozwolić, by ktoś mnie znowu przekonał, że jest inaczej.

Czytaj także:
„Zamiast chodzić na randki, wieczorami robię za pielęgniarkę. Jak mam znaleźć męża, skoro siedzę ze staruszkami?”
„Rodzina łożyła na mszę, żebym znalazła męża. Gdy trafił się kandydat, zabronili mi z nim mieszkać, bo to >>nie po bożemu<<”
„Mój zegar biologiczny tyka, więc rodzice na gwałt próbują mi znaleźć męża. Przecież to wstyd mieć córkę - starą pannę”

Redakcja poleca

REKLAMA