– Gośka! Nie ma go! Nie ma! – Krzysiek wbiegł do domu cały roztrzęsiony.
– Kogo nie ma i czemu się tak drzesz? – spojrzałam na niego i pokręciłam głową.
Mój mąż jest niebywałym nerwusem. Każda sytuacja stresowa urastała u niego do rangi życiowego dramatu. Byłam więc przekonana, że pewnie znowu coś wyolbrzymia i przeżywa ponad miarę.
Ale szybko okazało się, że tym razem jego krzyk był adekwatny do okoliczności.
– Auta naszego nie ma! Ktoś ukradł nam forda! – opadł na sofę, ale w jednej chwili znów się poderwał. – Zaparkowałem przy śmietniku, tam gdzie zawsze. Schodzę, a tam stoi jakiś fiat… Dzwonię na policję – nerwowo stukał w klawiaturę telefonu.
Nie było nas stać na kolejne auto
Krzysiek miał łzy w oczach.
Marzył o tym suv-ie od kilku lat. Zadręczał mnie ogłoszeniami, ale ja nie byłam zwolenniczką kupowania auta, które stanowczo przekraczało nasze możliwości finansowe. Nie przymieraliśmy głodem, ale i też nigdy nam się nie przelewało.
– Po co nam samochód, który kosztuje prawie sześćdziesiąt tysięcy złotych?! Masz takie pieniądze? Jak masz, to mi je daj, bo nasza kuchnia aż prosi się o remont. I jeszcze resztę ci oddam – warczałam wściekła na męża.
Próbowałam przemówić Krzyśkowi do rozsądku, ale im bardziej racjonalne argumenty wysuwałam, tym on mocniej marzył o tym fordzie. Aż w końcu nasłał na mnie Antka.
– Nie pali, nie pije, nawet w totka nie gra, więc na kupony nie przepuszcza. Mamo, niech i ojciec raz ma coś od życia. Zgódź się na to auto – przekonywał mnie nasz syn.
No i uległam. Zaciągnęliśmy z Krzyśkiem kredyt, bo z oszczędności starczyłoby nam na jedną trzecią tego auta i kupiliśmy kilkuletniego suv-a. Obiekt westchnień mojego ślubnego.
– Będzie nam służył do końca naszych dni – emocjonował się Krzysiek.
Nie powiem, był bardzo ładny i wygodny. Ale przez to, że kosztował tyle co trzy nasze poprzednie auta razem wzięte, tak się spłukaliśmy, że nie starczyło nam już na autocasco. Więc kiedy nasz ford wyparował sprzed bloku, zostaliśmy z niczym.
– Nikt nic nie widział, kamery monitoringu spod klatki tam nie sięgają. Jednym słowem: masakra – Krzysiek prawie płakał, wracając z komisariatu. – Już nigdy nie zobaczymy naszego forda – cały się trząsł.
I miał rację. Dwa miesiące później dostaliśmy pismo, że policja umorzyła śledztwo z powodu niewykrycia sprawcy. Został nam kredyt na prawie pięćdziesiąt tysięcy złotych i ogromny żal do losu.
Cóż było robić, chociaż serce krwawiło, grzecznie spłacaliśmy raty i chodziliśmy pieszo, bo na zakup następnego samochodu nie mogliśmy sobie pozwolić. I pewnie po latach emocje związane z kradzieżą nieco by przygasły, gdyby nie telefon, który nieoczekiwanie zadzwonił do Krzyśka.
Pięć lat później go wreszcie znaleziono. Hurra!
– Gosia! Znaleźli go! Ty sobie wyobrażasz? Po tylu latach znaleźli nasze auto! – mój mąż nie posiadał się ze szczęścia. – Dzwonili z policji! Nasze auto jest na Śląsku!
Natychmiast popędziliśmy do komendy. Pełni nadziei liczyliśmy na to, że dowiemy się, co działo się z naszym samochodem przez pięć poprzednich lat, no i przede wszystkim poznamy odpowiedź na najważniejsze pytanie: kiedy auto do nas wróci.
Pan komisarz od początku patrzył nieco podejrzliwie na nasz entuzjazm. Zwłaszcza kiedy Krzysiek zastanawiał się na głos, jak szybko siądzie za kierownicą swego forda.
– Macie państwo świadomość, że to śledztwo dopiero się zaczyna, a nie kończy? – policjant usiłował taktownie osłabić naszą radość. – Sprawa nie jest prosta, bo państwa ford zmieniał właścicieli czterokrotnie. Musimy po kolei ustalić okoliczności każdej z tych transakcji, namierzyć tych, którzy zlecili kradzież, przebili numery.
– Czyli wtedy kiedy ja go szukałem, ktoś cieszył się z zakupu nowego auta – Krzysiek zacisnął odruchowo pięści.
Tak mocno, że aż zbielały mu kłykcie. Emocje sprzed pięciu lat ewidentnie do niego powróciły.
Zgodnie z prawem odebrali nam naszą własność
– Złodzieje szybko puścili go w Polskę – ciagnął policjant. – Najpierw jeździł na Pomorzu, potem kupił go jakiś pan z Poznania, potem trafił do Zabrza, a pół roku temu nabył go pan Adam z Katowic.
– I nikt przez tyle czasu się nie zorientował, że to auto jest kradzione? Przecież za każdym razem musieli go przerejestrowywać – byłam autentycznie zdumiona tym, jak długo sprawa nie wychodziła na jaw.
– No cóż, złodzieje przyłożyli się do roboty. Przebili numery bardzo fachowo. A i patrząc na dowód rejestracyjny, trudno wpaść na to, że to fałszywka. Koronkowa robota… – mruczał policjant, wertując przesłane z Katowic kopie akt sprawy.
– To jak to się wszystko wydało? – Krzysiek zmarszczył brwi.
– Ostatni właściciel trafił na bardzo dokładnego diagnostę. Ten w czasie przeglądu zauważył malutki ślad na tabliczce znamionowej. Ślad, którego poprzedni diagności nie widzieli. No i zaczął podejrzewać, że coś jest z tym autem nie tak. Pogrzebał, pogrzebał i wyszło, że numery są przebite. Od razu po nas zadzwonił. Zatrzymaliśmy wasze auto na kanale – wyjaśnił komisarz.
– No i super! Do końca życia będę wdzięczny temu diagnoście – Krzysiek klasnął w dłonie. – No i wam, znaczy policji, też, oczywiście – szybko się zreflektował.
– Dobrze, to kiedy auto do nas wraca? – widziałam, że policjant poczuł się nieco urażony kolejnością wymieniania, więc przejęłam inicjatywę.
Pan komisarz nieznacznie uniósł brew, zamknął akta i wzruszył ramionami.
– O tym, kiedy i komu wydać auto, zadecyduje prokuratura – odpowiedział.
– Jak to komu? Logiczne, że nam, bo to nasze auto! – Krzysiek się obruszył.
– Niby tak… – policjant kiwnął głową.
Przez chwilę miałam wrażenie, że chce coś jeszcze dodać, bo już otwierał usta, ale w ostatniej chwili zrezygnował.
Wyszliśmy z komendy przekonani, że za kilka dni stosowne pismo z prokuratury zakończy kilka lat naszej męki. Kiedy przyszło, Krzysiek otwierał kopertę z takim namaszczeniem, jakby miał w niej być co najmniej kluczyk do naszego auta.
– Postanowienie o zwrocie samochodu! – przeczytał i aż podskoczył. Ale po chwili zbladł. – Co? To nie może być prawda!
Wyrwałam mu pismo z ręki i już wiedziałam, co wprawiło w osłupienie mojego męża.
– Postanowienie o zwrocie samochodu ford kuga Adamowi K… To ten ostatni właściciel, tak? – czytałam na głos i starałam się poukładać fakty w głowie.
– Dlaczego oni oddają nasz samochód jemu, a nie nam? – łzy napłynęły mi do oczu.
Niewiele rozumieliśmy z Krzyśkiem z decyzji prokuratury. Numery artykułów i kodeksów nic nam nie mówiły.
– Dzwoń do Marty – wychrypiał mój mąż.
Marta to moja młodsza kuzynka, która studiuje prawo. Pomysł Krzyśka miał sens. Może jeszcze nie miała dyplomu, ale na pewno znała się na tym lepiej niż my.
Dlaczego poszkodowani mamy być akurat my?
Kiedy tylko streściłam jej historię cudem odnalezionego samochodu i przeczytałam początek pisma, od razu sama dokończyła:
– …artykuł sto sześćdziesiąty dziewiąty kodeksu cywilnego, ochrona nabywcy w dobrej wierze – westchnęła. – Kodeks cywilny ustanawia domniemanie dobrej wiary, a ciężar dowodu złej wiary spoczywa na tym, kto ten zarzut podnosi. Rzeczywiście przydatny artykuł. O ile nie jest się pierwszym właścicielem skradzionej rzeczy, tak jak wy.
– Martuś, po ludzku, proszę – próbowałam zrozumieć, co mówi, ale język prawniczy połączony z moim zdenerwowaniem był dla mnie nie do przeskoczenia.
– To znaczy, że oddają auto temu ostatniemu, bo kupił je w dobrej wierze. Nie wiedział i nie mógł wiedzieć, że ktoś przed laty wam samochód ukradł – zamilkła.
– Czyli… czyli my jesteśmy bez szans? – wtrącił się Krzysiek.
– Tego nie powiedziałam. Napiszę wam zażalenie na postanowienie prokuratury. Może sąd popatrzy na sprawę inaczej – Marta nie chciała pozostawiać nas bez nadziei.
I rzeczywiście trzymaliśmy się tej nadziei aż do końca. Na rozprawę szłam na trzęsących się nogach. Krzysiek też wyglądał, jakby zaraz miał zemdleć.
– To jest chore. Żeby człowiek musiał iść do sądu po swoją własność – mamrotał pod nosem całą drogę.
Pan sędzia był miłym, starszym panem. Wydawało się, że doskonale rozumie absurd, który nas spotkał.
– To sytuacja trudna dla wszystkich. Z jednej strony mamy pokrzywdzonego, uczciwego człowieka, któremu skradziono samochód – sędzia popatrzył w naszą stronę.
Dało nam to iskierkę nadziei. Ale wysoki sąd szybko sam ją zgasił.
– Mamy jednak też drugą stronę. Uczciwego nabywcę tego samochodu, który zapłacił za auto i nie miał pojęcia, że jest ono kradzione. Gdyby mu zabrano ten samochód, to on byłby pokrzywdzony – tym razem sędzia zwrócił głowę w stronę prokuratora. – To jest sytuacja, w której zawsze ktoś będzie niezadowolony – zakończył.
I utrzymał w mocy decyzję prokuratury, powołując się na dobrze nam już znany artykuł sto sześćdziesiąty dziewiąty.
– Dobra wiara! A nasza to niby jaka była? Kupiłem to auto! A teraz wierzyłem w sprawiedliwość, wierzyłem w ten sąd! – Krzysiek z furią kopał leżący na chodniku kamień.
A ja stałam obok zrezygnowana. Czułam się tak, jakby drugi raz ukradziono nam ten samochód. Sąd ma rację. „Nie ma możliwości, żeby wszyscy byli zadowoleni”. Okej. Ale dlaczego najbardziej poszkodowani mamy być my?
Czytaj także:
„Mojemu chłopakowi ukradli wymarzony samochód. Przez przypadek odkryłam, kto to zrobił i... postanowiłam milczeć”
„Straciłem pracę, ukradli mi auto. Myślałem, że nic gorszego nie może mnie spotkać, ale wtedy zamieszkaliśmy z teściową”
„Jestem niepełnosprawny i mam prawo parkować >>na kopercie<<. Niestety, urzędników nie obchodzi człowiek, a procedury…”