Pociąg zatrzymał się w szczerym polu. Do rodzinnej wioski miałem stąd może z dziesięć kilometrów. Znałem już te okolice. Ktoś rozsunął automatyczne drzwi elektryczniaka i niektórzy pasażerowie wyskoczyli na tory. Potem wspięli się na skarpę i poszli na przełaj w stronę swoich domów. Nie ruszyłem się z miejsca. Nigdzie mi się nie spieszyło. Prawdę mówiąc, wolałem, żeby ten dzień nigdy nie nadszedł. Ale stało się.
Siedziałem zatem przy oknie i gapiłem się na samotne drzewo stojące nieopodal na gołym polu, z którego kilka tygodni temu zebrano zboże. Jego liście już się zaczerwieniły od nocnych przymrozków. Niektóre już nawet odpadły z korony. Ja byłem jak jeden z takich liści. Gdzie mnie teraz wiatr poniesie?
Dzięki sutannie wreszcie byłem KIMŚ
Na szczęście w końcu poczułem spokój, pogodziłem się wewnętrznie z obranym przez siebie losem… Ja to ja, ale co z rodzicami? Oni byli ze mnie tacy dumni. Matka stawiała za wzór młodszym braciom i sąsiadom. Ojciec wreszcie dostąpił wyróżnienia i w czasie procesji jako pierwszy brał jeden z drzewców baldachimu, który rozpinano nad księdzem niosącym monstrancję w uroczystym obchodzie. Stało się tak, kiedy wstąpiłem do seminarium duchownego.
Mój dom zawsze był bardzo katolicki. W każdym pokoju znajdowały się święte obrazki i krucyfiksy. Gdziekolwiek odwróciłeś głowę, tam uśmiechał się do ciebie Pan Jezus, pozdrawiał Święty Antoni lub błogosławiła Matka Boska.
Ojciec od lat był sołtysem. Ale nigdy nie zrobił bodaj jednego kroku bez naradzenia się z księdzem, który był faktycznym zarządcą dusz i mienia naszej miejscowości. A mimo to przez lata ojciec nie mógł dostąpić zaszczytu stawania obok proboszcza w czasie uroczystych procesji. Kiedy jednak jego syn wdział na siebie strój duchowny…
W dniu, gdy wówczas przyjechałem do domu, mama przygotowała uroczysty obiad. Rodzice sprosili stryjków, wujków, ciotki i wszelkie pociotki. Dziesiąta woda po kisielu została zaproszona na uroczystość, której ja miałem być główną atrakcją. Cóż, ludzie lubią się chwalić swoimi osiągnięciami, a ja właśnie byłem takim osiągnięciem mojej rodziny. W nomenklaturze wioskowej byliśmy już bliżej bramy niebieskiego zbawienia, niżbyśmy całą rodziną codziennie leżeli w kościele krzyżem.
Kiedy wysiadłem na stacji, ojciec wyjechał po mnie bryczką. Podczas uroczystego obiadu zostałem posadzony w centralnym miejscu przy stole. Stryjowie, którzy jeszcze niedawno uwielbiali nazywać mnie krowim podogoniem, patrzyli na mnie z szacunkiem i wyrywali się do całowanie mnie w rękę, kiedy się z nimi witałem. Wszystko to sprawiła sutanna, którą miałem na sobie.
Wtedy po raz pierwszy coś we mnie zazgrzytało. Nie doceniono mojej wiedzy, oczytania, charakteru – ale tylko dlatego, że zmieniłem ubranie, że miałem koloratkę pod szyją, że starszemu ode mnie o czterdzieści lat dziadkowi miałem prawo powiedzieć „synu” – nagle stałem się KIMŚ. Coś zatem we mnie zazgrzytało, lecz to bardzo przyjemne, kiedy wszyscy patrzą na ciebie z szacunkiem… W pewnym momencie już przestaje cię obchodzić, co jest rzeczywistą przyczyną takiego stanu rzeczy.
Spełniałem rolę chłopca na posyłki
Uderzyło mnie wówczas coś jeszcze. Oto dziewczyny, które jeszcze kilkanaście miesięcy temu nie zwracały na mnie uwagi, dziś wodziły za mną wzrokiem, na którego dnie niekoniecznie można było odnaleźć pobożne skupienie i wiarę. Potem była wizyta u proboszcza. Tylko on jeden nie zmienił do mnie swojego stosunku. Nadal byłem dla niego ministrantem, który najlepiej i najszybciej ze wszystkich potrafił rozpalić węgliki do kadzidła.
Wkrótce zostałem skierowany do swojej pierwszej parafii jako wikariusz. Dosyć szybko się okazało, że nie miałem co liczyć na duchowe wsparcie proboszcza, wspólne rozmowy o wierze, wyjaśnianie własnych wątpliwości i utwierdzanie w powołaniu. W końcu, jak uczono nas w seminarium, budowanie w sobie Kościoła trwa od dnia urodzin aż do końca naszych dni. Jeśli przestaniemy umacniać jego mury, wówczas może się zdarzyć, że gmach runie.
Parafia, do której trafiłem, okazała się najzwyklejszym folwarkiem, gdzie proboszcz decydował o wszystkim. Kto kiedy ma przyjść i wykonać pracę na rzecz Kościoła; kto jakie datki musi płacić i kiedy; która dziewczyna jest skromna, a która latawica; kto może przystąpić do komunii świętej, a kto dostąpi do zdroju pańskiego dopiero za tydzień, gdyż w tym tygodniu lenił się z robotą przy dzwonnicy. Ja byłem na posługi – tam idź i powiedz; tego upomnij; tamtemu pogroź palcem; owej przypomnij, że miała posprzątać kościelny podwórzec, tamtemu, że węgiel miał księdzu rozładować.
Kiedy zaś zbliżała się godzina 16, proboszcz zamykał się w proboszczówce i już nikt go nie widział na oczy prócz usługującej mu gospodyni. To była jego stara matka, choć traktował ją niczym ukraińską służącą. Przez długi czas sądziłem, że od godziny czwartej po południu proboszcz oddaje się duchowej medytacji. Nie myliłem się. Z tym tylko, że pomocnicą w osiąganiu niebiańskiej orbity była zwykła wódka.
Zamiast służyć ludziom, zacząłem być uczony, jak tych ludzi ograbiać. Mojego proboszcza nie obchodziło, że jakaś babina ma ledwie sześćsetzłotową rentę po mężu. Co miesiąc musiała oddać na kościół sto złotych. Do mnie należało chodzenie po domach i zbieranie pieniędzy parafialnych. Na jaki cel były przeznaczane, co i ile kosztowało – o tym wiedział tylko proboszcz. Rada parafialna służyła jedynie temu, by przytakiwać i chwalić dobre serce pasterza.
Cztery lata zaciskałem zęby i udawałem, że nic nie widzę. Cztery lata robiłem za służącego, by wreszcie proboszcz napisał do biskupa pozytywną opinię. Po kolejnych dwóch latach dostałem własne probostwo, w którym miałem pełnić swoją posługę.
Nie ja jeden miałem takie wątpliwości
Mój poprzednik dostał zawału serca, gdy przegrał po raz kolejny kilka tysięcy złotych w karty. Prawdopodobnie nigdy bym się o tym nie dowiedział, gdyby pewnego dnia nie odwiedził mnie na parafii jakiś mężczyzna z podpisanymi przez proboszcza skryptami dłużnymi. Nie miałem mu z czego zapłacić i odprawiłem go z kwitkiem. Miesiąc później spłonęła zabytkowa dzwonnica i ponownie zjawił się tamten drań. Dowiedziałem się, że następny w kolejce będzie kościół, więc lepiej, żebym oddał mu pieniądze.
Tamtej niedzieli wyszedłem na ambonę i powiedziałem, że kościół wymaga pilnego remontu, że…, że… i dlatego w imię Boga Sprawiedliwego musicie sięgnąć głębiej do swoich kieszeni… Powinienem im wtedy powiedzieć prawdę, na co pójdą te pieniądze, ale jeszcze nie byłem gotów przyznać się sam przed sobą, że wybrałem niewłaściwie, a Kościół ma niewiele wspólnego z Bogiem, którego pewnego dnia spotkałem na polnej drodze, gdy wracałem ze szkoły do domu.
Jak się wkrótce przekonałem, nie tylko ja miałem problemy z narastającym wewnętrznym sprzeciwem wobec tego, co dzieje się w Kościele. Kiedy kończyłem seminarium duchowne, z kilkoma przyjaciółmi umówiliśmy się, że o ile nadarzy się taka możliwość, będziemy się spotykać w każdy piątek w internecie. Pierwszy o swoich wątpliwościach powiedział nam Wacław. Jego słowa otworzyły tamę i z każdego z nas wylała się prawda o tym, czego dotąd doświadczyliśmy i jak diametralnie zmieniło to w nas obraz Kościoła. Młodzieńcze ideały zderzyły się z prozą życia, która bynajmniej nie była święta.
Pod koniec którejś z rozmów Dominik powiedział nam, że ma swoją kobietę. O ich związku wiedzą rodzice dziewczyny, ale nie robią z tego problemu. I chociaż sprawą zainteresował się biskup, po krótkiej rozmowie z wikariuszem zostawił sprawę i już nikt się nie wtrąca. Oboje nawet wyjeżdżają ze sobą na kilkudniowe weekendy.
Właśnie o tym wszystkim myślałem, siedząc w pociągu elektrycznym, który zatrzymał się w szczerym polu. Po pewnym czasie wreszcie ruszyliśmy. Pół godziny później dojechałem do stacji docelowej. Wysiadłem z pociągu. Chwilę potem na peronie spotkałem młodszego brata, który przyjechał po mnie swoim starym fiatem. Dowiedziałem się, że ojciec ma grypę, więc tym razem musiał zostać w domu.
Przez całą drogę rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Jak zdrowie rodziców, plony, żona brata i dziecko, które niedawno przyszło na świat. Ostatnimi laty nie byłem częstym gościem w rodzinnych stronach.
Wreszcie wjechaliśmy na rodzinne podwórko. Niewiele się tu zmieniło od czasu mojej ostatniej wizyty. W progu domu przywitała mnie matka.
– Stało się coś? – w jej pytaniu zabrzmiała nuta przestrachu.
Oto jej syn, zamiast w sutannie, stał przed nią w zwykłym cywilnym ubraniu.
– Skończyłem już z tym – odpowiedziałam.
Ich syn się dla nich nie liczył...
Zorientowała się, o czym mówię. W jej oczach zabłysło przerażenie, a na poszarzałej twarzy pojawił się smutek, jakby umarł ktoś z jej najbliższych.
– Ojciec… – szepnęła, lecz nie dokończyła zdania.
Wiedziałem, co chciała powiedzieć: „Ojciec ci nie wybaczy”.
– Nie przyjechałem do was po przebaczenie.
– A po co? – stojąca przede mną kobieta najwidoczniej zapomniała, że jest moją matką i jest coś ważniejszego, co nas łączy, niż tylko moje kapłaństwo.
Kiedy ojciec dowiedział się, że zrzuciłem sutannę, nazwał mnie jednym słowem: „Zdrajca”. Potem, nie wstając z łóżka, odwrócił się do mnie plecami i kazał wyjść ze swojego domu. Wtedy poznałem swoich rodziców. Dla nich nie było ważne, co ich syn czuje, czego pragnie, które z jego marzeń zostały oszukane i ubłocone. Ich interesowało jedynie to, co powiedzą inni, jak odniosą się do nich sąsiedzi, i że ojciec już nie będzie nosił baldachimu nad proboszczem.
Gdzie w tym wszystkim był Bóg, w którego podobno tak mocno wierzyli? Nie potrzebowałem miłosierdzia, tylko spotkania z ojcem i matką, którzy będą próbowali zrozumieć moje postępowanie… Nie oczekiwałem zrozumienia, ale choć starania. Nie dostałem nawet tego.
Odwróciłem się i wyszedłem z domu. Przeszedłem przez wioskę, nie bardzo zważając na witających mnie ludzi. Wróciłem na stację na piechotę. Tam dowiedziałem się, że pociąg nadjedzie dopiero za kilka godzin. Najwidoczniej tego chciał los albo też, jak woleli moi rodzice, ukrywający się za nim Bóg.
Na stacyjnej ławce spotkałem Renatę. Zwykła dziewczyna w zwykłym płaszczu, z nieco podniszczoną torbą podróżną. Siedzieliśmy obok siebie, gapiąc się na puste pola. To ona pierwsza się do mnie odezwała.
– Właśnie wyszłam na wolność, po odsiedzeniu sześciu lat więzienia – powiedziała. – Jestem na warunkowym.
Dopiero w tamtym momencie przypomniałem sobie, że rzeczywiście w pobliżu znajduje się zakład karny, w którym odsiadują wyroki tylko kobiety. Dowiedziałem się, że Renata była główną księgową w dużej firmie. Uwiedziona przez dyrektora, dała się namówić na wyprowadzenie z firmy sporych sum pieniędzy. Kiedy sprawa się wydała, kochanek od wszystkiego umył ręce. Ona poszła siedzieć, a on został na wolności z pieniędzmi ukrytymi na zagranicznych kontach.
Oboje znaleźliśmy się na życiowym zakręcie
– Jak myślisz, co powinnam teraz zrobić? – spytała.
– Co ty powinnaś zrobić czy co ty powinnaś zrobić jemu?
– Jedno i drugie.
– Zapomnij o wszystkim i zacznij nowe życie. Bądź szczęśliwa, a przynajmniej spróbuj wygrać swoje szczęście. To trudna sprawa, ale dlaczego nie miałabyś zaryzykować?
– Tacy jak ty, dobrze odżywieni faceci łatwo radzą innym… Może według ciebie, zaczynając nową drogę życia, wcześniej powinnam iść do spowiedzi?
– Nie musisz – uśmiechnąłem się smutno. – Spowiadać możesz się teraz. Jestem księdzem.
Dlaczego powiedziałem jej: „Jestem księdzem”? Przecież idąc na stację, byłem pewien, że zostawiłem za sobą wszystko, czym chciałem być w przeszłości.
Renata uwierzyła mi i zaczęła się spowiadać. Nie było to jednak odklepywanie grzechów, którego przez lata wysłuchiwałem w konfesjonale. To była rozmowa o jej życiu. Renata wraz ze mną podjęła próbę zrozumienia wszystkiego, co dotąd się stało. Przez ostatnie lata żyła ze świadomością, że musi się zemścić. Kiedy znalazła się na wolności, jej proste postanowienia już nie były tak oczywiste.
Nadjechał jeden pociąg, potem kolejny, następny, a my siedzieliśmy i omawialiśmy nasze losy. Już nie tylko życie Renaty, ale i moje własne. Oboje chcieliśmy zrozumieć, jak to się stało, że znaleźliśmy się właśnie na tym życiowym zakręcie. Co jakiś czas Renata pisze do mnie listy. W każdym dziękuje mi za wsparcie. Dziś jest już szczęśliwą żoną i matką, i przeszłość zamknęła za drzwiami, na których zawiesiła tabliczkę: „Nigdy nie otwierać”.
Odpisuję jej w podobnym tonie. Dziękuję, bo i ona wyjaśniła mi wiele spraw i pomogła przejść przez najtrudniejszy okres życia. Na tamtej stacji dwoje zagubionych ludzi odnalazło swoje zagubione życiowe ścieżki. Na listy Renaty odpisuję regularnie. Ja również jej dziękuję, że nie zboczyłem z obranej niegdyś drogi i pozostałem księdzem. O tym fakcie nie wie tylko moja rodzina, do której już nigdy nie pojechałem. Mam nadzieję, że Bóg wybaczy mi ten grzech.
Czytaj także:
„Nie przyjęli mnie do seminarium, ale udawałem że jestem księdzem, żeby nie robić przykrości mojej mamie”
„Myślałam, że córka woli kościół od dyskoteki. Tak naprawdę zakochała się w księdzu i chciała wrobić go w dziecko”
„Ksiądz odmówił ochrzczenia mojej wnusi, bo jest nieślubnym dzieckiem. Córka nie chciała ślubu z tyranem, który ją bił”