Nie jestem nikim ważnym. Pełnię funkcję zastępczyni głównej księgowej w fabryce tekstylnej, co ustawia mnie w połowie hierarchii służbowej, od sprzątaczki poczynając, na dyrektorce naszego wydziału kończąc. To tyle, jeśli chodzi o moje osiągnięcia zawodowe.
Dzieci? W tym wypadku zawsze w odpowiedniej rubryce wpisuję: brak. Najpierw ja ich nie chciałam, choć mąż wręcz przeciwnie. Kiedy jemu przeszła ochota, nieoczekiwanie ja ich zapragnęłam. Ale, jak to słusznie mówią, „Z tym największy ambaras, żeby dwoje chciało naraz”. Więc nie, nie mamy dzieci.
Właśnie minął dziesiąty rok naszego pożycia małżeńskiego… No właśnie, jeśli chodzi o owo pożycie, to ostatnimi czasy było z nim coraz gorzej. Niegdyś śmiali, wręcz finezyjni w tych sprawach – z czasem zaczęliśmy opatulać się kołdrą i wkładać piżamy, jakbyśmy próbowali ukryć się przed sobą nawzajem. Zmieniły się nasze ciała, my też się zmieniliśmy…
Zdecydowaliśmy, że trzeba coś z tym zrobić
Z okazji rocznicy urządziliśmy małe przyjęcie. Przyszło kilka znajomych par, z mniejszym lub większym stażem. Po ich wyjściu zostały brudne talerze, talerzyki, filiżanki i kieliszki. Wrzuciłam do śmieci puste butelki po winie i stanęłam nad pełnym zlewem. Wtedy zadałam sobie pytanie, czy po kolejnej rocznicy też będę stała nad tym zlewem, coraz bardziej zmęczona i niechętna mężowi. W odpowiedzi usłyszałam przy swoim uchu perfidnego diabełka, który orzekł, że to już dla mnie jedyna perspektywa; że tak, będzie już tylko gorzej.
Wtedy rozpłakałam się w głos. Michał, który znosił do kuchni brudne naczynia, zatrzymał się w drzwiach, skonsternowany.
– Co ci jest? – wybąkał, ale po jego minie zrozumiałam, że chyba się zorientował, że naszła mnie małżeńska chandra.
Jego słowa spowodowały, że melancholijne pochlipywanie minęło mi niczym ręką odjął. Jego miejsce zajęła rosnąca z minuty na minutę złość.
– Mam dosyć naszego małżeństwa! – pierwszy talerz z hukiem rozbił się o podłogę. – Mam dosyć cowieczornego mówienia sobie: „Dobranoc” i odwracania się w łóżku do siebie plecami! – kolejna porcelana huknęła z trzaskiem o terakotę. – Mam dosyć tego, że przestałam zwracać na ciebie uwagę! – znowu wzięłam zamach i znowu rozległo się wielkie trach!
Po każdym zdaniu leciał na podłogę talerz. Kiedy wybiłam połowę zastawy, opamiętałam się.
– Więc co powinniśmy zrobić? – Michał nadal stał w progu kuchni. – Chcesz rozwodu?
Rozwód? To nie byłoby takie głupie. Szybko jednak odrzuciłam tę myśl. Aż tak bardzo Michała jeszcze „nie nie kochałam”. Zarazem przypomniałam sobie artykuł, który tego przedpołudnia czytałam w tygodniku. Pobiegłam do pokoju, żeby znaleźć gazetę…
Dwa tygodnie później siedzieliśmy na kozetce na wprost kobiety, która wypytywała nas o jasne i ciemne strony naszego małżeństwa. Zdecydowaliśmy się podjąć terapię.
W pierwszym kroku dowiedzieliśmy się, że niekiedy słowa są ważniejsze od czynów. Najwięcej radości przynoszą zaś niespodziewanie wypowiadane pod naszym adresem przez partnera szczere komplementy i słowa uznania.
Nie ma co ukrywać, oboje z Michałem zapomnieliśmy o tych sprawach. Któreś z nas coś zrobiło dobrze… No i w porządku, myślało drugie. Dzisiaj ona, jutro ja. A nie na tym polega wspólne życie. Trzeba się wzajemnie chwalić, głaskać słowami, wbijać wzajemnie w dumę, że choć zrobiliśmy rzecz z pozoru drobną i codzienną, to zrobiliśmy ją dlatego, bo się kochamy i chcemy, żeby druga strona była z nas dumna. Dumna nawet z tych pozornie drobnych i nieistotnych gestów, codziennych uprzejmości i przysług.
Po pierwszych treningach zaczęłam obserwować Michała i… siebie. Dostrzegłam, że całkiem zapomnieliśmy o sobie wzajemnie. Przynajmniej ja zapomniałam o Michale, myśląc tylko, że ja coś zrobiłam, ja jestem zmęczona, ja zauważyłam, że, ja… ja… ja… Chyba stawałam się coraz większym małżeńskim samolubem.
Czułam się jak za dawnych lat
Krok drugi wskazywał, że powinniśmy codziennie postępować w taki sposób, jakbyśmy byli stworzeni tylko dla siebie. Powinniśmy ze sobą częściej rozmawiać i wzajemnie się słuchać. Jeść wspólnie, mówiąc o sprawach dnia, który upłynął, a nie w milczeniu i w pośpiechu, jakby za moment mieli nam odebrać talerze.
Codziennie – powtarzała nam terapeutka – partnerzy powinni gadać ze sobą co najmniej przez dwadzieścia minut. Tak, „gadać”, gdyż trzeba mówić o wszystkim: o kurzu na półce, o sąsiedzie zza ściany, naszej szefowej i rozlanym mleku w sklepie…
Jak szybko z Michałem obliczyłam, nasze rozmowy dziennie nie przekraczały dziesięciu minut.
Kiedy ukończyliśmy drugi krok, wybrałam się z mężem do kawiarni. Wieki nigdzie nie wychodziliśmy razem, a tu oboje wpadliśmy na tę samą myśl…
Jak przewidziałam, kawa była o wiele gorsza niż ta, którą sama parzę w domu. Jednak jej smak z pewnością zapamiętam na długie lata. Siedzieliśmy jak za dawnych lat, trzymaliśmy się za ręce i gadaliśmy głupoty, które, o dziwo, interesowały drugą stronę.
Tego pierwszego wieczoru, leżąc już w łóżku, nie powiedzieliśmy sobie: „Dobranoc”. Nie odwróciliśmy się do siebie plecami. Michał przygarnął mnie do siebie, a ja z ochotą wtuliłam się w jego ramię. Tamtej nocy czułam się tak, jakbyśmy pierwszy raz leżeli obok siebie. A potem, każde z nas, obezwładnione nieśmiałością, czekało na pierwszy gest drugiej strony.
Potem przerobiliśmy krok trzeci, którego hasłem było: „Sposobem okazywania miłości jest służba drugiej osobie”. Nasza psycholog uświadomiła nam z pozoru oczywistą rzecz, która jednak okazała się sporym odkryciem (przynajmniej dla Michała). Wszystko związane jest z kwestią obserwacji i logicznego wyciągania wniosków.
– Rzecz jest całkiem prosta – wyjaśniła psychoterapeutka, patrząc na męża. – Jeśli żona zwykle prosi cię o posprzątanie kuchni po kolacji, to jeśli kiedyś zrobisz to bez proszenia, wówczas na pewno u niej zapunktujesz. Natomiast jeśli chodzi o twojego mężczyznę – zwróciła wzrok w moją stronę – aby zrobił on coś w domu, należy mu o tym wyraźnie powiedzieć, najlepiej dwukrotnie. Oni są z natury mało domyślni…
To ja uratowałam nasz związek
Ostatnim krokiem, który mieliśmy przerobić na naszej małżeńskiej terapii, była następująca prawda: „Kontakt fizyczny jest językiem miłości”. Rzecz niekoniecznie tyczyła łóżka i seksu. Dotyk, ocieranie się o siebie, przelotne pocałunki, przytulenie i pogłaskania. To wszystko jest ważnym sposobem okazywania sobie nawzajem czułości.
– A gdzie krok piąty? – spytał Michał na zakończenie naszych terapeutycznych spotkań.
– Piątym krokiem jest zlepienie przez was w jedną całość tego, czego się tu nauczyliście.
Spojrzałam na Michała i doszłam do wniosku, że nie będzie to wcale takie trudne. Pomyślałam coś jeszcze. Gdybym tamtego dnia dziesiątej rocznicy ślubu nie rozpłakała się i nie zaczęła ciskać talerzami o podłogę, być może nie uświadomilibyśmy sobie, jak bardzo wciąż się kochamy…
W tamtej chwili utwierdziłam się w przekonaniu, że to dzięki mnie nasze życie małżeńskie zostało skierowane w dobrą stronę. Ale nie pochwaliłam się tym głośno. Z owych terapii wysnułam jeszcze jedną prawdę. Może i mężczyźni są nieodzownym elementem każdego małżeństwa, ale bądźmy szczere – w ważnych sprawach to od nas zależy, czy nadal będziemy jechali autostradą, czy też zboczymy na drogę pierwszej, drugiej i trzeciej kategorii, by na koniec ugrzęznąć gdzieś w piasku, na poboczu życia.
Czytaj także:
„Potrzebna była kwarantanna, by uratować nasze małżeństwo. Na nowo poznałam męża i prawie nie wychodziliśmy z łóżka”
„Romantyczny urlop, zamiast uratować, zniszczył moje małżeństwo. Zrozumiałam, że mąż nie ma do mnie za grosz szacunku”
„Córka miała uratować nasze małżeństwo, a tylko pogorszyła sprawę. Kocham ją, ale żałuję, że przyszła na świat”