Wszystko muszę robić sama. w pojedynkę. Codziennie. Każdego dnia od nowa. I tak tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem… Ciągle w biegu. Odkąd się rozwiodłam, zawsze skądś albo dokądś biegnę. Do przedszkola z synem, potem do pracy, potem z pracy, znowu do przedszkola, sklepu, jeśli trzeba zrobić zakupy, do domu. W domu też ciągle jestem w pędzie.
Życie z trzylatkiem nie jest proste. Wiecznie jest coś do ugotowania, uprania, wyprasowania, posprzątania. I te tysiące pytań, na które trzeba odpowiadać, najlepiej natychmiast, bez zmęczenia, zdenerwowania, bez uników. Nie, nie skarżę się, nie narzekam na swój los samotnej matki. Tak mi się życie ułożyło i nie obwiniam o to wszystkich wokół. Jest jak jest, także za sprawą moich decyzji i wyborów.
Nigdy nie żałowałam, że urodziłam syna. Jaś jest moim oczkiem w głowie i kocham go nad życie. Bardzo się cieszę, że go mam, jest moim darem od tego słodko-gorzkiego losu, i mam nadzieję wychować go na porządnego, szczęśliwego człowieka. Po prostu… Czasem jestem potwornie zmęczona. Czasem chciałabym usiąść i nic nie robić, po prosu odpocząć od wiecznego zabiegania, siedząc i słuchając ciszy.
Jak to zaginął? Jakim cudem?!
W weekend jest trochę spokojniej, mogę złapać oddech, gdy Jasiek bawi się w piaskownicy albo gdy idziemy na spacer. Możemy się wtedy przyglądać chmurom albo sprawdzać, jak wysoko chlapnie woda z kałuży, gdy wskoczy się do niej z rozpędu. Od poniedziałku znowu jest zabieganie, pęd i szybkość, byle ze wszystkim zdążyć, byle o niczym nie zapomnieć.
I ten gnający na łeb na szyję czas niemal stanął w miejscu, gdy w środę, tuż przed południem, odebrałam telefon z przedszkola. Oho, pomyślałam. Kaszel? Gorączka? Guz? Kłótnia z kolegą, jeden drugiego popchnął?
– Proszę pani, bardzo mi przykro, nie wiem, jak to się mogło stać, ale… Jaś nam zaginął.
Głos w słuchawce był przejęty, przestraszony, pełen poczucia winy. Może dlatego, z tych nerwów, przedszkolanka się pomyliła? Zadzwoniła nie do tej osoby, co trzeba. Albo Jasiek się gdzieś schował, a oni panikują. Zaginięcie? Prawdziwe? Tego się nie spodziewałam. W ogóle nie brałam pod uwagę.
Przy małych dzieciach wypadki się zdarzają. To nieuniknione, jeśli nie chce się małego człowieka zamknąć w szczelnym pudełku, byle tylko się nie uszkodził. Tak się nie da. Jak się nie wywrócisz, to się nie nauczysz. Dzieciom, głodnym świata, niezmordowanym w jego poznawaniu, ciekawskim i upartym, zdarza się zagapić, zedrzeć kolano, nabić guza, wywrócić. Wszyscy rodzice doskonale też wiedzą, że chodzenie do przedszkola, zwłaszcza w pierwszym roku, to ruletka – czy dziś dziecko pójdzie, czy będzie miało gorączkę, czy on kogoś zarazi, czy jego zarażą, ospą wietrzną, różyczką albo banalnym katarem.
Ale zaginięcie?
Tego naprawdę się nie spodziewałam, nie w placówce, której powierzałam dziecko, oddawałam pod opiekę wykwalifikowanej kadry, gdzie był system bezpieczeństwa, kamery i gdzie nie wydawano dzieci nikomu, kto nie miał pisemnej zgody od rodziców. Mój Jaś, mój skarb, mój najdroższy synek…
I nagle usłyszałam, że Jasia nie ma w przedszkolu. Że gdzieś im zaginął. Jakim cudem? Gdybym nie siedziała wtedy na krześle przy biurku, pewnie osunęłabym się na podłogę. Siedziałam, ale i tak miałam wrażenie, że ziemia usuwa mi się spod nóg, a w powietrzu brakuje tlenu. Nagle szum panujący w biurze przestał być słyszalny, za to w głowie rozbrzmiewało mi jedno słowo: zaginął. Mój Jaś, mój skarb, mój syn…
– Jak to? – wyjąkałam, gdy już odzyskałam głos. – Jak to zaginął?
– Dzieci myły ręce po obiedzie. Rozkładałyśmy łóżeczka do leżakowania. I kiedy dzieci kładły się spać, zauważyłyśmy, że jedno z łóżeczek stoi puste, a Jasia nie ma ani w sali, ani w łazience. Przeszukałyśmy całe przedszkole, wołając go, prosząc, myślałyśmy, że może gdzieś się schował dla zabawy, ale nigdzie go nie znalazłyśmy… – głos nauczycielki zdradzał ogromny niepokój, pewnie była na granicy płaczu, ale w tamtym momencie nie przejmowałam się jej uczuciami. Kompletnie. Szczerze mówiąc, gdybym miała ją przed sobą, mogłabym być bardzo, bardzo nieprzyjemna.
– Zaraz tam będę – warknęłam.
Pobiegłam do szefowej i powiedziałam, że muszę się zwolnić i pędzić do przedszkola. Jej pełna dezaprobaty mina mówiła wszystko. Znowu ty. Znowu jakiś problem ze smarkaczem. Co mnie napadło, żeby zatrudniać samotną matkę. Kiedy w dwóch słowach powiedziałam jej, co się stało, zmieniła się na twarzy i sama zaczęła machać rękami, wyganiając mnie z biura.
Zapis monitoringu powiedział wszystko
Nie pamiętam, jak dotarłam do przedszkola. Jakbym się teleportowała. Gdy stanęłam w drzwiach, miałam nadzieję, że za chwilę ktoś wyjdzie i powie mi z przepraszającym uśmiechem, że Jasiek po prostu się gdzieś zatrzasnął, w jakimś schowku, szafie, piwnicy, ubikacji, gdziekolwiek, ale już się odnalazł. Przestraszony, zapłakany, ale cały i zdrowy. A ja będę mogła odetchnąć, powyrzucać im, że zapodziali mi dziecko, ale najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło i biegiem wrócić do pracy, a stamtąd po mojego syna, gdy skończę zmianę. Niestety, gdy tylko przekroczyłam próg, przywitała mnie pani dyrektor, cała roztrzęsiona z nerwów.
– Pani Marysiu, nadal go nie ma. Przeglądamy zapis z kamer. Szukamy, ale chyba trzeba zawiadomić policję.
Zakręciło mi się w głowie. Czyli to jednak była prawda. Jaś zaginął.
– Boże! – jęknęłam.
Przed oczami wirowały mi kolorowe płatki, a w głowie ruszyła karuzela. Zrobiło mi się niedobrze. Serce zaczęło bić tak mocno, że złapałam się za klatkę piersiową, jakbym chciała galopującą szaleńczo pompę powstrzymać od wyskoczenia na zewnątrz.
Ocknęłam się na krześle w gabinecie dyrektorki. Za biurkiem siedział pan Piotr, zastępca dyrektorki i przeglądał monitoring z trzech kamer jednocześnie.
– Jest! Ale, Boże…
– Co się dzieje? Co pan tam zobaczył? – podskoczyłam do niego i wlepiłam wzrok w monitor.
Na nagraniu było widać, jak Jasiek wchodzi na parapet niskiego okna, które panie otworzyły, by wywietrzyć salę przed spaniem, a potem obraz przeskakuje i… Jaś jest już za oknem. Jakby ktoś wyciął fragment nagrania. Dokąd Jaś poszedł, nie było widać, bo tam już kamera nie sięgała. Nie widać też było, jak pokonał kraty w oknie. Prześlizgnął się między nimi? Przecież to niemożliwe. Był drobny, ale nie był kotem! To było tak dziwaczne, że nie zastanawiałam się nad tym absurdem. Co innego mnie zaalarmowało.
– Wyszedł w kapciach i bez kurtki! Na dworze jest pięć stopni! Nikt nie zareagował na jego widok? Na tak ubrane dziecko na ulicy? A jeśli ktoś… – urwałam, przerażona tym, co mogło się stać, kogo mógł spotkać mój synek.
Pan Piotr zadzwonił na policję, a dyrektorka podała mi szklankę wody. Wypiłam, nawet nie czując, że piję wodę. To równie dobrze mógł być ocet. Nigdy w życiu nie bałam się tak bardzo. Ale też nigdy wcześniej nie byłam w sytuacji, w której nie miałam pojęcia, co się dzieje z moim dzieckiem. Zawsze dokładnie wiedziałam, gdzie jest, kto się nim zajmuje i o której do mnie wróci.
Stało się coś niewyobrażalnego i znajdowałam się na granicy szaleństwa. Byłam wściekła, że dopuszczono do tego, iż moje dziecko wymknęło się z sali niezauważone. Ale złość ustępowała panice. Potem będę ich opieprzać. Najpierw niech Jaś się znajdzie. Zanim będzie za późno. Na dworze było dziś zimno, padał drobny deszcz, ziąb przenikał do szpiku kości, a moje dziecko miało na nogach tylko miękkie buciki i dresik...
– Dresowe spodnie w kolorze szarym i granatową bluzkę z myszką Miki z długim rękawem – usłyszałam głos pana Piotra, opisującego przez telefon, jak było ubrane moje dziecko. – Tak, dziękuję, czekamy – rozłączył się i zwrócił do mnie: – Zaraz tu będą, proszą o zdjęcie dziecka. Wszystkie patrole będą szukać Jasia w okolicy.
– Chryste, przecież on może być wszędzie… – rozpłakałam się.
Błąkałam się po ulicach, szukając go
Przez głowę przelatywały mi różne scenariusze, jeden gorszy od drugiego. Oczyma wyobraźni widziałam, jak ktoś porywa mojego synka, jak ktoś wywozi go w bagażniku do lasu albo za granicę, jak Jaś wpada pod samochód, jak po prostu zapada się pod ziemię i znika na zawsze…
To było piekło. Po prostu niekończące się piekło.
Policjanci przyjechali dość szybko, choć dla mnie każda minuta rozciągała się teraz w nieskończoność. Spisali zeznania nauczycielek, zabezpieczyli nagrania z monitoringu, zabrali zdjęcie Jasia i odjechali, by patrolować ulice i rozpytywać o moje dziecko.
Ja mogłam wracać do domu, w przedszkolu nie miałam już nic do roboty. Ale nie byłabym w stanie siedzieć na tyłku i po prostu czekać. Ruszyłam osiedlowymi uliczkami, szukając Jasia. Zaczynało się ściemniać, robiło się coraz zimniej. Boże, synuś, gdzie jesteś? Gdzieś ty powędrował? Płynące łzy zamazywały mi światło zapalających się już latarni.
– Jasiu, Jasieńku, gdzie jesteś? Coś ty narobił, synku? – mruczałam do siebie, zaglądając za kolejne ogrodzenia, za śmietniki, za samochody.
Czy można osiwieć w jeden wieczór? Ja niemal czułam, jak siwieję. Nikt go nie widział, ale za to kilka osób, zaczepionych na ulicy, poczęstowało mnie komentarzem, że co ze mnie za matka, skoro nie wiem, gdzie jest moje dziecko. Nie miałam siły tłumaczyć, że to nie ja go zgubiłam. A nawet gdybym…Zresztą kwestia winy najmniej mnie teraz obchodziła. Chciałam odzyskać moje dziecko, chciałam go znowu przytulić i usłyszeć pięć tysięcy pytań o to czy tamto… Zmrok zapadł na dobre, a ja dalej biegałam po osiedlu, zataczając coraz szersze kręgi, coraz bardziej oddalając się od przedszkola.
Aż zdarzył się cud.
– Blondynek w bluzie z myszką Miki? Tak, chyba go widziałam. Szedł z moją znajomą, swoją drogą co za zbieg okoliczności… Mieszka… o, tam, pod numerem 5 – następna zaczepiona osoba wskazała mi okno w pobliskim bloku. – Tam, gdzie się świeci.
Podziękowałam jej i pognałam, momentalnie odzyskując siły. Co powiem tej kobiecie? Proszę oddać mi dziecko? Dziękuję, ale to mój syn, zabieram go z powrotem? A jak powie, że nie ma z nią Jasia, że tamta kobieta się pomyliła?
– Dobry wieczór, pani – wyjąkałam do domofonu. – Zaginęło moje dziecko, wyszło samo z przedszkola. Ktoś mi powiedział, że prawdopodobnie jest u pani… – wyjaśniłam.
– Może… – usłyszałam w odpowiedzi. – A jak miało na imię?
– Jaś. Jasiek. Ma trzy i pół roku, blond włosy i niebieskie oczy. Miał na sobie szare spodnie i granatową bluzę z myszką Miki. I kapcie na rzepy. I jest strasznym gadułą. Proszę mi powiedzieć, czy jest u pani… – zacisnęłam pięści tak mocno, że paznokcie wbiły mi się we wnętrze dłoni.
– Zapraszam. Drugie piętro. Pierwsze drzwi na lewo od windy.
Mówił, że lubi pierogi z serem
Nie czekałam na windę. Wbiegłam po schodach i po chwili trzymałam synka w ramionach.
– Mama! – Jaś tulił się do mnie, uszczęśliwiony, odnaleziony.
– Synuś, dlaczego wyszedłeś z przedszkola bez pozwolenia, bez kurtki? Jak? Dlaczego? Przecież wiesz, że tak nie wolno! Kochanie, bardzo się o ciebie bałam! – ściskałam go tak mocno, że w końcu pisnął:
– Mama, flaczki ze mnie wydusisz!
Nieco rozluźniłam uścisk.
– Bardzo, bardzo pani dziękuję – zwróciłam się do kobiety.
Pokiwała głową.
– Błąkał się. Zamierzałam zawiadomić policję, ale był tak zmarznięty i głodny, że najpierw chciałam, żeby coś zjadł. Mówił, że lubi pierogi z serem… – odparła.
– Tak, to jego ulubione – znowu się rozpłakałam i szlochałam jak wariatka, dając upust targającymi mną od paru godzin emocjom.
– No już, już, grunt, że się znalazł. Pani będzie żyła o pięć lat krócej, ale taki już los matki… – kobieta poklepała mnie po ramieniu. – Niech pani usiądzie i napije się herbaty, uspokoi. Mały zje pierogi do końca i wtedy zabierze go pani do domu.
To był najbardziej przerażający dzień mojego życia. Jaś chodzi już do liceum i nie raz, nie dwa przysparzał mi siwych włosów, ale nigdy nie bałam się o niego tak jak wtedy. Od tamtego dnia jeszcze bardziej doceniam każdą chwilę, którą spędzamy razem.
Czytaj także:
„Myślałam, że na mojego ojca można liczyć, a tymczasem on zgubił mi dziecko. Jak można zostawić 4-latkę samą w domu?”
„5 lat temu moja córka wyszła z domu i ślad po niej zaginął. Co niedzielę gotuję pomidorówkę i czekam...”
„Moje dziecko zostało porwane, a mąż odszedł do innej. Wciąż mnie odwiedza i dzwoni. Jego partnerka jest bardzo wyrozumiała”