W czasie wojny tyle razy widziałem śmierć… Byłem pewien, że znowu przyjdzie i podpali świat. To dlatego uciekłem od miłości.
Obóz przejściowy Föhrenwald w miejscowości Wolfratshausen leżącej w górnej Bawarii, nad rzeką Izarą. W przepięknej okolicy, wśród malowniczych, zielonych wzgórz i błękitnych jezior znajdowały się małe domki wybudowane przed samą drugą wojną światową, dla pracowników pobliskiej fabryki zbrojeniowej. Miały własną sieć grzewczą, były wygodne, umeblowane w podstawowe sprzęty, ciepłe.
Zaraz po wojnie zamieszkało w nich prawie sześć tysięcy dipisów, czyli osób, które po wojnie znalazły się poza swoim państwem. Jedne chciały wrócić do kraju, inne wolały poszukać nowej ojczyzny, jednak bez pomocy nie mogły tego zrobić. Ja też byłem displaced person… Cudem uratowany polski Żyd bez rodziny, kolegów, za to ze strasznymi wspomnieniami, o jakich nie dawało się zapomnieć.
Miałem jedenaście lat, kiedy trafiłem do obozu. Czarnowłosa Hana z wielkimi czarnymi oczami była wtedy chudym, bladym dzieciakiem. Z siedmiorga dzieci znanego adwokata tylko ona przeżyła Zagładę. Wyrosła na prześliczną siedemnastolatkę, kiedy dostrzegłem w niej kobietę!
Był rok 1956 i wszyscy w Föhrenwaldzie mówili, że obóz zostanie zamknięty. Trzeba się było zdecydować, co dalej. Kończyłem 21 lat, kochałem Hanę, ale wiadomość, że będziemy mieli dziecko, uderzyła we mnie jak piorun! Nie chciałem się jeszcze żenić. Nie chciałem mieć żadnych dzieci! Po tym, co przeżyłem i widziałem, nie miałem potrzeby robienia planów na przyszłość ani sprowadzania na ten straszny świat nowego życia. Wszystko było niepewne, każdy następny dzień mógł mi odebrać to, co zdobyłem. Każde jutro zagrażało w miarę spokojnemu dzisiaj…
Hana widziała rzeczywistość inaczej. Wiecznie latała na jakieś tajne spotkania młodzieży syjonistycznej planującej nielegalną emigrację do Palestyny. Tam była jej Ziemia Obiecana! Namawiała mnie na jakieś kibuce, przekonywała do polityki, z wypiekami na twarzy czytała ulotki i udowadniała, że tylko za morzem może się czuć bezpiecznie. Była namiętna, egzaltowana, romantyczna. Płonęła w niej wieczna gorączka!
Zajęła się nim obca rodzina
Zrobiłem coś strasznego. Do dzisiaj nie rozumiem, jak mogłem ją zostawić, uciec. Jak mogłem pozacierać ślady tak, żeby nie mogła mnie odnaleźć. Nie pojmuję, czemu wyrzekłem się tej dziewczyny i swojego dziecka! Była w szóstym miesiącu. Podobno nie uwierzyła, kiedy jej powiedzieli, że zniknąłem bez śladu. Czekała. Wierzyła, że wrócę.
Wiele lat później dowiedziałem się, że urodziła syna. Nazwała go moim imieniem – Szymon. Wtedy już bardzo kasłała… Kiedy latem 1946 roku przeszła przez nasz DP epidemia gruźlicy, Hana ocalała, lecz płuca miała osłabione. W ogóle była wątła, porcelanowobiała i szczuplutka. Kiedy uciekłem, przestała o siebie dbać; jadła byle co, zaczęła palić papierosy, kompletnie straciła siły. Umarła tuż przed likwidacją obozu, kilkumiesięcznym Szymonem zajęła się jakaś obca rodzina.
Nie miałem więcej dzieci. Moja pierwsza żona ich nie chciała, druga nie mogła być matką. Długo mi to nie przeszkadzało; dopiero od paru lat zastanawiam się, kim jest mój syn, czy żyje i czy jest do mnie podobny.
Po ucieczce z obozu wyjechałem przez Frankfurt do Kanady, a potem do Nowego Jorku. Mieszkałem w Stanach Zjednoczonych ponad czterdzieści lat. Miałem firmę budowlaną, dorobiłem się sporych pieniędzy, ożeniłem się, owdowiałem, znowu się ożeniłem… Aż kiedy powtórnie zostałem sam, postanowiłem wrócić do Europy.
Do Polski nie chciałem jechać. Nie ciągnęło mnie ani do Tomaszowa, gdzie się urodziłem, ani do Brzezin, gdzie przed wojną mieszkała większość rodziny. Nie został tam po moich bliskich nawet ślad, więc kogo miałem szukać. Po co drapać rany w sercu, gdy serce stare i pełne blizn? Znalazłem swoje miejsce w okolicach Zaandam – miasteczka pod Amsterdamem. Podobało mi się tam; płasko, zielono, czysto, pola poprzecinane kanałami i wszędzie wiatraki. Samo Zaandam też przyjemne, kolorowe, z domami jak z piernika.
Właśnie tam spotkałem Jakuba…Siedziałem w ogródku kawiarni , gdy zagadnął mnie jakiś starszy pan:
– Przepraszam – powiedział w jidisz. – Czy my możemy się znać?
– A skąd? – zapytałem.
– Z Föhrenwaldu? Lata czterdzieści sześć do pięćdziesiąt cztery…
Kujnęło mnie pod lewą łopatką, aż mi pociemniało w oczach. Musiało być widać, że odezwały się wspomnienia, bo dawny kolega pokiwał głową.
– Tak, tak – westchnął. – Nic nie musi pan już mówić…
Umawialiśmy się w tej samej kawiarence przez cały tydzień. Piliśmy herbatę, zamawialiśmy kieliszek wina, jakieś ciastko i próbowaliśmy rozmawiać, ale te rozmowy były kulawe, przerywane, ciężkie.
– A pamiętasz? – zaczynałem, a on machał ręką, żeby przestać.
– Gorzej się dzisiaj czuję – tłumaczył. – Lepiej posiedźmy i pooglądajmy szczęśliwych ludzi. Po co ta trutka ze wspomnień ma znowu nam krążyć w zwapniałych żyłach? Mogą trzasnąć, a ja chcę jeszcze pożyć!
Jednak w końcu wyciągnąłem od niego wiadomości o Hanie. Dobrze ją pamiętał.
– Taka była przeźroczysta pod koniec, jak woda w tutejszych kanałach – mówił. – Wszyscy jej żałowali. Za to o tobie słyszało się same złe słowa.
– Od niej też?
– Właśnie od niej złych słów nie było. W ogóle cię nie było w jej słowach. Zostawiłeś ją, uciekłeś i jakbyś się rozpłynął. Szlus!
Wtedy odważyłem się zapytać, czy coś wie o dziecku. Twierdził, że nic nie wie, bo wcześniej opuścił obóz. Ta rodzina, która po śmierci Hany przygarnęła małego Szymona, została prawie do końca. Nie miał pojęcia, dokąd wyjechali.
– Czemuś wcześniej nie szukał? – dziwił się. – Na pewno są jakieś archiwa, księgi, może muzeum? Jakbyś chciał, tobyś dawno na coś trafił!
Na następne spotkanie nie przyszedł. Jeszcze wiele razy siedziałem w tej samej kawiarni i wypatrywałem jego pochylonej sylwetki, lecz nigdy więcej się nie zobaczyliśmy. Nic o nim nie wiedziałem. Nie miałem pojęcia, gdzie go szukać, bo ani on, ani ja nie pytaliśmy o swoje adresy czy numery telefonów. Po prostu się spotkaliśmy…
W Holandii mieszkałem do 2012 roku. Potem się przeniosłem do Francji, a teraz mam swój dom na przedmieściach Londynu. „Żyd wieczny tułacz” – mówi się o takich jak ja…
– Szymon, czego ty tak ciągle szukasz? – zapytała mnie kiedyś szwagierka. – Jakby cię coś gnało, jakbyś chciał trafić na jakiś ślad!
Ona nic o mnie nie wie. Jej rodzina przeżyła Zagładę w spokojnej Pensylwanii, nie rozumie moich doświadczeń. Nie warto opowiadać, i tak by nic nie pojęła! Zresztą co miałbym jej wyznać? Że szukam syna? Zapytałaby, czemu go szukam, albo raczej, gdzie i jak go zgubiłem. Jest matką czworga dzieci, od dnia ślubu ma tego samego męża. Nie wybaczyłaby mi, a ja ją lubię. To teraz moja jedyna rodzina.
Czy to może być on?
Wynająłem prawnika i zleciłem mu poszukiwania śladów Hany. Jego obowiązuje tajemnica zawodowa, nie może nikomu nic wyklepać. Po paru miesiącach przedstawił mi rezultaty swoich poszukiwań: w obozie było wiele par małżeńskich i wiele żyjących z sobą bez ślubu. Rodziły się dzieci, było ich kilkaset w czasie, który mnie interesował. Sporo młodych kobiet chorowało na gruźlicę, niektóre umierały i były chowane na miejscowym cmentarzu. Leżą tam do dzisiaj dwie Hany, ale daty ich śmierci się nie zgadzają; jedna odeszła za wcześnie, druga za późno.
– Wie pan – mówił prawnik – może ci drudzy rodzice specjalnie pozacierali ślady, żeby nikt nie mógł im odebrać dziecka. Może je bardzo pokochali? A może się tak umówili z prawdziwą matką. Czy ona miała tam jakichś innych krewnych?
– Była sama jak palec… Jak ja.
– Więc czując nadchodzącą śmierć, prawdopodobnie postanowiła zabezpieczyć przyszłość syna. Pewnie ufała tym, którzy go chcieli przygarnąć, i zaoszczędziła im kłopotów, gdyby pan się na przykład kiedyś zjawił. Może to miała być dla pana kara, kto wie. Zostawił ją pan, więc na zawsze odebrała panu syna, tym bardziej że pan go nie chciał.
– Ale losy tych, którzy opuszczali obóz na końcu, można prześledzić?
– Już to zrobiłem – stwierdził.
– I co?
– Większość nie żyje. Ich dzieci mieszkają w różnych częściach świata, również w Polsce.
– Na przykład kto?
– Jest wśród nich także mężczyzna, ale ma inne imię i urodził się już po likwidacji obozu, w 1959 roku. Więc dane się nie zgadzają.
– Ma pan jego zdjęcie albo inne dane?
– Zdobędę, jeśli panu zależy. Odezwę się za jakiś czas…
Minęło pół roku, zanim dostałem nowe wiadomości i fotografie. Niestety, ten człowiek na fotce w ogóle nie przypominał ani mnie, ani Hany. W jego rysach i sylwetce nie odnajdywałem niczego znajomego, i gdyby nie jeden szczegół, pomyślałbym, że to ktoś kompletnie obcy. Jednak zwróciłem uwagę na palce lewej dłoni, którą podpierał brodę. Serdeczny palec miał krzywy jak haczyk na ryby. Zupełnie tak jak ja, mój dziadek i mój brat…
Znowu serce się odezwało mocnym, bolesnym dudnieniem. Wziąłem lupę i zacząłem badać rysy – nos, oczy, brwi, kości policzkowe, uszy. Wszystko było inne niż u mnie albo u tej bladej dziewczyny z czarnymi lokami, którą pokochałem, a potem od niej uciekłem.
– Taki defekt ma wiele osób – tłumaczył mi adwokat, któremu powiedziałem o swoim odkryciu. – Ludzie cierpią na reumatyzm, gościec, inne choroby zwyrodnieniowe, a to często deformuje kości, szczególnie rąk.
– Są przecież badania genetyczne! To można sprawdzić! – upierałem się.
– Jak?! Co pan powie nieznanemu facetowi, który widzi pana pierwszy raz w życiu? Jest po sześćdziesiątce, ma rodzinę, swoje życie, sprawy, problemy… Czuje się Polakiem. Wyznaje wiarę katolicką. Tak został wychowany. Jego rodzice dawno odeszli, ale za życia ani słowem nie wspomnieli mu, że nie oni go spłodzili. Może nie chcieć z panem w ogóle gadać, szczególnie kiedy się dowie całej prawdy! Niech pan to dobrze rozważy.
Więc rozważam.
Od paru miesięcy czuję się niezbyt dobrze. Moje zdrowie, do tej pory żelazne, zaczyna się psuć. Myślę, że nie mam już za dużo czasu. Ta sprawa jest ostatnią niezałatwioną. Zostawiam sporo pieniędzy, gdyby ten ktoś ze zdjęcia był istotnie moim dzieckiem, miałby prawo do spadku. Tylko jak to sprawdzić?
Pomyślałem, że nie ustąpię… Pojadę do kraju po raz pierwszy od wybuchu wojny i dowiem się prawdy. Użyję jakiegoś podstępu, żeby zdobyć materiał do badań, albo szczerze powiem, po co przyjechałem.
– Ma pan jedną szansę na milion – studzi mnie adwokat. – Nie uda się!
Pewnie ma rację, jednak ja jestem jak świeczka, która przed zgaśnięciem strzela ostatnim jasnym płomieniem i próbuje oświetlić pokój, wygarnąć wszystkie tajemnice z ciemnych kątów. Zanim zgaśnie, jeszcze wydobędzie na wierzch trochę prawdy. Inaczej, co ja bym powiedział Hanie, gdybyśmy się znowu spotkali? Wiem, że ona nie będzie chciała ze mną gadać, ale kiedy się dowie, że żałowałem, szukałem i chciałem coś naprawić, może wybaczy?
„Przepraszam, moja kochana – spróbuję wytłumaczyć. – Byłem młodym, głupim tchórzem. Składałem się ze strachu, niewiary i miłości do ciebie. Nie chciałem znowu nic ani nikogo tracić. Bałem się cierpienia, a musiałbym cierpieć, gdyby znowu ktoś chciał mi odebrać ciebie i dziecko, gdybym musiał patrzeć, jak się nad wami znęcają. Tyle razy widziałem śmierć… Byłem pewien, że znowu przyjdzie i podpali świat…”.
Zabukowałem bilet. Jadę do tej części Polski, której nie znam, bo za mojego dzieciństwa nazywała się inaczej i należała do innego państwa. Znajomego rysownika poprosiłem, żeby, kierując się moimi wskazówkami, stworzył portret Hany. Miała mieć te swoje ogromne czarne oczy i delikatną buzię otoczoną chmurą loczków. Wyszła jak żywa! Jeśli się okaże, że trafiłem na właściwy ślad, nasz syn odzyska oboje rodziców. Jeśli nie – dopóki będę żył, nie ustanę w poszukiwaniach. Tak postanowiłem i tak będzie. Tyle wiem na pewno.
Czytaj także:
„Po pierwszym dniu pracy nauczyciela chciałem iść na emeryturę. Na samą myśl, że będę musiał wrócić, robiło mi się słabo”
„Mąż zagroził mi rozwodem, bo chciałam zrobić remont domu. Zawzięłam się. Przy okazji wyremontowałam nasze małżeństwo”
„Ojciec zgubił pierścionek zaręczynowy, który mama nosiła od 45 lat. Z tego powodu ponownie się... oświadczył”