Pierwszy raz zobaczyłam go w lipcu 1964 roku, kiedy otrzymaliśmy oficjalny przydział na telefon. W tamtych latach własny aparat, z którego można było dzwonić do miasta, był rarytasem. Pamiętam, że gdy monterzy podpinali kable, ja z zachwytem dotykałam tego ebonitowego cuda. Mijały lata. Skończyłam liceum, wyjechałam na studia. Pewnego dnia, po przyjeździe do domu na wakacje, dowiedziałam się, że rodzice chcą wymienić aparat na nowoczesny.
– A co chcecie zrobić ze starym? – spytałam, czując jakiś żal.
– Wyrzucę go na śmietnik – rzekł tata. – Po co nam taki klamot.
Poprosiłam, żeby tego nie robił
– Spakuj go do jakiegoś pudełka i schowaj do piwnicy. Jak będę miała swoje mieszkanie, to postawię go na swoim biurku dla ozdoby.
Nie chciałam rodzicom mówić, skąd ten sentyment do czarnego, ebonitowego aparatu. Mówiąc między nami, wiązały mnie z nim najwspanialsze chwile okresu dojrzewania… Odkąd pamiętam, kochałam się w chłopaku, który mieszkał na parterze. Traf chciał, że jego rodzina dostała przydział na telefon razem z nami. Do dziś pamiętam numer mojego przyszłego narzeczonego, a potem męża. Oczywiście, kiedy byłam młodą dziewczyną, nie snułam jeszcze tak dalekosiężnych planów, że np. będę jego żoną. Ale nasza miłość zrodziła się dzięki temu telefonowi. Mój i jego ojciec prowadzili wspólny warsztat samochodowy i ciągle do siebie dzwonili. Najczęściej odbierały dzieci, czyli ja i Marek. Początkowo było krótkie „cześć’ i „daj ojca”. Potem zaczęliśmy wymieniać uwagi, co tam na podwórku, że Kaśka złamała nogę, lub Sylwek ma nowy rower. Aż pewnego dnia ojciec o mało nie dostał apopleksji, kiedy przyszedł rachunek za rozmowy telefoniczne.
– Teśka, jeśli chcesz z nim rozmawiać – pieklił się – to zejdź na parter, zapukaj do jego drzwi i kręć językiem, ile sił starczy. Ale nie gadaj godzinami przez telefon! Chcesz, żebym poszedł z torbami?
Prawdopodobnie w domu Marka miała miejsce podobna scena, gdyż od tej chwili dzwoniliśmy do siebie na przemian, stosownie rozdzielając między naszych rodziców koszty rozmów.
Dlaczego nie mogłam zejść na parter?
Rozmowa przez telefon była bardziej tajemnicza. No i przez to, że dzielił nas telefoniczny przewód, oboje byliśmy na tyle śmielsi, że jedno drugiemu wreszcie wyznało miłość… Tak więc na moją prośbę ojciec odłączył telefon, włożył go do pudełka i schował do piwnicy. Aparat przeleżał w niej 20 lat. Prawdę mówiąc, kompletnie o nim zapomniałam.
Pewnego dnia moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Mieszkanie kwaterunkowe trzeba było oczyścić z mebli. Piwnicę także. Pamiętam moment, kiedy z pudełka wyjęłam ebonitowy aparat. Przysiadłam na jakiejś paczce i wykręciłam numer. W wyobraźni usłyszałam radosny głos Marka.
– Witaj, króliczku.
Zawsze w ten sposób do mnie mówił, a mnie się wówczas na sercu robiło tak słodko i spokojnie. Czy mogłam wyrzucić taką pamiątkę? Jak obiecałam niegdyś rodzicom, telefon wylądował na moim biurku. Najpierw stał jako ozdoba, ale ponieważ był sprawny, postanowiliśmy z Markiem go podłączyć. Przez długie lata był jedną z atrakcji podczas imprez towarzyskich. Kto dziś bowiem wykręca na tarczy numer telefonu, kto trzyma przy uchu ciężką słuchawkę i kto musi stać przy aparacie, gdyż jest do niego „uwiązany” kablem? I to, co kiedyś było utrapieniem, z którego chętnie zrezygnowaliśmy na rzecz bezprzewodówek, teraz stało się zabawą. Pierwszego wieczoru, gdy technik podłączył nam telefon, Marek podniósł słuchawkę i wykręcił swój dawny domowy numer.
– Myślisz, że ktoś się odezwie po drugiej stronie? – mrugnął do mnie okiem i zbliżył do mnie głowę z trzymaną przy uchu słuchawką.
Jak można było przypuszczać, w słuchawce odezwał się głos automatu, który poinformował, że „Nie ma takiego numeru”. I znowu czas zaczął biec, jakby chciał pobić rekord w sprincie. Kilka lat później telefon popsuł się ze starości. Nie ukrywam, że bardzo zależało mi na przywróceniu go do dawnej świetności. Okazało się jednak, że brak jest już do niego części zamiennych.
Pozostał na moim biurku jako zwykła ozdoba
Młodość minęła nam szybko i nawet się nie obejrzeliśmy, jak wchodzenie na drugie piętro zaczęło sprawiać nam trudności. Dzieci założyły własne rodziny i wyprowadziły się z domu. Zostaliśmy z Markiem sami.
– Właśnie przyszedł najpiękniejszy okres naszego życia – usłyszałam pewnego wieczora od męża. – Obowiązków już nie mamy żadnych. Dzieci nie potrzebują naszej pomocy. My mamy niezłe emerytury, do których co miesiąc możemy jeszcze dorobić. Żyć nie umierać. Będziemy sobie podróżować i wreszcie przeczytamy wszystkie książki – wskazał na naszą dużą bibliotekę.
Los jednak nie zawsze spełnia nasze życzenia. Dwa miesiące później ktoś zadzwonił na moją komórkę. Telefonowali ze szpitala, w którym znalazł się Marek. Przechodził przez pasy, gdy najechał na niego jakiś pijany bydlak. Kierowca uciekł i zostawił męża na środku ulicy. Gdyby udzielił mu pomocy, Marek z pewnością by przeżył. Tydzień później stałam nad jego grobem, wspierana z obu stron przez dzieci. Zostałam sama, a przecież mieliśmy zacząć podróżować i przeczytać wszystkie książki… Kiedy wróciłam do pustego mieszkania, usiadłam w fotelu, na wprost miejsca, które zwykle zajmował Marek. Może to głupie, ale rozmawiałam z nieżyjącym. To znaczy mówiłam do pustego fotela, jak mi jest strasznie ciężko, że nie wiem, co zrobić, że mi go brakuje. Przez łzy wydało mi się, że dostrzegam Marka i słyszę jego głos:
– Króliczku, o nic się nie martw. Niedługo wszystko będzie dobrze.
Dzieci próbowały zabrać mnie z pustego mieszkania do siebie.
– Mamcia, co będziesz sama siedziała w czterech ścianach – argumentowała córka. – Sprowadź się do nas. Może czasem twój wnuczek rozrabia za dwóch, ale będziesz miała wokół siebie kochających cię ludzi.
Nie skorzystałam z tego zaproszenia
Chciałam pozostać w mieszkaniu, w którym przeżyłam z Markiem tak wiele szczęśliwych dni. Jednak nie chciałam być sama, więc chodziłam po domu i… rozmawiałam z moim nieżyjącym mężem. Ot, takie małe dziwactwo, do którego nikomu bym się nie przyznała. Pewnego dnia, kiedy chowałam do biblioteki książkę, zakręciło mi się w głowie. Przysiadłam na oparciu fotela. Cóż, starość nie radość. Odsapnęłam chwilę i postanowiłam włożyć książkę na miejsce na półce. Wtedy w piersiach poczułam przejmujący ból. Prawa ręka stała się boleśnie ciężka. Domyśliłam się, że mam atak serca. Podreptałam do stołu, gdzie leżała moja komórka. Sięgnęłam po nią. Wystukałam numer szpitala. Sekundę później ukazał się napis, że bateria jest wyczerpana i telefon się wyłączył. Ból nasilał się z sekundy na sekundę. Zaczęłam tracić przytomność. Kiedy niemal odpływałam, mój wzrok padł na stary ebonitowy aparat. Podeszłam do niego z trudem. Podniosłam słuchawkę i wykręciłam numer do Marka. O dziwo, w słuchawce rozległ się sygnał. Pierwszy, drugi.
– Kochany, potrzebuję twojej pomocy – wyszeptałam.
Nagle usłyszałam głos Marka:
– Króliczku, o nic się nie martw. Niedługo wszystko będzie dobrze.
Potem straciłam przytomność. Obudziłam się w szpitalu na oddziale intensywnej opieki medycznej. Obok mnie siedziała córka.
– Ktoś do mnie zadzwonił – usłyszałam jej relację. – Powiedział, że się źle czujesz i jest ci potrzebna pomoc. Powiem szczerze, że zanim się przestraszyłam, pomyślałam, że dzwoniący ma głos strasznie podobny do naszego taty. Dziwne, no nie?
Czytaj także:
„Mąż był całym moim światem, gdy zmarł, wpadłam w czarną rozpacz. Mimo to już na pogrzebie zakochałam się w sąsiedzie”
„Mój narzeczony zmarł miesiąc przed naszym ślubem. Zabrał do grobu nasze plany, marzenia, całą miłość i szczęście”
„Zaręczyłam się jeszcze w klasie maturalnej. Gdy ukochany przedwcześnie zmarł, nie umiałam się z nikim związać do 30-stki”