„Gdy córka zachorowała, mąż spakował manatki i zwiał. Zachował się jak tchórz, bo nie chciał życia z problemami”

matka z córką fot. Getty Images, Justin Paget
„Kiedy któregoś ranka przyjechałam, aby wykąpać się, przebrać i spakować nową walizkę, to zobaczyłam, że nie ma już rzeczy mojego męża. >>Szybko to załatwił<< — pomyślałam z przekąsem. Z tego co zauważyłam, to oprócz swoich rzeczy nie zabrał nic”.
/ 05.01.2024 13:15
matka z córką fot. Getty Images, Justin Paget

Oboje z mężem bardzo chcieliśmy mieć dzieci, więc gdy urodziła się Martynka, to oszaleliśmy ze szczęścia. Nigdy bym nie pomyślała, że jakiekolwiek wydarzenie może spowodować to, że Marcin zrezygnuje z rodziny. A jednak stało się inaczej. Gdy nasza córka zachorowała, to mój mąż stwierdził, że już nie chce być ojcem.

Wiedziałam, że coś jest nie tak

Doskonale pamiętam dzień, w którym uświadomiłam sobie, że coś niedobrego dzieje się z moim dzieckiem.

— Marcin, spójrz tylko — powiedziałam zaniepokojona, wskazując na naszą córkę. Martynka leżała w łóżeczku i wyglądała na chorą. Była blada, spocona, a na jej ciele pojawiły się siniaki i delikatne wybroczyny.

— Co się dzieje? — zapytał mąż i podszedł do łóżeczka. Położył rękę na czole maleńkiej i stwierdził, że ma gorączkę.

— Jest chora — odpowiedziałam. I nie miałam tu na myśli zwykłego przeziębienia, ale coś znacznie poważniejszego. Nie podobał mi się stan córki i w głębi duszy wiedziałam, że to coś więcej niż zwykła gorączka.

— Kochanie, dzieci czasem chorują — próbował uspokoić mnie Marcin.

Jednak widząc mój niepokój, zaproponował, że zawiezie nas do pediatry.
Lekarka w przychodni też nie zauważyła nic niepokojącego. Wypisała zwykłe środki przeciwgorączkowe i kazała obserwować.

— Wygląda to na zwykłe przeziębienie, które państwa córka przechodzi po prostu ciężej niż inne dzieci — powiedziała. Wyraźnie było widać, że nie ma ochoty zagłębiać się w dolegliwości naszego dziecka — tym bardziej że do zamknięcia przychodni zostało nie więcej niż 15 minut. — Gdyby działo się coś niepokojącego, to proszę jechać do szpitala — powiedziała na koniec i niemal wypchnęła nas z gabinetu.

— A widzisz, mówiłem, że to nic niepokojącego — powiedział mój mąż.

Jednak ja nie miałam takiego przekonania. Intuicja matki podpowiadała mi, że z naszym dzieckiem nie wszystko jest w porządku. I niestety miałam rację.

Okazało się, że jest śmiertelnie chora

Jeszcze tej samej nocy wylądowaliśmy w szpitalu. Martynka nie chciała jeść, była niespokojna i przez pół nocy płakała. A gdy zaczęła wymiotować, to wiedziałam, że nie ma na co czekać. Szybko spakowałam kilka najpotrzebniejszych rzeczy i pojechałam na najbliższy oddział ratunkowy. Tam natychmiast zajęto się moim dzieckiem. I po kilku dniach postawiono diagnozę.

— U państwa córki zdiagnozowaliśmy ostrą białaczkę szpikową — powiedziała lekarka, która przyszła do naszej sali. Zamarłam.

— Białaczkę? — zapytałam z niedowierzaniem. Owszem, wielokrotnie słyszałam o nowotworach u dzieci, ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że coś takiego spotka naszą córkę.

— Niestety, ale tak — powiedziała lekarka. — Wykonaliśmy wszystkie możliwe badania i nie ma mowy o pomyłce — dodała. Na jej twarzy malował się smutek i widać było, że nie ma ochoty przekazywać takich wieści.

— I co teraz? — zapytał mój mąż. Ja nie byłam w stanie zadać żadnego pytania, bo w mojej głowie pojawiały się wizje łysych i wychudzonych dzieciaków, które walczyły z tą śmiertelną chorobą.

— Wprowadzimy standardowe leczenie — powiedziała lekarka. A na nasze pytania o rokowania odpowiedziała tylko, że każdy przypadek jest indywidualny.

Wiedziałam, że muszę o nią walczyć

Kolejne miesiące pamiętam jak przez mgłę. Martynka zamieszkała w szpitalu i każdego dnia była poddawana ciężkiemu i wyczerpującemu leczeniu. Nie mogłam tego znieść, a gdy patrzyłam na swoje dziecko podłączone do kilkunastu rurek i aparatów, to czułam, jak moje serce pęka na pół.

— Musisz być silna. Dla siebie i dla Martynki — powtarzała mi mama za każdym razem, gdy odwiedzała nas w szpitalu.

A ja starałam się być silna. I chociaż na widok mojego dziecka miałam ochotę schować się w kącie i wyć, to nie pokazywałam tego po sobie. Dzień w dzień siedziałam przy szpitalnym łóżeczku, trzymałam małą za rączkę i powtarzałam, że wszystko będzie w porządku. A Martynka odpłacała mi się uśmiechem od ucha do ucha. W takich chwilach czułam, że wygramy walkę z tą śmiertelną chorobą.

Nigdy bym nie pomyślała, że cios przyjdzie z zupełnie nieoczekiwanej strony.

— Możemy porozmawiać? — zapytał mnie Marcin, który właśnie przyszedł do szpitala. Mój mąż nie robił tego często. Wprawdzie tłumaczył to tym, że musi pracować, ale ja czułam, że powód jest zupełnie inny.

— A możemy przełożyć to na jutro? — zapytałam zmęczona. Córka miała zdecydowanie gorszy dzień, a ja czułam się wypruta z sił i energii.

— Wolałbym załatwić to dzisiaj — powiedział Marcin i przysunął szpitalne krzesło do łóżeczka.

W tym momencie poczułam, że słowa, które za chwile padną, już na zawsze zmienią moje życie. I nie pomyliłam się.

— Postanowiłem złożyć pozew o rozwód — usłyszałam słowa swojego męża. Męża, który kilka lat temu obiecywał mi miłość i wierność do końca dni.

— Dlaczego? — zapytałam zszokowana. Jednak w głębi duszy wiedziałam, co usłyszę.

— Nie jestem w stanie poradzić sobie z chorobą Martynki. Nie jestem w stanie jej pomóc i nie jestem w stanie patrzeć na to, jak każdego dnia cierpi — powiedział Marcin. A potem zamilkł, tak jakby te słowa tłumaczyły wszystko.

— I to wszystko, co chcesz mi powiedzieć? — zapytałam Marcina. Jednak on milczał, a we mnie coraz bardziej narastała złość. — Jesteś tchórzem! — wykrzyknęłam. Marcin podniósł się z krzesła i ruszył w stronę drzwi.

— Tak, jestem tchórzem — odpowiedział i wyszedł. A ja zostałam sama — z chorą córką i ze złamanym sercem.

Po prostu zniknął z naszego życia

Nie wiem kiedy Marcin wyprowadził się z mieszkania. Prawie całe dnie przebywałam w szpitalu, a w domu byłam jedynie gościem. Kiedy któregoś ranka przyjechałam, aby wykąpać się, przebrać i spakować nową walizkę, to zobaczyłam, że nie ma już rzeczy mojego męża. „Szybko to załatwił” — pomyślałam z przekąsem. Z tego co zauważyłam, to oprócz swoich rzeczy nie zabrał nic. A na stoliku znalazłam list, w którym Marcin jeszcze raz wytłumaczył swoją decyzję.

Jednocześnie zaznaczył, że nie będzie się wymigiwał od płacenia alimentów i wspierania mnie finansowo w ponoszeniu kosztów leczenia. Pewnie liczy na to, że to już nie potrwa długo— pomyślałam ze złością. Potem się rozpłakałam i nie byłam w stanie się uspokoić przez kilka kolejnych godzin. A przecież musiałam być dzielna, bo tej dzielności wymagała ode mnie moja córka.

Kolejne tygodnie były bardzo ciężkie. Martynka przechodziła wyniszczające leczenie, które początkowo nie dawało zadowalających rezultatów. W pewnym momencie doszłam do takiego stanu, że sama przed sobą zaczynałam przyznawać, że za niedługo będę musiała pożegnać się ze swoim dzieckiem. W takich momentach pomagał mi Pan Bóg. Nigdy nie byłam zbyt religijna, ale w tym trudnym dla mnie czasie szpitalna kaplica stała się moim azylem i miejscem, w którym mogłam zebrać siły na kolejne starcia z chorobą córki.

— Jest pani bardzo dzielna — usłyszałam męski głos. Właśnie prowadziłam rozmowę z Bogiem, w której prosiłam o życie dla swojego dziecka.

Odwróciłam się i zobaczyłam znajomego mężczyznę. Początkowo nie mogłam sobie przypomnieć, skąd go znam, ale chwilę potem przyszło olśnienie. Był to lekarz z tego szpitala, który od kilku tygodni zajmował się ustalaniem leków dla mojej córki. Po prostu początkowo go nie poznałam, bo bez kitla lekarskiego i maseczki wyglądał zupełnie inaczej.

— Słucham? — zapytałam zdziwiona.

— Ta choroba niszczy wszystko — usłyszałam cichy głos lekarza. — Mało którzy rodzice są w stanie przetrwać ją bez jakiegoś uszczerbku. A pani jest najdzielniejszą kobietą, jaką widziałem w tym szpitalu — powiedział.

— Jestem matką, a matka zrobi wszystko dla swojego dziecka — powiedziałam. I tak dokładnie czułam.

— Nie zawsze — odpowiedział cicho lekarz. A potem podniósł się i wyszedł z kaplicy.

Choroba Martynki jest w remisji

Spotkałam go kilka dni później. Z uśmiechem zaprosił mnie do swojego gabinetu.

— Pani Kalino, mam świetne wiadomości — powiedział od progu. Na jego twarzy malował się szeroki uśmiech, który tak rzadko widywałam u lekarzy tego oddziału.

— Tak? — zapytałam. Jednak nie chciałam cieszyć się zbyt szybko, aby nie zapeszyć.

— Choroba pani córki jest w remisji i wszystko wskazuje na to, że ją pokonaliśmy — powiedział lekarz. A potem zaczął opowiadać medyczne szczegóły, które dla mnie były najmniej istotne. Liczyło się tylko jedno — moja córka była zdrowa.

Byłam tak szczęśliwa, że podbiegłam do lekarza i wzięłam go w ramiona. I wtedy mój wzrok padł na zdjęcie, na którym wesoło uśmiechała się mała dziewczynka.

— Ona nie miała takiego szczęścia — powiedział lekarz, widząc, w którą stronę skierował się mój wzrok. — Moja córka przegrała walkę z białaczką.

— Przykro mi — powiedziałam cicho.

— Niepotrzebnie — odparł. — Teraz najważniejsze jest to, że czasami udaje mi się uratować inne dzieciaki.

Jeszcze raz mu podziękowałam i jak na skrzydłach pobiegłam do sali Martynki. Teraz już wszystko będzie dobrze— pomyślałam uśmiechając się do swojego dziecka. Martynka spała spokojnie i nic nie wskazywało na to, że jeszcze nie tak dawno walczyła z tak okrutną chorobą.

Martynka szybko dochodziła do siebie i z każdym dniem nabierała coraz więcej siły. Pilnował tego doktor Krzysztof, który opiekował się małą i dbał o to, aby rekonwalescencja była jak najbardziej skuteczna. Wtedy też zbliżyliśmy się do siebie. Krzysztof opowiedział mi o sobie, o chorobie swojej córki i o tym, jak w związku z diagnozą dziecka opuściła go żona. Jak dobrze to znałam. Teraz myślę, że właśnie wspólne doświadczenia sprawiły, że zakochaliśmy się w sobie. Tak, pokochałam Krzysztofa, a on pokochał mnie i Martynkę.

Od choroby córki minęły już trzy lata. A ja mogę powiedzieć, że dzięki niej zyskałam miłość. I chociaż modlę się, aby choroba mojego dziecka już nigdy nie powróciła, to jednocześnie dziękuję Bogu za to, że dzięki niej odnalazłam człowieka, z którym chcę spędzić resztę swojego życia.

Czytaj także:
„Żona była pewna, że z kimś romansuję. To prawda, że ją okłamywałem, ale było to podyktowane uczuciem”
„Mąż bałaganiarz, 2 dzieci i pies. Nie wyrabiam się z obowiązkami domowymi, a moje mieszkanie to stajnia Augiasza”
„Nie chciałem, by po macierzyńskim żona wróciła do pracy. Trzymałem ją w domu 3 lata, aż w końcu powiedziała >>dość<<”

Redakcja poleca

REKLAMA