Jestem panem po siedemdziesiątce. Na moich oczach świat tak się zmienił, że kiedy opowiadam wnukom, jak było kiedyś, wprost nie chcą wierzyć.
– Daj spokój, dziadku – mówią. – Bez kompa, komórki, internetu? Jak wy mogliście żyć?
Nie rozumieją, że żyło się bez wielu innych, dzisiaj oczywistych rzeczy. Inaczej się mieszkało, jadło, organizowało i spędzało święta, na przykład Wielkanoc.
Ostatnio przypomniałem sobie pewną Wielką Sobotę z pierwszej połowy lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Miałem wówczas sześć, może siedem lat. Mieszkaliśmy w ogromnej kamienicy, na drugim piętrze.
Mieliśmy duże mieszkanie; kuchnię z pięknym kaflowym piecem i dwa pokoje w amfiladzie. W tym pierwszym stał wielki stół, na którym wszyscy lokatorzy naszego domu ustawiali swoje świąteczne jedzenie, żeby ksiądz nie musiał ganiać po piętrach. No bo wtedy potrawy święciło się w domach, w wybranych mieszkaniach… W naszej czynszówce odbywało się to u moich rodziców.
Już trzy tygodnie wcześniej moją mamę ogarniała gorączka. Zaczynało się od zdejmowania firanek i mycia okien. To nie była taka prosta sprawa jak dzisiaj – psik, psik specjalnym płynem, rach-ciach szmatką i szyby się świecą jak brylanty! Wtedy okna były wysokie, niekiedy do trzech metrów; skrzynkowe, specjalnie skręcane śrubami. Do mycia trzeba je było porozkręcać, odkurzyć i najpierw umyć drewniane, malowane na olejno ramy.
A jeszcze wcześniej – zdjąć brudne firanki i zasłony, co także było niełatwe, bo firanki się przybijało do drewnianych karniszy specjalnymi gwoździkami. Te gwoździki się wyginały, odpadały im łepki, więc każda gospodyni musiała mieć ich spory zapas. Operacja „okna” zaczynała się od zbudowania konstrukcji ze stołu, stolika i krzesła albo stołka. Na tej „drabinie” stawała zwykle moja mama, bo ojcu kręciło się w głowie i był za ciężki.
Dom pachniał czystością i jedzeniem
Jego rola polegała na podtrzymywaniu budowli od dołu, no i ewentualnym łapaniu mamy, gdyby zdarzyło się nieszczęście.
– Irenka, nie wierć się tak! – pokrzykiwał tata co jakiś czas. – Wszystko się chyboce, za chwilę wylądujesz na ziemi!
– To właź sam, jak jesteś taki mądry – odpowiadała mama.
– Ręce mi mdleją od tego podnoszenia i trzymania w górze. Mam dosyć tych wielgachnych okien! Ostatni rok tu mieszkam!
Historia się powtarzała po paru dniach, kiedy na umyte już okna zakładało się wyprane, wybielone i wysztramowane firany z bawełnianej koronki. Znowu mama pod sufitem dokonywała ostatnich poprawek i upięć, a ojciec z dołu błagał:
– Irenka, schodź już, dobrze jest. Matko Boska, ty mnie wykończysz tymi oknami!
Potem się pastowało i froterowało dębowe podłogi. Przez parę dni mama i tata jeździli na suknach, aby w deskach można się było przejrzeć. Świecić się musiały tak, żeby odbijały się w nich nogi od krzeseł! Wypucowane były mosiężne haczyki nad kuchnią i złota rama dookoła płyty z fajerkami, też umytymi i nasmarowanymi słoniną, żeby miały połysk. Z żyrandoli wybierało się zeschnięte muchy i ćmy, które dokonały tam swego żywota; omiatało ściany z pajęczyn, kredensy i komody wykładało białym pergaminem wycinanym w falbankę.
Dom pachniał czystością i jedzeniem, wszystko stawało się odświętne, niezwyczajne, uroczyste. A kiedy na stole w glinianym dzbanku mama postawiła srebrzyste bazie, wiadomo było, że Wielkanoc tuż, tuż…
Tamtego roku święta Zmartwychwstania Pańskiego przypadały pod koniec kwietnia. Pogoda był już wiosenna, ciepła. Pamiętam, że w niedalekim parku całe trawniki były niebieskie i fioletowe od polnych fiołków i przylaszczek, a pod starymi dębami bieliły się zawilce. W starej części parku, dzikiej i mało uczęszczanej, rósł barwinek, po który mama zawsze kazała mi latać w ostatniej chwili przed wizytą księdza – żeby był świeży i się nie osypywał. W tamtą sobotę też…
Ogromny stół uginał się pod ciężarem półmisków przygotowanych przez sąsiadki. Czego tam nie było! Zimne nóżki wieprzowe w przezroczystej galarecie z marchewkowym wzorkiem. Obok brązowa szynka z kością, pieczone schaby i balerony, pęta białej kiełbasy tak pachnącej czosnkiem, że kręciło w nosie. Śledzie w różnych postaciach, ryby, sałatki jarzynowe najdrobniej krojone i polane własnoręcznie ukręconym majonezem. Jajka farbowane w cebuli na rudozłoty kolor, a między tym wszystkim baranki z masła i cukru z oczkami, które udawały ziarenka pieprzu albo ziela angielskiego.
Każda gospodyni, nawet taka, u której się nie przelewało (a wówczas biednie żyli wszyscy), starała się, żeby na Wielkanoc było wszystkiego w bród. Ileż godzin w kolejkach przestały te kobiety! Na długo przed świtem u drzwi masarni gromadził się tłum. Całe rodziny cierpliwie czekały na dostawę i jak mrówki do gniazda znosiły do swoich domów mięso i wędliny. A pamiętajmy, że w Polsce nie było wtedy lodówek!
Ileż zapobiegliwości, pomysłowości, wekowania, peklowania, solenia i suszenia wymagało przechowanie potraw do świąt, tego dziś już nikt nie rozumie!
Czasami się nie udało. Dobrze pamiętam rozpacz mojej matki, której się zepsuł kupiony wcześniej na rynku schab – płakała jak dziecko. Te łzy nad kawałkiem wieprzowiny najlepiej świadczą o tym, jak ciężkie to były czasy, i jak bardzo ludzie starali się uczynić je w miarę normalnymi. Chociaż święta miały być takie, jak je zapamiętali z rodzinnych domów i sprzed wojny…
Przed święceniem nie można było nic jeść
Więc ten stół przykryty śnieżnym obrusem z haftem richelieu, wyjmowanym z bieliźniarki tylko od wielkiego dzwonu, musiał być suty. Na każdym z czterech rogów stały kryształowe wazoniki z tulipanami, a na przystawce obok piętrzyły się ciasta: baby, mazurki, serniki i ogromniaste blachy drożdżowca z cudowną, grubą, słodką kruszonką.
Brakowało borowinki, czyli barwinka, który w miastach udawał leśne poszycie i upleciony w wianuszki zdobił stół i potrawy.
– Leć, Maciuś, po zielone – powiedziała w pewnej chwili mama. – Za parę minut przyjdzie ksiądz. Tylko go patrzeć!
Miałem dosyć oblizywania się przy pełnych miskach, z których nie można było niczego ruszyć.
– Przed święceniem to grzech! – mówili dorośli. – Ksiądz pokropi i dopiero wtedy dostaniesz.
Wolałem polecieć w cieniste alejki, zgonić się do utraty tchu, bo przez te przygotowania i świąteczną atmosferę moje siedmioletnie kości i ścięgna zdrętwiały. Potrzebowałem ruchu, bieganiny i powietrza!
Ten park, przy którym mieszkaliśmy, był ogromny… Na jego południowym końcu stał kościół z drewnianą plebanią i dzwonnicą. Do kościoła dochodziło się na skróty szeroką aleją pod lipami. Po jej obu stronach rosły krzaki zdziczałego bzu, tak gęste, że nic nie było przez nie widać. Z kolei po drugiej stronie parku, od północy, całe połacie ziemi zajmował barwinek, zakwitający cudownymi, fiołkowymi kieliszkami kwiatów.
Zerwałem spory bukiet, a potem co tchu pognałem w stronę kościoła, skąd mieli nadejść ksiądz z ministrantem. Już z daleka dostrzegłem błyszczący ciemnym lakierem samochód ukryty w zaroślach. Byłem dzieckiem ciekawskim, ale ostrożnym. Nie wtykałem nosa w nie swoje sprawy, tak mnie wychowywali w domu. Ale tym razem szybko pojąłem, że muszę zaczekać i zobaczyć, co się stanie. Nawet gdyby matka miała mnie sprać na kwaśne jabłko za spóźnienie z tą zieleniną.
Nie czekałem długo… Na wylocie alei pojawiła się charakterystyczna wysoka, szczupła sylwetka z czarnej sutannie i białej komży. Obok szedł chłopaczek z wielkim kropidłem. Podskakiwał jak wróbel, śmiał się. Kompletnie zdębiał, gdy nagle z krzaków wyskoczyli jacyś mężczyźni i chwycili księdza od tyłu. Wykręcili mu ręce, podcięli nogi i powlekli do samochodu.
Wszystko się odbyło błyskawicznie, w okamgnieniu. Tylko po paru sekundach jeden z nich, w mundurze milicjanta, wrócił po czapkę księżowską z czarnym pomponem, co spadła księdzu z głowy podczas szamotaniny. Wtedy ministrant oprzytomniał i prysnął w krzaki z drugiej strony. Był mały, zanurkował w gałęziach i zniknął. Grubawy, rosły milicjant nie miał z nim szans. Machnął ręką i wrócił do gazika…
Wszyscy się bali, nikt nic nie zrobił...
Wszystko dookoła wyglądało tak, jakby się nic nie wydarzyło. Świeciło słońce, śpiewały ptaki, był spokojny, wiosenny dzień przed Wielkanocną Niedzielą. Jeszcze przez chwilę stałem jak siedmioletni słupek soli. Wreszcie oprzytomniałem i co sił w nogach pognałem do domu. W piwnicy znalazłem tatę. Stał przy wielkim balonie z młodym winem i z nabożnym skupieniem, cienką gumową rurką ściągał do butelek słomkowy płyn.
Kiedy z trudem wykrztusiłem, co widziałem, rzucił wszystko na ziemię i przeskakując po trzy stopnie, popędził na górę. Już po paru minutach cała kamienica wiedziała, że aresztowali naszego proboszcza.
Wiele lat później dowiedziałem się, że był podejrzany o organizowanie kontaktów z uwięzionym wówczas prymasem Wyszyńskim, że już od dawna UB miało go na oku.
Mojego tatę też zamknęli… Za to, że poszedł na plebanię i zawiadomił wikarego o tym, co się stało z proboszczem. Kiedy stamtąd wychodził, już na niego czekali. Został wówczas zamknięty także ojciec tego małego ministranta, który tak się wystraszył, że spłakany siedział w parku do nocy. Ten ojciec, już wiedząc o aresztowaniu księdza, poszedł szukać syna na posterunek milicji. Strasznie się tam podobno wykłócał, więc go wsadzili na pół roku za obrazę władzy. Takie to były czasy!
Mój szesnastoletni wnuczek nie rozumie, jak było można żyć w takim strachu i terrorze.
– Nie było sądów, adwokatów? – pyta. – Jak mogliście się na to wszystko godzić?
Ojciec nie doczekał już wolnej Polski
Od razu mi się przypomina rozmowa z jedną panią, która zwiedziła cały świat, bywała w rozmaitych ciekawych miejscach i jadła w dobrych restauracjach. Pytała ze zdziwieniem:
– Panie Macieju, ależ jak można nie lubić ostryg? To najwspanialszy przysmak na świecie!
Co jej miałem wyjaśniać? Że nigdy tego nie miałem w ustach, że nie znam smaku? O czym było z nią dyskutować? Ze ślepym o kolorach nie pogadasz! Mój wnuk też nie pojmie, dlaczego nie zrobiliśmy wtedy zbiorowego protestu w obronie naszego kapłana. Baliśmy się. To był straszny, obezwładniający strach, lepki jak pajęczyna. Tym większa chwała tym, którzy próbowali się z niej wydostać!
Cieszę się, że to co złe minęło
Tamtego dnia po aresztowaniu mojego ojca sąsiedzi szybko pozabierali swoje jedzenie, pozamykali drzwi i modlili się tylko, żeby im dano spokój.
Moja mama siedziała nieruchomo do wieczora przy tym ogołoconym stole, przykrytym pogniecionym już i pozalewanym obrusem z haftem richelieu. Pamiętam dobrze, że to były dla nas bardzo smutne święta. Podobnie jak kolejne, bo ojca wypuścili dopiero po dwóch latach. Nasz proboszcz siedział znacznie dłużej, aż do amnestii w pięćdziesiątym szóstym… Nigdy nie wrócił do naszej parafii. Zmarł niedługo po zwolnieniu z więzienia.
A mój ojciec już do końca życia wplątywał się w jakieś polityczne sprawy, chociaż mama błagała go, żeby przestał, przez wzgląd na nią i na dzieci. Jeszcze dwa razy siedział – po grudniu 1970 i po wypadkach radomskich, sześć lat później. Niestety, nie doczekał transformacji ustrojowej, choć był pewny, że wcześniej czy później będziemy żyć w wolnym kraju.
Niemal do końca, kiedy jeszcze miał siłę, sam chodził do kościoła ze święconką. Własnoręcznie szykował koszyk, ozdabiał go barwinkiem i barankiem z cukru. Zawsze w nim były jajka w brązowych, cebulowych skorupkach, chleb, sól i malutka buteleczka domowego wina. Nic więcej…
Na pamiątkę po moim tacie ja również szykuję identyczny koszyk i sam niosę go do święcenia w Wielką Sobotę. Zawsze wtedy wspominam tamte święta i cieszę się, że wszystko złe minęło. Może tylko chciałbym jeszcze raz, zanim umrę, spróbować prawdziwej, kruchej, soczystej szynki z kością, wędzonej w zimnym dymie. I jeszcze maślanej, waniliowo-słodkiej, rozpływającej się w ustach kruszonki z drożdżowca mojej mamy…
Dzisiaj wszystkiego jest pełno, półki w sklepach się uginają od delikatesów, ale takiej szynki i takiego ciasta już nie ma! A może to ja mam już zupełnie inny smak? Może we wspomnieniach wszystko lepiej smakuje?
Czytaj także:
„Za komuny donosiłem na swoich kompanów i wielu zaszkodziłem. Gdyby mój wnuk o tym wiedział, przekląłby mnie na wieki”
„Wnuczki nie dość, że młode, to jeszcze mieszkają za granicą. Gdy słyszą, jak to się żyło za komuny, myślą, że je wkręcam”
„Tęsknię za komuną. Nie mieliśmy nic, ale za to była ludzka życzliwość. Teraz sąsiad na sąsiada donosi”