„Dzieci nigdy nie zapraszały mnie do siebie. Kiedy próbowałam się z nimi spotkać mówiły, że mam zająć się swoim życiem”

samotna kobieta fot. Getty Images, Israel Sebastian
„Czasem bardzo pragnęłam do nich zadzwonić lub po prostu je odwiedzić, ale szybko sama odpędzałam te myśli. Czy gdyby mnie zaprosiły... Ale zawsze kończyło się na tym, że może kiedy indziej, przy okazji, gdy będzie więcej czasu, po zakończeniu delegacji, służbowego kontraktu”.
/ 28.11.2023 15:15
samotna kobieta fot. Getty Images, Israel Sebastian

Czułam się samotna, mimo że mam czworo dzieci. Żadne z nich nie chciało utrzymywać ze mną kontaktu. Chciałam, żeby było inaczej i zastanawiałam się, czemu mnie tak traktują. By nie popaść w całkowitą beznadzieję, musiałam znaleźć sobie nowy cel w życiu.

Codziennie czekam na sygnał

Zazwyczaj budzę się nieco przed godziną piątą, a w okresie wiosennym i letnim nawet wcześniej. Wstaje tak rano, aby nie marnować dnia, gdy na zewnątrz jest już jasno. O godzinie piątej zazwyczaj kończę swoją pierwszą filiżankę kawy. Przed siódmą mam już wszystko zaplanowane, przygotowany obiad i zrobione podstawowe sprzątanie. Działam schematycznie, ponieważ po czterdziestu latach nie muszę już zastanawiać się, co robić najpierw. Wszystkie czynności wykonuje praktycznie automatycznie.

Gdy tylko się budzę, myślę, że dziś jest ten dzień, kiedy któreś z dzieci do mnie zadzwoni, albo przynajmniej otrzymam od nich list. Być może nawet zjawią się u mnie w domu. To ostatnie byłoby największym błogosławieństwem, ale i dwie pierwsze sytuacje sprawiłyby mi olbrzymią radość. Kiedy jesteś spragniony, nawet kropla wody jest bezcennym darem ratującym życie. A ja jestem bardzo spragniona.

Mam czworo dzieci. A przez ostatnie dwa lata nie miałam okazji spotkać się z żadnym z nich. Rozjechały się po całym świecie i ułożyły sobie życie. Ja przestałam być im potrzebna. Nawet nie udają, że jest inaczej. Chciałyby, żeby nie narzekała i nie zawracała im głowy. Więc udawałam, że wszystko jest w porządku. "Mama, skup się na swoim życiu" - to zawsze słyszę, kiedy próbuję nawiązać z nimi jakikolwiek kontakt. Czasami odpowiadają: "Mój czas jest cenniejszy niż złoto”.

Być może sytuacja wyglądałaby inaczej, gdybym nie była tak samotna, ale od kiedy Andrzej odszedł, poczułam wielką pustkę. Nasi koledzy, a nawet bliscy przyjaciele, zawsze byli bardziej związani z nim, a nie ze mną. Gdy spotykaliśmy się z nimi, czy to u nas, czy u nich, Andrzej zawsze był w centrum uwagi. Być może dlatego, że zawsze był gotowy do pomocy, nigdy nie marudził ani nie okazywał złego humoru, a przy tym potrafił pocieszać jak nikt inny!

W naszym domu zawsze była pełno osób; czasem czułam się wręcz przytłoczona ciągłym zgiełkiem, ponieważ drzwi nigdy się nie zamykały, a telefon nie przestawał dzwonić. Kiedy nastała cisza, była tak głęboka, że słyszałam swoje myśli, zwłaszcza te: „Co dalej? Co ze mną się stanie? Jak mam teraz żyć?”.

Nie mam powodu, żeby wstawać rano

Pierwszy rok po jego odejściu był paradoksalnie najłatwiejszy. Przez ten czas byłam pod wpływem silnych leków, ciągle ktoś był w pobliżu, a dodatkowo, musiałam załatwić mnóstwo rzeczy, dlatego dni szybko przemijały, a noce pozwalały się zregenerować. Mój sen był krótki i sztuczny, ale przynajmniej był. Później pojawiła się bezsenność. Przebudzanie w nocy, przewalanie z boku na bok aż do rana i wypróbowanie coraz to nowych leków na sen.

Ten stan trwał dość na tyle długo, że praktycznie uzależniłam się od leków. Moja osobowość jest skomplikowana, nie potrafię prosić o wsparcie, trudno mi się przyznać do swoich słabości, uważam, że nie powinno się obciążać innych swoimi problemami. Tylko Andrzej miał do mnie dostęp i zawsze potrafił rozwiązać problem, z którym sama nie potrafiłam sobie poradzić.
Zawsze mogłam na nim polegać, zawsze był obecny, kiedy go potrzebowałam.

Kiedy jednak przyszedł czas, aby samodzielnie poradzić sobie z jakimś ważnym i skomplikowanym problemem, kompletnie się pogubiłam i odpuściłam. Wtedy zaczęłam sobie wmawiać, że jestem kompletnie nieudolna, że nie nadaję się do niczego i że bez niego nie dam sobie rady. Te myśli zaczęły mnie nękać kilka miesięcy po jego odejściu. Nagle zdałam sobie sprawę, że jestem sama, że wszyscy dookoła mnie zniknęli. Minął pierwszy etap żałoby, najbliżsi wrócili do swojego życia, dzieci wyjechały, nikt nie zapraszał mnie do siebie ani nie mnie nie odwiedzał.

Potrzebowałam porady oraz wsparcia, lecz nie miałam osoby, do której mogłabym zadzwonić. Uświadomiłam sobie, że moje poprzednie życie już nigdy nie wróci, a co gorsza, w tej nowej rzeczywistości, nie widziałam niczego interesującego. Niczego co dawałoby mi nadzieje. Nie było niczego, co chciałabym robić, co mogłoby stanowić jakiś powód, dla którego warto wstać z łóżka. Tak było przez tygodnie, miesiące lata. Stopniowo traciłam apetyt, nie miałam siły na sprzątanie, nie opuszczałam domu i nawet przestałam oglądać swoje ulubione programy w telewizji.

Zadowalałam się prostymi zupkami instant, nie przeszkadzał mi kurz na meblach, nie interesowało mnie, co działo się poza moim domem. Czułam jakbym powoli, ale nieuchronnie zamarzała. Bez bólu, ale z taką pewnością, że nadchodzi koniec. Czasami telefon dzwonił, ale nie miałam ochoty na rozmowę z kimkolwiek, bo miałam do wszystkich żal, że kiedy ja potrzebowałam kontaktu, nikt nie zadzwonił, więc – pomyślałam – niech dzwonią...

Myśleli, że tak mi dobrze

Moje dzieci początkowo zarzucały mnie pytaniami – jak sobie dajesz radę, co teraz robisz, co planujesz zrobić? Czułam, że tak naprawdę chcą, abym nie skarżyła się na swoją sytuację, ponieważ wówczas musiałyby zacząć się martwić i zastanawiać, co ze mną zrobić. A przecież miały swoje własne problemy i zmartwienia. Zatem starałam się udawać, że wszystko jest w porządku. Wiedziałam, że po tonie głosu rozpoznałabym, gdyby którekolwiek z nich było w takim stanie jak ja, ale dzieci nie miały tej zdolności, więc moje kłamstwa przyjmowały za dobrą monetę.

– Tak, wszystko jest dobrze, coraz lepiej sobie radzę, nie musicie się mną przejmować – powtarzałam, a one z radością przyjmowały do wiadomości, że ich matka radzi sobie i jest silna.

Takie rozwiązanie było dla wszystkich komfortowe, dlatego graliśmy znaczonymi kartami, udając, iż nie jesteśmy tego świadomi. Nie miałam do nikogo ani pretensji, ani nie żywiłam urazy. Taka jest historia życia – to, co jest i dzieje się dziś, jest ważniejsze od tego, co było. Andrzej również twierdził, że nie powinniśmy obciążać dzieci, ponieważ powinny zachować siły i energie, aby zająć się własnymi sprawami.

Czasem bardzo pragnęłam do nich zadzwonić lub po prostu je odwiedzić, ale szybko sama odpędzałam te myśli. Czy gdyby mnie zaprosiły... Ale zawsze kończyło się na tym, że „może kiedy indziej, przy okazji, gdy będzie więcej czasu, po zakończeniu delegacji, służbowego kontraktu...”. Więc mówiłam do samej siebie: „Zostaw ich w spokoju; kiedy naprawdę zatęsknią, przyjadą”. I przypominałam sobie słowa Andrzeja: „Jedyną rzeczą, którą możesz zrobić dla swoich dorosłych dzieci, jest być zdrową i niezależną, tak by nie musiały się o ciebie martwić!”.

Nie chcieliby i nie mogli sobie brać na głowę starej matki. Nieustannie brzęczały mi w głowie słowa Andrzeja. Bierz życia, jakie jest. Nie narzekaj i nie zrzucaj ciężaru na swoje dzieci. Musisz sobie sama ze wszystkim poradzić. Moje sąsiadki zazdrośnie spoglądały na moją wolność, niezależność i brak zobowiązań.

– Pani to jest prawdziwa szczęściara! – często słyszałam od jednej z nich. –  Nie musi pani codziennie rano jechać na drugi koniec miasta, żeby zajmować się wnukami! Niezależnie od tego, czy jestem zdrowa, czy chora, silna czy słaba. Czy jest ładna pogoda czy też pada deszcz. Codziennie idę na ten przystanek i przez prawie czterdzieści minut jadę zatłoczonym autobusem. Czasem tego nie znoszę!

– A czy zięć nie mógłby pani pomagać w dojeżdżaniu? – sugerowałam. – W końcu prowadzi taksówkę.

– Niestety droga pani. To kompletnie niemożliwe, ponieważ ja i mój zięć nie dogadujemy się ze sobą, a jedyną osobą, która na tym cierpi, jest moja córka... Tak więc, droga pani, wolę obecną sytuację, mimo że niekiedy, gdy wracam wieczorem do domu, jestem tak zmęczona, że nie mam siły rozebrać się z płaszcza i przez długi czas siedzę w nim, czekając aż wrócą mi siły. Ale co mama zrobić? Jak trzeba, to trzeba!

– Ja natomiast – kontynuowała następna – wykonuję prace domowe, gotuję, odprowadzam i odbieram dzieci ze szkoły i przedszkola, opiekuję się nimi do momentu powrotu ich rodziców, gdzie oni nigdy nie wracają na umówioną godzinę, ponieważ oboje mają nieregularne godziny pracy i nie wiadomo, kiedy wrócą do domu. I robię to wszystko bez żadnej zapłaty, bo przecież nie mogę prosić o pieniądze swoją własną rodzinę. Nie potrafiłabym tego znieść!

Mimo że powinnam czuć ulgę po takich wyznaniach, to nie tylko nie czułam się lepiej, ale wręcz byłam jeszcze bardziej zdołowana. Moje poczucie izolacji i że tak niewiele znaczę dla dzieci, było jeszcze bardziej bolesne. Jak trafnie zauważył Andrzej, najwięcej tęsknimy za tym, czego nigdy nie doświadczyliśmy, ani nie poznaliśmy.

Chciałam być potrzebna

To stało się pewnego dnia, kiedy w jednym z lekarskich gabinetów natknęłam się na informację o poszukiwaniu wolontariuszy przez ośrodek przedadopcyjny. Potrzebni byli ludzie gotowi zająć się nowo narodzonymi maluchami, które nie mają nikogo. To dzieci, które zostały porzucone, pozostawione w placówkach zdrowia lub oczekują na adopcję, co często może trwać nawet miesiącami.

Wszystkie te maluchy potrzebują nie tylko podstawowej pielęgnacji, ale również bliskości, zarówno fizycznej, jak i emocjonalnej, z osobą dorosłą. Pragną czuć ciepło, słuchać spokojnych melodii, być kołysane, doświadczać delikatności, miłości i serca wyrażanego przez prostą obecność.

Zazwyczaj pod opiekę powierza się nie więcej niż dwoje dzieci, ponieważ chodzi o to, aby doświadczyły uwagi i miłości dedykowanej tylko dla niego. Ta forma pomocy nazywała się bardzo uroczo. Mówiliśmy o tym - „Tuli luli, a ja nie mogłam przestać się zastanawiać czy odnalazłabym się tam.

Nie od razu podjęłam decyzję o udaniu się pod adres podany w broszurze, aby dowiedzieć się więcej i osobiście przekonać się, jak to wszystko wygląda. Był to jednak początek mojego nowego etapu w życiu! Już dawno nie miałam na rękach tak małego dziecka. Zapomniałam, jak pachnie niemowlę, jak jest delikatne, ale jednocześnie silne, jak płacze i jak potrafi się ślicznie uśmiechać.

Już zapomniałam, jak rozsądne i duże są oczy tak małego dziecka, jak miękka jest jego skóra, czy jak bardzo pragnie się, aby jego mała rączka trzymała nas za palec. Zrozumiałam również, jak niezwykłym zjawiskiem jest możliwość uspokojenia płaczącego dziecka. Jak ufny jest taki mały człowiek, gdy tylko poczuje w ramiona, które go obejmą i ochronią przed samotnością.

Zrozumiałam to bardzo szybko, bowiem kto, jeśli nie ja, mógłby lepiej zrozumieć, jakie to uczucie, kiedy brakuje nam kogoś bliskiego. Mały Adaś, który został znaleziony w torbie na peronie stacji kolejowej, również to zrozumiał, dlatego przytuliliśmy się do siebie, jakby nasze życie zależało od tego gestu.

Tak więc opiekowałam się dziećmi i je kołysałam! Można uznać, że wówczas było to dla mnie zajęcie idealne, w którym całkowicie się odnalazłam i które mnie pochłonęło. Ktoś może powiedzieć, że egoistycznie zaspokajałam swoje potrzeby. Być może tak było, ale czasami nawet samolubne pragnienia mogą przyczynić się do czegoś dobrego. Na szczęście mały Adaś szybko został adoptowany, odnalazł wspaniałych opiekunów i dziadków, którzy dostarczają mu wszystko, co ja zainicjowałam: miłość i poczucie przynależności do najbliższych.

Miał niewiele ponad rok, kiedy machał „pa, pa” z ramion swojej nowej babuni. Nie odczuwałam zazdrości, byłem zadowolona! Następnie opiekowałam się bardzo chorą Natalką. Byłam przy niej aż do ostatniej chwili. Mała odeszła przedwcześnie i również w moich objęciach, to wszystko, co mogłam dla niej zrobić...

Obecnie jestem opiekunką Joasi, najcudowniejszego maluszka na świecie. Jestem szczęśliwa razem z nią, ponieważ jej biologiczna matka odwiedziła ją kilka razy i dało się zauważyć, jak rozwija się między nimi głęboki związek. Cierpliwie czekamy, starając się nie zapeszyć. Nikogo bym nie namawiała do podjęcia wolontariatu w „Tuli luli. Musisz być świadomy, że to nie jest prosta ani przyjemna praca. Wymaga samodyscypliny, odpowiedzialności, konsekwencji i przede wszystkim uświadomienia sobie, że to nie nasze emocje są najistotniejsze, ale dobro dzieci, którym staramy się nieść pomoc. Ja również musiałam to przyswoić, ale teraz jestem pewna, że dopóki będę miała energię, w Tuli luli mogą na mnie polegać.

Bywa, że aby przynieść komuś ulgę, wystarczy po prostu być obok. W manifeście „Tuli luli” jest napisane: „Nawet jeśli mocno fałszujesz, twój głos jest dla dziecka najcenniejszy, ponieważ śpiewasz tylko dla niego”. Słowa te są prawdziwe: Adaś, który płakał, natychmiast się uspokajał, kiedy nuciłam mu starą kołysankę: „Z popielnika na Adasia iskiereczka mruga…”. Czy to zapamięta? Niemożliwe? Był na to zbyt mały? Ale kto to wie…

Czytaj także:
„Po śmierci męża straciłam wigor i chęć do życia. Przypadkiem wróciłam do dawnej pasji i codzienność znów nabrała kolorów”
„Kochałam Artura całe życie. Próbowałam go zeswatać z przyjaciółką, potem z siostrą. Teraz jesteśmy razem, ale mam poczucie winy”
„Miałem wszystko: piękną żonę, cudne dzieci i świetną pracę. Kiedy poznałem Ilonę, straciłem rozum i teraz mam za swoje”

Redakcja poleca

REKLAMA