Kiedy na świecie pojawiły się bliźniaczki, byłam przekonana, że to największe szczęście mojego życia. W myślach już wyobrażałam sobie swoją starość, gdzie jestem kochana i zaopiekowana przez swoje córki. Nawet w najgorszych snach nie przyszłoby mi do głowy, że moje dzieci potraktują mnie tak okrutnie i nieludzko. A jednak tak właśnie się stało.
Długie oczekiwanie na potomstwo
Kiedy wychodziłam za mąż za Franciszka, to naszym wspólnym marzeniem była duża i szczęśliwa rodzina. Oboje chcieliśmy, aby w naszym życiu pojawiła się co najmniej trójka dzieci.
– Wolisz chłopców czy dziewczynki? – pytał mnie mąż kilka miesięcy po ślubie. A dla mnie nie miało to żadnego znaczenia. Najważniejsze było to, aby dzieciaki były zdrowe i szczęśliwe.
Jednak jak się okazało nie było to takie proste. Pomimo upływu lat nie mogłam zajść w wymarzoną ciążę. A lekarze nie potrafili powiedzieć, dlaczego tak dzieje.
– Już taka pani uroda – powiedział mi ginekolog, wzruszając ramionami. Kilka tygodni wcześniej obchodziliśmy z Frankiem szóstą rocznicę ślubu i wciąż byliśmy tylko we dwoje. – W tym wypadku najważniejsza jest cierpliwość – dodał jeszcze. A potem uśmiechnął się i pocieszająco poklepał mnie po ramieniu.
Jednak ja czułam, że coś jest nie tak. W tamtych czasach nie było tych wszystkich badań i nikt nie diagnozował problemów z płodnością. A pary takie jak my były pozostawione same sobie.
– Widocznie jestem jakaś wybrakowana – żaliłam się mężowi.
Chociaż Franek zaprzeczał i próbował mnie pocieszać, to w głębi duszy czułam, że właśnie tak myśli. „Pewnie mnie zostawi” – myślałam zrozpaczona i próbowałam się z tym pogodzić. Ale tak naprawdę czułam jedynie rozpacz. I wtedy stał się cud.
Pewnego ranka poczułam okropne mdłości. I chociaż byłam przekonana, że to tylko sensacje żołądkowe, to i tak obudziła się we mnie nadzieja. „A może to...?” – pomyślałam. I jednocześnie bałam się dokończyć.
– Jest pani w ciąży – poinformował mnie ginekolog, do którego zdecydowałam się w końcu pójść. Od kilku tygodni czułam się dosyć kiepsko, a na dodatek zatrzymał mi się okres. – To siódmy tydzień – dodał jak gdyby nigdy nic. A przecież dla mnie była to najważniejsza informacja mojego życia.
Po kilku latach starań, płaczu i braku nadziei w końcu spełniło się moje największe marzenie. A gdy dodatkowo okazało się, że zostaniemy rodzicami bliźniaczek, to oboje oszaleliśmy ze szczęścia. „Wreszcie” – pomyślałam głaskając się po brzuchu. A potem wybuchłam niekontrolowanym płaczem.
– To ze szczęścia – powiedziałam lekarzowi, który tylko pokiwał głową. On też wiedział, jak wiele ta ciąża znaczyła dla mnie.
Od dnia narodzin były rozpieszczane
Nasze dwa szczęścia przyszły na świat na kilka tygodni przed terminem. Były malutkie i dosyć słabe.
– Nie przejmuj się, na pewno dogonią rówieśników – zapewniał mnie mąż. I miał rację. Po kilku miesiącach nie było już widać, że nasze dziewczynki przyszły na świat jako wcześniaki. A gdy poszły do przedszkola, to między nimi a ich rówieśnikami nie było już żadnych różnic.
Hania i Helenka od samego początku były oczkiem w głowie całej rodziny. Już od pierwszych miesięcy życia były rozpieszczane i utwierdzane w przekonaniu, że są wyjątkowe. I chociaż w głębi duszy wiedziałam, że nie jest to dobre podejście wychowawcze, to nie potrafiłam się powstrzymać.
– Zasługują na to – mówiłam mężowi, który upominał mnie, że nasze dzieci są za bardzo rozpieszczane. – Przecież nic się nie stanie, jak dostaną kolejną zabawkę – mówiłam, jednocześnie przytulając moje dwa szczęścia.
Nie protestowałam, gdy dziewczynki były obdarowywane kolejnymi prezentami. Zupełnie nie zwracałam uwagi na to, że obie zaczynają to wykorzystywać. Z każdym upływającym rokiem stawały się coraz bardziej roszczeniowe. A gdy coś nie działo się po ich myśli, to rozpoczynał się koncert płaczu, pretensji i narzekań. A ja nic z tym nie robiłam, bo byłam przekonana, że z czasem to minie i wszystko się unormuje. Bardzo się myliłam.
Wyrosły na zadufane w sobie kobiety
Przez pierwsze lata macierzyństwa zupełnie mi nie przeszkadzało, że dziewczynki są rozkapryszone i rozpieszczone. Byłam przekonana, że z tego wyrosną.
– To przejściowe – tłumaczyłam mężowi, który coraz częściej mówił, że nasze dzieci są źle wychowywane.
Wtórowała mu moja mama, która także zauważała, że takie rozpieszczanie dzieci nie prowadzi do niczego dobrego. Ale ja wiedziałam swoje. Za każdym razem broniłam dziewczynek i przekonywałam wszystkich, że w ich zachowaniu nie ma nic złego.
Sama nie wiem kiedy zauważyłam, że jednak nie wszystko jest w porządku. Już w szkole podstawowej dziewczynki uważały, że wszystko im się należy. A potem było już tylko gorzej. Gdy córki poszły do szkoły średniej, to przekonałam się, że mam dwójkę rozpieszczonych, rozwydrzonych i roszczeniowych młodych kobiet, które nie przyjmują do wiadomości żadnej odmowy.
– Tak je wychowałaś – powiedział mąż, gdy któregoś dnia córki zrobiły nam awanturę o wspólny wyjazd ze znajomymi. Nie było nas stać, aby dziewczyny pojechały za granicę. Tłumaczyliśmy im, że zbieramy pieniądze na remont. Ale zamiast zrozumienia, usłyszeliśmy, że mamy obowiązek zapewnić im godny wypoczynek.
– To taki wiek – próbowałam je jeszcze tłumaczyć. Ale w głębi duszy wiedziałam, że to żadne wytłumaczenie. I zdałam sobie sprawę, że nie do końca dobrze je wychowaliśmy.
Moje córki okazały się ludźmi bez serca
Przez kolejne lata miałam wciąż miałam nadzieję, że moje córki zrozumieją, co w życiu jest najważniejsze. Kiedy umarł mój mąż, to próbowałam je namówić, aby chociaż na chwilę wróciły do rodzinnego domu. Wtedy bardzo potrzebowałam ich wsparcia i obecności.
– Nie mogę wziąć urlopu w pracy – powiedziała Hania. A przecież doskonale wiedziałam, że pracuje zdalnie i chwilowa przeprowadzka do mnie nie nie wpłynęłaby na jej zawodowe plany.
– Nie mogę zostawić Tomka – wtórowała jej Helena. I chociaż wiedziałam, że właśnie zaczęła nowy związek, to nie potrafiłam zrozumieć, że mężczyzna jest ważniejszy od własnej matki.
– Ale to tylko na kilka miesięcy – próbowałam je przekonać. Jednak na darmo, żadna z nich nie zdecydowała się na to, aby wspomóc mnie swoją obecnością w tak trudnym dla mnie momencie. A i tak jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to nie jest najgorsze, co może mnie spotkać z ich strony.
Kilka miesięcy po śmierci Franciszka poczułam ból całego ciała. I chociaż przez kilka tygodni próbowałam go ignorować, to w końcu zdecydowałam się pójść na badania.
– Niestety nie mam dobrych wieści – usłyszałam od specjalisty, do którego trafiłam. – Ma pani reumatoidalne zapalenie stawów w stopniu zaawansowanym. To choroba bolesna i niestety często nieuleczalna – usłyszałam. A i tak nie było to najgorsze. Dodatkowo lekarz poinformował mnie, że ze względu na zaawansowanie choroby najprawdopodobniej nie będę w stanie sama funkcjonować i do końca swoich dni będę potrzebowała pomocy.
„I co ja teraz zrobię?” – pomyślałam przerażona zaraz po wyjściu z gabinetu lekarskiego. Kilka minut wcześniej uświadomiłam sobie, że przecież nie mam nikogo do pomocy. Chociaż wciąż miałam nadzieję. „W takiej sytuacji na pewno mi pomogą” – pomyślałam wyciągając telefon komórkowy. Chciałam zadzwonić do córek, aby omówić z nimi sytuację i ustalić dalszy plan działania.
Moja nadzieja okazała się płonna. Jak zwykle usłyszałam, że zarówno Hania jak i Helena nie mają czasu, aby do mnie przyjechać.
– Ale ja potrzebuję waszej pomocy. Sama sobie nie poradzę – powiedziałam błagalnie. I dopiero wtedy usłyszałam, że coś się wymyśli. „Jednak nie są takie złe” – pomyślałam z ulgą. Nawet nie przyszło mi do głowy, że ich pomysł okaże się tak okrutny.
Kilka dni później moje córki w końcu do mnie przyjechały.
– Mamy plan, aby mamie pomóc – powiedziała Helena. A ja odetchnęłam z ulgą.
– Znalazłyśmy mamie miejsce w domu pomocy społecznej – wypaliła Hania. – Tam się mamą zaopiekują – dodała z uśmiechem. A ja nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam.
– Słucham? – zapytałam z niedowierzaniem. – Chcecie mnie oddać do przytułku?
Moje córki spojrzały na siebie, a potem obie westchnęły.
– Nie do przytułku, tylko do domu opieki – powiedziała Hania.
– My nie mamy jak się mamą zająć – dodała Helena. A potem zaczęła mnie przekonywać, że to najlepsze wyjście z sytuacji.
Byłam załamana. Przez wiele lat wiedziałam, że moje córki nie są idealne. Ale mimo wszystko wierzyłam, że dobrze je wychowałam i że jak trzeba będzie, to zajmą się mną na stare lata. Nie spodziewałam się czegoś takiego.
– Nie skorzystam z waszej propozycji – powiedziałam. I kazałam im opuścić mój dom.
Od tego czasu minęło kilka miesięcy. I chociaż nie jest łatwo, to staram się sobie jakoś radzić. Wynajęłam panią do pomocy, która przychodzi trzy razy w tygodniu i robi rzeczy, z którymi ja nie mogę sobie poradzić. Przez cały ten czas córki nie odezwały się do mnie ani razu. A ja nie mogę pogodzić się z tym, że tak fatalnie je wychowałam.
Maria, 72 lata
Czytaj także:
„Przez lata żyłem w korpo kołowrotku. Poczułem, że żyję dopiero gdy zająłem się domem i dziećmi”
„Mój uczeń zniszczył mi reputację, na którą ciężko pracowałam. Rozpuścił kłamliwą plotkę, bo postawiłam mu dwóję”
„Na starość chciałam zrobić coś dla siebie i wyjechałam w podróż. Dzieci mnie wyklęły, bo zmarnowałam ich kasę”