W sklepie była kolejka. Stałam z zapakowanym do połowy wózkiem i zastanawiałam się, czy zdołam wszystkie te zakupy włożyć do mojej torby na kółkach. Dziesięć minut później okazało się, że to sztuka niemożliwa. Po wypchaniu torby ponad wszelką normę i tak została mi cała masa serków, jogurtów i ośmiopak papieru toaletowego. Nie wiedziałam, jak to wszystko ze sobą zabrać, i przez chwilę po prostu stałam, patrząc bezradnie na moje zakupy.
– Dzień dobry. Chciałaby pani wziąć udział w konkursie? – usłyszałam nagle przyjemny, damski głos. – Każdy, kto dzisiaj zrobił zakupy za ponad dwieście złotych, otrzymuje kupon. Można go wypełnić i wrzucić do urny przy drzwiach. Losujemy nagrody rzeczowe oraz egzotyczną wycieczkę jako nagrodę główną.
Nigdy w życiu niczego nie wygrałam, więc pomyślałam, że i tym razem tylko stracę czas, ale kupon wypełniłam i wrzuciłam do przezroczystego pudełka. Wózek ciągnęłam jedną ręką, pod pachę włożyłam sobie pakę papieru toaletowego, a to, co się nie zmieściło w torbie, niosłam w dwóch plastikowych siatkach. Chciało mi się płakać ze złości, że tyle nakupiłam, a do tego ze zmęczenia i upokorzenia, bo musiałam wyglądać tak objuczona bardzo żałośnie.
To bardzo miła kobieta!
Byłam spocona, już kiedy dotarłam do automatycznych drzwi. Właśnie wchodziła nimi sąsiadka z mojego bloku. Znałam ją, samotnie wychowywała nastoletnią córkę. Chyba marnie im się wiodło, bo kilka razy zauważyłam, że dziewczyna chodzi w zniszczonych butach albo ma rozpadający się plecak szkolny naprawiony za pomocą kilku agrafek.
– Dzień dobry. Pomóc pani? – zapytała pani Lidia, mijając mnie w drzwiach.
– Nie, nie, dam sobie radę. Pani przecież dopiero idzie na zakupy, a ja już wracam – nie chciałam robić jej kłopotu. – Jakoś nie przemyślałam tych zakupów. Było tyle promocji, wie pani, jak to jest…
Uśmiechnęła się i powiedziała, że na zakupy może wrócić za dziesięć minut. A potem wzięła ode mnie siatki i papier. Po drodze opowiadała mi o nadziei na nową pracę i o tym, że jej córka poszła do liceum, ale cierpi z powodu prześladowania przez rówieśników. Nie dodała, że z powodu ich niskiego statusu materialnego, ale to było dość oczywiste. Ileż to się czyta o tym, jakie nastolatki potrafią być okrutne i bezwzględnie, kiedy ktoś nie ma markowych ubrań?
Kiedy się żegnałyśmy pod moimi drzwiami, powiedziałam jej o tej loterii i że trzeba tylko zrobić zakupy za ponad dwieście złotych. W tej samej sekundzie tego pożałowałam. Jej mina bardzo jednoznacznie mówiła, że nie ma tyle jednorazowo do wydania… Jej córkę Andżelikę spotkałam kilka dni później. Prowadziła na smyczach trzy psy różnej wielkości. Zapytałam ją półżartem, skąd je wzięła.
– Pracuję jako dog-sitterka – wyjaśniła poważnie. – Wyprowadzam psy, kiedy ludzie są w pracy. Może ma pani jakichś znajomych, którzy mają pieska i potrzebują, żeby ktoś się nim zajął w ciągu dnia?
Miałam masę znajomych z psami, ale praktycznie samych emerytów. Mieli dużo czasu dla swoich psów. Żałowałam, że nie mogłam jej pomóc. Przypuszczałam, że liczyło się dla niej każde pięć złotych. O Andżelice pomyślałam też kolejnego dnia, kiedy musiałam wytrzepać dywan i umyć okna. Wiosna była już w pełni, więc trzeba to było zrobić. Tyle że sił mi już nie starczało na machanie trzepaczką i wspinanie się po parapetach.
– Może chciałabyś mi pomóc w wiosennych porządkach? – zapytałam, kiedy natknęłam się na nią, jak wracała ze szkoły. – Niewiele tego, dwie godzinki powinny wystarczyć.
Uśmiechnęła się i powiedziała, że oczywiście. Nie zapytałam jej o stawkę, bo pomyślałam, że dam jej tyle, ile sobie zażyczy, nie będę się targować. Miała na nogach te same zniszczone tenisówki co w zeszłym roku i chętnie zapłaciłabym jej nawet więcej, żeby miała za co kupić sobie nowe.
Byli zajęci swoimi sprawami
Dziewczyna pracowała szybko i dokładnie. Okna zalśniły, dywan aż pachniał wiosną. Zapytałam jej, ile mam jej zapłacić, i na jej twarzy odbiło się zdumienie.
– Jak to: zapłacić? Ja przyszłam pani pomóc… Jest pani naszą sąsiadką przecież.
Dosłownie siłą wmusiłam w nią kilka banknotów. Wyglądała na skrępowaną. Nie mogłam pojąć, skąd jeszcze biorą się takie nastolatki – takie, które przychodzą pomagać starszej sąsiadce, nie spodziewając się żadnego zysku.
Z bólem pomyślałam o moich własnych wnukach. Miałam ich czworo, trzy wnuczki i dorosłego już wnuka. Cała czwórka była bardzo zajęta swoimi sprawami. Tak bardzo, że w Dzień Babci zadzwoniły tylko dwie dziewczynki i byłam pewna, że to dlatego, że dopilnowała tego moja synowa.
Złożyły mi życzenia i chciały się rozłączyć, a w tle słyszałam jej szept, żeby „jeszcze chwilę porozmawiały z babcią”. Z czytelnym skrępowaniem opowiadały mi, co w szkole. Wtedy uświadomiłam sobie, że ja nawet nie wiem, do jakich one szkół chodziły. Kto by tam mówił babce takie rzeczy?
Z trzecią wnuczką miałam kontakt jeszcze rzadziej. Przyjeżdżała czasami ze swoją mamą, moją najmłodszą córką, i przez całe te kilkadziesiąt minut, kiedy mnie odwiedzała, miała minę, jakby musiała robić to za karę. Jej twarz rozpogadzała się jedynie na kilka sekund, kiedy przy pożegnaniu wsuwałam jej w rękę banknot. Słyszałam wtedy upragnione „dziękuję, babciu”, a chwilę później już jej nie było.
Tomek, mój najstarszy wnuk, był już na studiach. Byłam z niego ogromnie dumna, bo to była medycyna. Raz rzuciłam, że nie mogę się doczekać, kiedy będę mieć własnego lekarza rodzinnego, i puściłam do niego oko. To miał być taki żart. Jest moją rodziną, więc byłby moim lekarzem rodzinnym. Ale Tomka to nie rozbawiło.
– Twój lekarz rodzinny, babciu, jest w przychodni – poinformował mnie chłodno. – Ja będę dermatologiem i specjalistą medycyny estetycznej.
– Ale przecież zbadać mnie zawsze będziesz mógł, prawda? – nie ustępowałam, bo naprawdę marzyłam o wnuku lekarzu. Z taką nadzieją płaciłam latami za jego korepetycje z matematyki i zajęcia angielskiego.
– Tak, jeśli będziesz mieć problemy ze skórą – uciął temat i zrobiło mi się strasznie przykro.
Nie chciałam myśleć o Tomku, że jest zbyt egocentryczny i niespecjalnie obchodzą go potrzeby innych, więc pewnie nie będzie najlepszym lekarzem. Miałam nadzieję, że innych traktował lepiej niż własną babkę. Może z większą uwagą i empatią? Najbardziej sympatyczne z całej czwórki były chyba córki mojego średniego syna, Weronika i Nikola. Przynajmniej udawały, że mnie kochają, ale miałam wrażenie, że robią to bardziej, żeby zadowolić matkę. Moja synowa zawsze zabiegała o moje względy i wyraźnie naciskała na dzieci, żeby były dla mnie miłe. Ale kiedy leżałam w szpitalu po operacji wyrostka, przyszła mnie odwiedzić sama.
– Weronika ma okropnie dużo nauki, dosłownie codziennie sprawdziany, a Nikola musi przygotować projekt, taką makietę na historię – tłumaczyła córki. – Ale bardzo mamę pozdrawiają.
W tym szpitalu leżałam przez tydzień. Nie wiem, ile czasu robi się makietę na historię, ale Nikoli musiało to zająć dłużej niż siedem dni. Miałam też nadzieję, że Weronika dostała dobre stopnie z tych wszystkich klasówek. Żadna wtedy nie zadzwoniła. Może ich matka uznała, że wypełniła rodzinny obowiązek osobistą wizytą?
Innym razem złapałam jakiegoś koszmarnego wirusa. To jeszcze nie były czasy „korony”, ale czułam się, jakbym umierała. Zadzwoniłam wtedy do wszystkich trojga moich dzieci i do Tomka. Każdy miał wymówkę, by nie przyjechać i nawet nie zrobić mi zakupów. Dobrze, że mam zwyczaj mrożenia resztek, bo chyba bym wtedy umarła z głodu.
Zlekceważyła moje problemy
Pierwszego dnia po chorobie, kiedy wyszłam z domu, zrobiło mi się słabo na schodach. Akurat schodziła pani Lidia z Andżeliką. Złapały mnie pod ramiona i zaprowadziły z powrotem do mojego mieszkania. Położyły na kanapie, dziewczynka zdjęła mi buty, jej matka przyniosła mi wodę z cukrem. Wieczorem pani Lidia zajrzała do mnie, żeby sprawdzić, czy już dobrze się czuję.
Moje dzieci nawet nie wiedziały o tym incydencie. Zaczęłam o tym opowiadać córce, ale przerwała mi słowami „tak, wiem, no ja też ostatnio miałam zawroty głowy”. A potem gładko przeszła do tego, że pracuje więcej, niż powinna, i że chyba powinna zwolnić. Miałam wrażenie, że nie ma najmniejszej ochoty wysłuchiwać o moich problemach zdrowotnych. I tak miałam szczęście, że odebrała telefon ode mnie, często zdarzało mi się, że po wielekroć nie mogłam się do nikogo z rodziny dodzwonić, zupełnie jakby ignorowali połączenia ode mnie, bo im przeszkadzałam.
Nie lubiłam jednak o tym myśleć. Chciałam wierzyć, że moje dzieci naprawdę są zajęte pracą, a wnuki – nauką. Tyle że kiedy wygrałam tę egzotyczną wycieczkę, nagle okazało się, że wszyscy mogą spokojnie poświęcić dwa tygodnie na luksusowy wyjazd.
Tak, wygrałam wycieczkę na Mauritius. To przepiękna wyspa z palmami i turkusowym oceanem, istny raj na ziemi. Wiem, bo widziałam na zdjęciach. Byłam tak zszokowana tą wiadomością, że podzieliłam się nią z Konradem, moim najstarszym synem, ojcem Tomka.
– O, to kogo z nas zabierasz, mamo? – zapytał i zdałam sobie sprawę, że będę miała twardy orzech do zgryzienia.
Bo wycieczka była dla dwóch osób. To oznaczało, że musiałam wybrać któreś ze swoich dzieci albo wnuków jako osobę towarzyszącą. Wieść rozniosła się po rodzinie błyskawicznie i nagle poczułam się jak zapomniana gwiazda, która po latach wraca w świetle reflektorów na scenę. Mój telefon dzwonił bez przerwy. Córka wysyłała mi zdjęcia swoje i Mai, tej, która rozchmurzała się wyłącznie wtedy, gdy dostawała gotówkę. Nikola i Weronika przyjechały z ciastem z cukierni i pytaniem, ile by kosztowało dokupienie jednego miejsca w pokoju hotelowym, bo rodzice powiedzieli, że jak zabiorę jedną z nich, to zapłacą tej drugiej, żeby nie było jej przykro.
Tomek posunął się jeszcze dalej. Zapytał, czy nie boję się lecieć tak długo samolotem i przebywać w tropikalnym kraju, bo przecież mam kłopoty z krążeniem, a i nie wiadomo, jakie tam mogą być choroby. Nie powiedział tego wprost, ale zrozumiałam, że miał nadzieję, iż wcale nie polecę na Mauritius. Dużo mi też opowiadał o swojej „narzeczonej”, chociaż jeszcze się jej nie oświadczył. Po prostu chciał zabrać jakąś dziewczynę na moją wycieczkę!
To był dla mnie nie lada stres. Wiedziałam, że kogokolwiek wybiorę, inni się na mnie obrażą. A jednocześnie… nie miałam ochoty zabierać nikogo z nich! Żadne nie było szczere, każde tylko liczyło na darmowe luksusy na Mauritiusie.
Były zszokowane i szczęśliwe
Festiwal wizyt, telefonów, a nawet wyznań miłości trwał już ponad tydzień, a ja nikogo nie wybrałam. Wtedy spotkałam na klatce schodowej panią Lidię. Wyglądała na przybitą, ale usiłowała pogodnie ze mną rozmawiać. Zaprosiłam ją na ciasto i opowiedziała mi o fiasku swoich poszukiwań pracy. Ta, na którą miała nadzieję, nie wypaliła.
– Za miesiąc mogę zacząć pracować w przychodni jako woźna – powiedziała. – To i tak dobrze, ale strasznie chciałam wysłać gdzieś Andżelikę na wakacje. Rok temu była jedyna z klasy, która nigdzie nie pojechała. No, ale nic, dobrze, że będziemy mieć na rachunki.
– Dopiero za miesiąc? – zapytałam z namysłem. – No to macie czas na dwutygodniowe wakacje teraz, prawda? Andżelika mówiła, że ma dobre oceny, chyba uda jej się nadrobić nieobecność?
Nigdy nie byłam szczęśliwsza niż w momencie, kiedy oddałam swoją wycieczkę pani Lidii i jej córce. Jestem pewna, że żadna plaża na Mauritiusie nie jest tak piękna jak wyraz zachwytu w oczach nastolatki, która później pokazywała mi zdjęcia z niej. Nigdy ani przez sekundę nie żałowałam, że zrezygnowałam z wizyty w egzotycznym raju. Prawdę powiedziawszy, nie żałowałam też, że pokazałam figę z makiem mojej interesownej rodzinie, która oczywiście solidarnie się na mnie obraziła.
Wiem, że dzieci i wnuki w końcu się „odbrażą”, bo mam trzypokojowe mieszkanie i trochę antyków. To okropne, że tak o nich myślę, ale takie są fakty. Nie zamierzam się tym jednak przejmować. Tu, na miejscu, mam przyszywaną córkę i wnuczkę. Odwiedzają mnie, z Andżeliką i jej psami chodzę na regularne spacery, pani Lidia nawet przedstawiła mi swojego chłopaka, a potem zapytała, co o nim myślę. Myślę tyle, że ma szczęście, bo jeśli się postara, to będzie miał wspaniałą żonę i córkę. I pewnie mnie w pakiecie jako przyszywaną babcio-sąsiadkę!
Czytaj także:
„Sąsiadka obsmarowywała wszystkich dookoła, aż tu własna córka wywinęła jej numer. Teraz wstydził się wyjść z bloku”
„Sąsiadka stołowała się u mnie i naciągała mnie na zakupy. Żeby się jej pozbyć użyłam podstępu..."
„Sąsiadka zamiast zajmować się wnukiem, podrzuca mi go na długie godziny. Mam już po dziurki w nosie tego ancymona”