– U pani zawsze jak w pudełeczku – zauważam. – Po co to całe pucowanie, skoro wszystko lśni? Nie szkoda pani czasu i zdrowia? – pytam.
– Właśnie, że nie wszystko – odpowiada – Będzie się pani śmiała, kiedy powiem, że ja na przykład nigdy nie ruszam pająków, dlatego w kącie albo za szafą może się i któryś uchował i sobie siedzi spokojnie, bo wie, że krzywdy mu nie zrobię. Żeby nie wiem jaki krzyżak był, albo wielki kątnik, włochaty skakun lub inny cienkonogi czy skoczny jak pchła, ma u mnie dożywocie. No, chyba że z nieuwagi go zahaczę szczotką, to wtedy… ale i tak biorę delikwenta na szufelkę i wypuszczam za okno.
Sympatia dla pająków jest rzadka
– Fakt, ludzie nie znoszą pająków – potwierdzam. – Wiadomo, że arachnofobia jest jednym z najstarszych, najsilniejszych i najczęstszych lęków ludzkości, więc jak słyszę o przyjaznym traktowaniu pająków, nie mogę uwierzyć. Przecież to prawie się nie zdarza! – dziwię się.
– Ależ owszem, zdarza się, zdarza – śmieje się pani Róża. – Są hodowcy, znawcy, wielbiciele, czciciele i artyści na pająku wręcz zafiksowani. Poczynając zresztą od najstarszych mitów, pająk był inspiracją i natchnieniem wyzwalającym rozmaite skojarzenia. Do dzisiaj jest symbolem losu, przeznaczenia, ochrony, tajemnicy, śmierci, ale i odrodzenia, ponieważ pająk to siła i przezorność. Dlatego trzeba go szanować i podziwiać za mądrość i cierpliwość, z jaką tka swoją misterną sieć, najpierw tworząc ramy, a potem rozpinając między nimi mosty i ogniwa. Sieć pajęcza, to doskonała, geometryczna całość. Arcydzieło! – zachwyca się gospodyni.
– Faktycznie je pani podziwia – zauważam. – Rzeczywiście, pajęczyna sprawia takie wrażenie, dopóki się w nią nie wpadnie nosem… Na przykład w lesie, po deszczu. Wtedy, brrrrr… – autentycznie przechodzą mnie dreszcze.
– Ale mnie nie chodzi o te wszystkie pajęcze zalety – odpowiada pani Róża. – Ja pająkom współczuję, wprawdzie tylko osobnikom żeńskim, ale skoro nie potrafię odróżnić samic od samców, oszczędzam wszystkie. Nie mam wyjścia.
– Współczuje im pani? – dziwię się. – Z jakiego powodu? – dopytuję.
– Zaraz wytłumaczę – odpowiada pani Róża, odstawiając na bok spryskiwacze do szyb i papierowe ręczniki. – Zrobimy przerwę w porządkach. Czas na małą kawę – proponuje. – Co pani na to? Myśli pani, że zawsze będzie czas i odpowiednia pora na tygielki?
Zanosi się na przerwę
U pani Róży parzenie kawy to cały ceremoniał! Gospodyni nie ma ekspresu, nie używa kawiarki, ma za to stary, mosiężny tygielek z drewnianą rączką, który lśni od nieustannego czyszczenia i polerowania. Ten tygielek jest w rodzinie pani Róży od ponad stu lat. Podobno przywędrował ze stryjecznym pradziadkiem pani Róży aż z Mandżurii. Wówczas ten pradziadek jako jedyny krewny pani Róży pił kawę i to tak mocną, że drętwiały po niej usta. Sam ją przygotowywał, drobno mielił ziarna i tak długo studził wodę, aż była lodowata.
– Twierdził, że tylko taka nadaje się do parzenia kawy, bo długo się grzeje i łatwiej uchwycić moment przed jej zagotowaniem – wyjaśnia pani Róża. – Bo, broń Boże, żeby zagotować wodę, którą się zalało kawę w tygielku. To niewybaczalny błąd! Trzeba czekać, aż na powierzchni zbierze się jasna pianka, potem na chwilę tygielek odstawić i znowu podgrzewać. I tak trzy razy…
To wymaga cierpliwości i uwagi, ale warto, bo kawa z tygielka jest naprawdę wyborna. A kiedy się doda odrobinkę soli, szczyptę cynamonu albo kardamon, to już żadna inna nie będzie smakowała. A, jak ona pachnie!
– Zatem tajemnica tkwi w wodzie i tygielku? – upewniam się.
– No, nie tylko – mówi pani Róża. – Chodzi także o serce, z jakim się kawę przygotowuje. Wie pani, niedawno widziałam reklamę ekspresów kawowych i każdy z nich był oceniany głównie poprzez czas, który mija od wciśnięcia przycisku uruchamiającego proces parzenia, do pierwszych kropli spływających do filiżanki. I, co pani myśli? Im krócej to trwało, tym lepiej. Pierwsze miejsce w rankingu dostała maszyna działająca w sekundy… – opowiada.
– No, ale nie ma się co dziwić, bo w tym świecie wiecznego pośpiechu kawa jednosekundowa ma same zalety. Szast-prast! I bez naszego udziału mamy przyzwoitą, smaczną latte albo espresso czy inne macchiato. Gdyby ktoś chciał czekać tak jak ja przy tym tygielku, pilnować, odstawiać, dostawiać, sprawdzać, chuchać, dmuchać, to by się spóźnił do roboty.
– Tygielek proszę pani, to jest rytuał. Tutaj się nie wolno spieszyć, ponieważ z kawy pospieszanej nic dobrego nie będzie. Dlatego ja teraz zapraszam na mocną, czarną, pachnącą i baśniowo-egzotyczną kawę z cynamonem parzoną w pradziadkowym tygielku. A filiżanki będą ze ślubnego serwisu mojej mamy. Kremowe, z szerokim złotym szlaczkiem – zapowiada.
Patrzę na wyszywane serwetki, małą cukiernicę ze srebrną łyżeczką, filiżanki cieniutkie jak skorupka jajka i myślę, że nie da się ich porównać do termicznego kubka z kawą zaparzoną w drogim ekspresie. Na pierwszy rzut oka to drugie nie ma konkurencji, jeśli chodzi o wygodę, ale na rzut oka drugi – ociupina elegancji przyda się każdemu, nawet jeśli się zarzeka, że od mieszczańskich salonów woli parciany minimalizm.
– Pani Różo, myśli pani, że zawsze będzie czas i pora na tygielki? – pytam.
– Pewnie! – odpowiada gospodyni. – Na szczęście ludzie się szybko nudzą i po nowym przychodzi moda na stare, potem znowu odwrotnie… Ale, ale, ja miałam wyjaśnić, dlaczego nie likwiduję pająków, więc do rzeczy.
Sprawa jest dla niej prosta
– Boję się, że uszkodzę albo wręcz unicestwię mamę z małymi, dlatego tak bardzo uważam…
Pani Róża ma poważną minę, więc nie żartuje. Szuka czegoś na półce i po chwili kładzie na stole przede mną grubą książkę przyrodniczą. Pukając palcem, wskazuje kolorową ilustrację. Cóż, trzeba przyznać, dosyć niesamowitą. Patrzy na mnie osiem oczu rozmieszczonych w trzech rzędach i umieszczonych w płaskiej, trójkątnej głowie. Środkowy rząd, to oczy największe, błyszczące jak czarna laka. Tułów i nogi są pokryte gęstymi włoskami, a sam pająk wygląda na olbrzyma i mocarza, ale to ma swój sens, ponieważ na grzbiecie tego stwora widać wielki garb zbudowany z małych pajączków przyczepionych do swojej mamy. Pajęczyca dźwiga maluchy, zabezpieczając im wikt i opierunek, dopóki nie uzna, że są na tyle dorosłe i samodzielne, aby je zrzucić z pleców i w końcu odetchnąć z ulgą.
– Widzi pani – mówi pani Róża – prawie jak u niektórych ludzi. Uginają się pod swoim potomstwem i chociaż już dawno powinni się pozbyć darmozjadów, idą dalej, ledwo dysząc, potykając się i przewracając, ale przez gardło im nie przejdzie „spadaj na swoje”, ponieważ są święcie przekonani, że dorosły chłop czy panna bez matczynej opieki sobie nie poradzi. To głównie choroba matek, chociaż ojcom też się zdarza, ale rzadziej… Sama znam takie przykłady, ale o jednym opowiem, ponieważ wypisz wymaluj pasuje do tej fotki.
– O matce, co niosła swoje dzieci na barana? – pytam zaciekawiona.
– Gdyby dzieci, to bym rozumiała – odpowiada pani Róża. – Ale to były trzydziestolatki, zdrowe jak konie, silne, wypoczęte i zdatne do każdej roboty, a trzymały się jej jak przyklejone. Ani ich strzepnąć, ani oderwać nie było można, zresztą nie ma się co dziwić, bo jak się ktoś przyzwyczai do dobrego, to czemu miałby to zamieniać na gorsze? Dlatego też nie chciały zejść na ziemię i ulżyć matce. Taszczyła je, opowiadając na prawo i lewo, że jeszcze nie czas na ich pracę zarobkową, na miłość i na stały związek, że ona matka zna je najlepiej i będzie wiedziała, kiedy mają jej zejść z karku.
– Ale w końcu odpuściła?
– Gdzie tam! Widziałam ją w ubiegłym miesiącu. Targała do domu dwie wielkie siaty wypakowane zakupami, więc zapytałam, czemu syn albo córka jej nie pomagają? „Mają swoje zajęcia”, odpowiedziała. „Zresztą dzisiaj taka pogoda, że lepiej niech siedzą w domu. Jeszcze się poprzeziębiają i zmartwienie gotowe. Ja jestem zahartowana, mnie nic nie będzie”, dodała, jakby uprzedzając moje następne pytanie.
Dlaczego tak jest w świecie ludzi i zwierząt?
– Chyba niektóre matki pojmują macierzyństwo jako ofiarę? Słyszałam, że tak jest również w przypadku ośmiornicy olbrzymiej, która ma aż trzy serca, może dlatego, że jedno by nie wytrzymało, kiedy bez chwili wytchnienia i bez jedzenia opiekuje się swoimi dziećmi, jeszcze niewyklutymi z jaj. Kiedy głód daje się jej w końcu we znaki, zjada swoje własne ramię. Najpierw jedno, a potem drugie… Wie, że kiedy maluchy się wyklują, ona umrze. Spełniła swój obowiązek i nie ma nic więcej do zrobienia na tym świecie.
Pani Róża kiwa głową na znak, że się zgadza i przewraca kartki książki.
– Tak, też o tym czytałam, zaraz znajdę to miejsce… Wie pani, długo się nad tym zastanawiałam, ale gotowej odpowiedzi nie mam. Czasami myślę, że może wcale nie chodzi o te dzieci, tylko o ich matki? To byłoby jakieś wytłumaczenie – odpowiada ze smutną miną.
– A można jaśniej, pani Różo?
– No, musiała się pani kiedyś uczyć, że o naszym nastroju decyduje chemia i że wszystko, co się z nami dzieje, jest rezultatem procesów zachodzących w komórkach. Bardzo ważna jest fenyloetyloamina, która pojawia się podczas wysiłku i pełni niezwykłą rolę, bo poprawia nasz nastrój, zwiększa odporność na ból i stres oraz sprawia, że czujemy się szczęśliwi, ładni, potrzebni, zdolni i w ogóle cud, miód, malina. Możliwe, że kobiety, które mają problem z samoakceptacją potrzebują takiego wspomagania w zwiększonej ilości.
– Myśli pani, że taszcząc na plecach swoje pociechy, osiągają taki stan? – pytam.
– Bardzo możliwe. Wydaje się im, że bez tego ciężaru niewiele znaczą, że świat i inni ludzie oceniają je wyłącznie przez pryzmat tego, ile są w stanie komuś dać i poświęcić, więc dają i poświęcają tym swoim dorosłym nygusom więcej, niżby mogły i chciały. Czują się wtedy wyjątkowe, zauważone, podziwiane, choć gdyby chwilę pomyślały, wiedziałyby, że to, co inni o nich myślą, nie ma z podziwem nic wspólnego, bo zamiast „wyjątkowa matka” mówi się o nich „głupia matka”. I ja się z tym zgadzam.
– Ale pajęczycy z małymi na grzbiecie pani nie wyrzuci? – pytam.
– Nie, ale też do czasu. Kto wie, może tym razem zmienię zdanie? Taka ładna wiosna, na zewnątrz będzie im chyba lepiej… A niech spada na swoje!
Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”