„Dyrektorka nie chciała wspierać ucznia w rozwoju. Skoro źle się uczył i rozrabiał, to dla niej był po prostu łobuzem”

Dyrektorka nie chciała wspierać ucznia fot. Adobe Stock, nadezhda1906
„Jakimi słowami odzywał się do kolegów z klasy, nie odważę się napisać. Swymi zachowaniami całkowicie rozbijał mi lekcje. To samo miały z Bartkiem moje koleżanki ze szkoły. Wychodzenie z sali, rzucanie zeszytami czy książkami w kolegów – tak wyglądały lekcje z jego udziałem. Psycholog rozkładała ręce, nic nie dawało też wzywanie do szkoły ojca”.
/ 26.03.2023 18:30
Dyrektorka nie chciała wspierać ucznia fot. Adobe Stock, nadezhda1906

Obyś cudze dzieci uczył – to popularne u nas powiedzenie (choć może raczej klątwa) zawsze mnie denerwowało. Nauczyciel to powołanie, ktoś, kto wybiera ten zawód, musi się liczyć z tym, że nie zawsze będzie miał idealnych podopiecznych. Myślałam tak przez kilkanaście lat pracy wuefistki. Aż moim uczniem został Bartek. Podpadł mi już na pierwszej lekcji w czwartej klasie szkoły podstawowej. Koleżanki od nauczania początkowego przestrzegały mnie, że nie będę miała z nim lekko.

– Trzy lata się męczyłam. Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że w końcu nie będę go miała na lekcjach – mówiła mi Mariola, nauczycielka klas I–III.

Do takich opowieści moich koleżanek często podchodziłam z rezerwą, bo nieraz potrafiły wyolbrzymiać problemy. 

Mariola miała jednak rację w stu procentach

– Sprawdziany? Ja chcę grać w nogę! – krzyczał Bartek, gdy na pierwszej lekcji oznajmiłam, że chciałabym przekonać się, co każde z dzieci potrafi.

Z mojego doświadczenia wynika, że wiele dziesięciolatków nie potrafi nawet zrobić przewrotu w przód, czyli popularnego fikołka. Na szczęście po słowach Marioli byłam przygotowana na takie zachowanie chłopaka. Nie wyprowadził mnie wtedy z równowagi. Wtedy jeszcze nie. Pierwszą wizytę u szkolnej pedagog odbyliśmy już jednak po dwóch tygodniach. Bartek był nieznośny.

– Nie interesuje mnie żadna siatkówka. Mamy przecież grać w nogę – potrafił mi odpowiedzieć, gdy przekonywałam go, że warto nauczyć się siatkarskiej zagrywki.

Jakimi słowami odzywał się do koleżanek i kolegów z klasy, nie odważę się napisać. W pojedynkę swymi zachowaniami całkowicie rozbijał mi lekcje. To samo miały z Bartkiem moje koleżanki uczące innych przedmiotów. Wychodzenie z sali, rzucanie zeszytami czy książkami w kolegów – tak wyglądały lekcje z jego udziałem. Psycholog rozkładała ręce, nic nie dawało też wzywanie do szkoły ojca. Obiecywał wprawdzie, że porozmawia z synem, ale zaraz dodawał, że ma strasznie mało czasu, bo dużo pracuje, a do tego sam wychowuje Bartka. Matka chłopca wyjechała kilka lat wcześniej do pracy pod Londyn i raczej nie zamierza wracać do kraju. Bartek był łobuzem, źle się uczył, ale lubił sport. I jak na swoje lata miał świetne warunki fizyczne. Był wysoki, w czwartej klasie miał już chyba 170 cm wzrostu, a do tego bardzo silny. Tężyzną fizyczną zdecydowanie wyróżniał się wśród rówieśników.

– Trenujesz coś? – spytałam go na jednym z pierwszych wuefów.

– Nie, trochę tylko w domu – odparł.

– No i widać rezultaty – powiedziałam i chyba wtedy pierwszy raz widziałam go uśmiechniętego.

Efekty domowych treningów Bartka poznawała też klasa. Zwłaszcza podczas gry w zbijaka, którą bardzo lubię organizować w młodszych klasach. Wszyscy chcieli mieć po swojej stronie Bartka, bo rzucał tak mocno, że mało któremu uczniowi z drużyny przeciwnej udawało się uniknąć trafienia. Mieć go w drużynie znaczyło być w zwycięskim zespole. Bardzo się zdziwił, gdy pewnego dnia zaproponowałam, że zabiorę go na zawody lekkoatletyczne.

– Ale ja tego nigdy nie trenowałem – zastrzegł od razu.

Odpowiedziałam mu, że nic nie szkodzi, że jedynie chcę, by sprawdził się w rzucie piłeczką palantową. Jadąc ze mną na swoje pierwsze międzyszkolne zawody, Bartek był nieswój. Nie powiedział mi tego, ale widać było, że obawia się o swój występ. Pewnie bał się kompromitacji, zajęcia ostatniego miejsca.

Wiedziałam jednak, że nie będzie źle

Często jeżdżę z uczniami na zawody, wiem, na co ich stać, znam też możliwości rywali. Bartek zajął trzecie miejsce wśród około dwudziestu czwartoklasistów, niewiele ustępując zwycięzcy. Zresztą o podobnych warunkach fizycznych.

No i on od kilku miesięcy trenuje. A ty przyjechałeś bez specjalnego przygotowania, tyle tylko, co ćwiczyliśmy w szkole – podkreśliłam.

– Naprawdę, on trenuje w klubie? – Bartkowi uśmiechnęły się oczy.

– Tak, ich trenerem jest mój znajomy, zresztą też wuefista. Rozmawialiśmy zaraz po zawodach. Był bardzo mile zaskoczony twoją postawą – relacjonowałam Bartkowi, a chłopcu uśmiech nie schodził z twarzy.

Byłam przekonana, że doceni swój sukces. Przecież jechał na zawody jako debiutant, a zajął trzecie miejsce, walcząc jak równy z najlepszymi. Niestety, w szkolnych murach Bartek był cały czas taki sam. Źle się zachowywał, fatalnie się uczył, wszyscy na niego narzekali. Postanowiłam jednak, że będę zabierała go na kolejne zawody. Po kilku tygodniach wezwała mnie do gabinetu dyrektorka naszej szkoły.

– Pani Basiu, koniec z tym wyciąganiem Bartka na zawody – oznajmiła.

Ale pani dyrektor, on coraz lepiej sobie radzi – próbowałam bronić Bartka.

– Za to w szkole coraz gorzej – przerwała mi stanowczym tonem.

Podobno nauczyciele żalili się, że zbyt często zabieram Bartka na zawody. Tymczasem on, nie dość, że bardzo słabo się uczył, to jeszcze miał coraz większe zaległości.

– I to wszystko przez ten sport – stwierdziła na koniec dyrektorka.

Nie mogłam się z nią zgodzić, bo moim zdaniem właśnie w sporcie Bartek się realizował. Na zawodach był inny, spokojniejszy, bardziej kulturalny.

Jakiś diabeł wstępował w niego w szkole

Dyrektorka nie miała jednak zamiaru dłużej rozmawiać na ten temat. Było mi bardzo przykro. Patrząc na kolejne rzuty Bartka podczas gry w zbijaka, byłam przekonana, że powinien trenować jakąś dyscyplinę. Zresztą już jakiś czas temu na szkolnych zawodach doszłam do wniosku, że sam rzut piłeczką palantową to dla niego za mało. W końcu wymyśliłam.

– Bartek, masz świetny rzut prawą ręką. Nie możesz tego zmarnować. Na szkolne zawody cię nie zabieram, bo masz za dużo zaległości z innych przedmiotów. Ale zadbaj przynajmniej o ten talent. Proszę – spojrzałam mu prosto w oczy i poradziłam, żeby zapisał się do klubu piłki ręcznej.

– Spróbuj – dodałam błagalnym tonem.

Dałam Bartkowi namiary na trenerów, na klub. Zawsze tak robię w przypadku, gdy widzę w uczniu potencjał do danej dyscypliny. A że znam się z wieloma wuefistami w moim mieście i są oni najczęściej także trenerami klubowymi w konkretnych dyscyplinach, to sięgam po telefon i dzwonię, by zgodzili się sprawdzić mojego ucznia na treningu danego rocznika w swoim klubie. Tak też zrobiłam i tym razem.

– Przyślij go do mnie, zobaczymy, ile jest wart – obiecał bez wahania Grzesiek, trener piłki ręcznej.

Mówiłam mu o świetnym rzucie Bartka prawą ręką, o jego bardzo dobrych warunkach fizycznych, ale i o trudnym, nawet łobuzerskim charakterze.

Nie bój się, damy sobie z nim radę – zapewnił mnie kolega.

Byłam bardzo ciekawa, czy Bartek sprawdzi się w piłce ręcznej. Zdążyłam jednak zaledwie kilka razy spytać go, jak mu idzie w klubie, gdy skończył się rok szkolny. Tuż przed wakacjami na radzie pedagogicznej dowiedziałam się, że został relegowany z naszej szkoły. Pedagog ustalił z ojcem Bartka, że najlepiej będzie, jeśli chłopiec zupełnie zmieni środowisko. Bartek trafił do szkoły, w której są dodatkowe godziny piłki ręcznej. Widząc opinię o jego zachowaniu, początkowo nie chciano go tam przyjąć, ale prośby trenera zrobiły swoje.

Miałaś rację, z niego mogą być ludzie – powiedział w swoim stylu Grzesiek, kiedy do niego zadzwoniłam.

Niektórzy byli uczniowie czasami odwiedzają stare mury.

Bartek nie przychodził

Nie dziwiłam się specjalnie, nie miał stąd najmilszych wspomnień. Minęły jakieś dwa albo trzy lata. Był początek grudnia, kilka dni po moich imieninach. Wychodziłam ze szkoły już po zmroku. W pewnej chwili podszedł do mnie postawny młodzieniec. Odrobinę się przestraszyłam, lecz jego szeroki uśmiech wyjaśnił wszystko. To był Bartek. Chłop na schwał.

– Dzień dobry – odezwał się. – Przyszedłem do pani, bo dziś w radiu w kółko mówią o imieninach Barbary. I od razu pomyślałem o pani… I o tym, że to przecież pani powiedziała mi wtedy, że dobrze rzucam i zabrała mnie na zawody. I że tę moją prawą rękę warto byłoby spróbować w klubie, i namówiła mnie pani na treningi piłki ręcznej… – mówił.

Opowiadał, że początkowo było ciężko, ale z miesiąca na miesiąc zaczął coraz lepiej dawać sobie radę.

– Jeszcze muszę tylko trochę podciągnąć oceny, bo trenerzy postawili mi ultimatum: zrobią wszystko, bym trafił do reprezentacji, ale muszę nadrobić zaległości – opowiadał.

– Do reprezentacji? – zdumiałam się.

No do reprezentacji Polski w mojej kategorii wiekowej. Wprawdzie na razie do szerokiego składu, ale kto wie…

Łzy stanęły mi w oczach. Bartek, ten łobuz, ma szansę grać w reprezentacji Polski! I docenił, że to ja zainspirowałam go do uprawiania piłki ręcznej. Mało kto zauważa, że to właśnie nauczyciel w szkole podstawowej jako pierwszy potrafi dostrzec talent sportowy dziecka, odkryć te jego wyjątkowe predyspozycje.

– Dziękuję pani – usłyszałam.

– Ja także bardzo ci dziękuję, że do mnie przyszedłeś, Bartku. To naprawdę bardzo miłe – odpowiedziałam.

Było to dla mnie cenniejsze niż jakiekolwiek nagrody. Utwierdziłam się w przekonaniu, że jestem we właściwym miejscu. Fajnie, gdyby więcej uczniów pamiętało o swoich nauczycielach. Wielu z nich pewnie nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że to właśnie dzięki nam coś osiągnęli w życiu. 

Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”

Redakcja poleca

REKLAMA