„Drogie płaszcze zamieniłam na fartuch sklepowej. Szczęście przyszło, gdy przestałam czuć się lepsza od reszty”

Po odejściu męża wpadła w depresję i przestała się zajmować dziećmi fot. Adobe Stock, sixdays
„Nigdy dotąd nie pracowałam, a co dopiero fizycznie. Nie musiałam tego robić, ale co mi po tych pieniądzach, pięknym domu i bogactwie? Życie było puste, nie miało sensu. Wstawałam codziennie rano o trzeciej, jechałam na plac hurtowy, kupowałam towar, rozładowywałam go potem w sklepiku. Musiałam wstać w ciemnościach, ale czułam, że żyję”.
/ 15.05.2023 22:30
Po odejściu męża wpadła w depresję i przestała się zajmować dziećmi fot. Adobe Stock, sixdays

Nie stanęła w kolejce, tylko zatrzymała się trochę z boku, przy regałach z owocami. Zwróciłam na nią uwagę, bo wyglądała nieporządnie, a niechlujną, brudną torbę miała dość wypchaną. Przyszło mi na myśl, że może chce coś ukraść, miała takie rozbiegane oczy, zaciśnięte w półuśmiechu usta. Wydawało mi się, że chyba już ją wcześniej widziałam w swoim sklepie. Kobieta podeszła do lady dopiero wtedy, gdy ostatni klient wyszedł ze sklepu. Zorientowałam się, że chciała przeczekać tę poranną kolejkę pierwszych kupujących.

– Co pani podać? – zwróciłam się do niej zawodowo uprzejmym tonem.

Ale ona tylko potrząsnęła głową, jakby przestraszyła się mojego pytania, cofnęła się o krok, spuściła na moment głowę. A potem sięgnęła do swojej wypchanej torby.

– Dziękuję, niczego nie chcę kupować, tylko raczej… – wyciągnęła zapakowane w foliowe woreczki jakieś wełniane, robione na drutach kapcie, skarpetki, rękawiczki. – Czy pani nie przydałyby się takie pantofle, cieplutkie, z prawdziwej wełny, albo może czapeczka, szydełkowa robota, proszę, jaki piękny wzór, przyda się wnuczce… – popatrzyła na mnie z przymilnym uśmiechem. – Albo raczej córeczce?

Rozśmieszyła mnie ta kobieta

Taka żałosna się z tym swoim handlem wydawała.

– Nie mam ani córeczki, ani wnuczki, zresztą teraz lato się zaczyna, komu potrzebne wełniane pantofle czy szaliki – pokręciłam głową.

– Ale na potem byłoby jak znalazł – nalegała kobieta. – Wie pani, sama to wszystko robię, ciężko mi, na chleb często brakuje, a to porządne rzeczy są…

Ja jednak zdecydowanie odmówiłam i odwróciłam się bokiem, udając zajętą układaniem towaru na półkach. Kątem oka obserwowałam jednak kobietę, widziałam, jak trzęsły się jej ręce, gdy chowała swoje wełniane wyroby do torby. Twarz miała wynędzniałą, głębokie bruzdy w kącikach ust, niezdrową cerę… W tym momencie uzmysłowiłam sobie, kim ona jest, te czerwonawe wypieki na policzkach, to jej rozbiegane spojrzenie. Promienie słońca zza szyby rozjaśniły jej przedwcześnie posiwiałe włosy. Ona musiała być w moim wieku, ale życie, jakie sobie zgotowała, jej tak bardzo widoczne uzależnienie od alkoholu, dodawały jej lat. Pochwyciła moje spojrzenie, bo uśmiechnęła się przepraszająco, pokornie.

– Przyszłam tutaj, bo byłam pewna, że pani mnie poratuje – jej usta zadrżały. – Dała mi pani kiedyś całą siatkę jarzyn, trochę zwiędniętych, kapusty, ziemniaków, nawet kilka jajek za złotówkę – widziałam, jak jej ręce drżały coraz bardziej i w tym momencie uświadomiłam sobie, że ta kobieta jest na głodzie.

Nie miała pewnie już żadnych pieniędzy, a musiała się napić, dlatego przyszła z tymi skarpetkami i czapkami.

Mogę pani dać ziemniaków i warzyw, nawet bez złotówki – powiedziałam, biorąc z wieszaka foliówkę. – Zawsze jakąś zupę sobie pani ugotuje.

– Ale gdyby mi pani dała choć pięć złotych – kobieta popatrzyła na mnie z nadzieją. – Miałabym na chleb i trochę pasztetowej – umknęła spojrzeniem w bok.

I w tym momencie zrozumiałam.

Ona wcale nie chciała jedzenia

Niepotrzebne jej były te moje ziemniaki i jarzyny. Pięć złotych kosztowała najtańsza nalewka, ta trucizna, ratownik, jak ją nazywali menele wystający za pawilonem, którym rzeczywiście, wypijana z rana, ratowała życie po wczorajszym przepiciu. Nalewka, ratownik, jabol…. Ten płyn w kartoniku albo w butelce miał różne nazwy, a był tylko jednym. Trucizną, zamulającą umysł, gwoździem do trumny dla niejednego z tych, co zaczynali od niego swój kolejny, pijany dzień. Tyle się o tej nalewce nasłuchałam na terapii od innych alkoholików, do których... ja też należałam. Patrzyłam na nich wtedy z pogardą, gdy siedzieliśmy w kręgu, na kolejnej terapii i czytaliśmy swój tak zwany dzienniczek uczuć.

Bo ja przecież czułam się kimś lepszym od nich, nigdy nie musiałam pić czegoś takiego, stać mnie było na koniak, na winiak, na martini. Majątek, pokaźne sumy w banku, dobrze ulokowane na lokatach, jakie pozostały mi po śmierci męża, zapewniały mi wszystko, utrzymanie dużego mieszkania, markowe ciuchy, kosmetyki z najwyższej półki i takiż sam alkohol. Wszystko, oprócz celu, dla którego moje życie miałoby jeszcze jakiś sens i było coś warte…

– Nie mogę dać pani tych pięciu złotych i chyba pani rozumie dlaczego – popatrzyłam na nią ze współczuciem. – Ale mogę poprosić koleżankę, zaraz przyjdzie, to kupi pani coś do zjedzenia – zawahałam się na moment, zaraz też znowu sięgnęłam po siatkę. – Nałożę pani jednak tych ziemniaków…

Nie trzeba – przerwała mi ze złym spojrzeniem. – Może gdzie indziej uda mi się coś sprzedać.

Patrząc na zamykające się za nią drzwi, pomyślałam, że ja nie musiałam wysprzedawać z domu rzeczy, żeby mieć na alkohol, na codzienne znieczulanie się przed życiem, przed coraz większą pustką w nim, przed beznadzieją, jaką niósł mi każdy następny dzień...

Dzień jeszcze jako tako mi mijał. Trochę kręciłam się po mieszkaniu, gdy już skacowana pozbierałam się z łóżka, potem szłam do ulubionej knajpki za rogiem na kawę. Pić zaczynałam dopiero wieczorami. Wychodziłam z domu o zmierzchu. Nie mogłam znieść tej wszechobecnej ciszy w mieszkaniu, która dzwoniła mi w uszach, nawet gdy głośno grał telewizor. Włóczyłam się najpierw bez celu po ulicach, oglądałam wystawy sklepowe, a potem rozpoczynała się moja wędrówka po nocnych knajpkach i pubach.

Byle jak najdalej od domu – miejsca, gdzie byłam kiedyś szczęśliwa i kochana, gdzie sama kochałam i dawałam szczęście innym, mojemu mężowi i synkowi. Do dnia, gdy tak bardzo się uparłam, żeby jeszcze tego wieczoru wrócić z wakacji do domu. Ponaglałam męża, żeby przyspieszał, chociaż padał deszcz, szosa była mokra, śliska, niebezpieczna.

Ale mnie się spieszyło – wiedziałam, że moja najlepsza kumpela, sąsiadka z domku obok, wróciła właśnie z Egiptu, gdzie spędziła upojny miesiąc w ramionach kochasia, no i chciała się ze mną nagadać. A że przywiozła ze sobą butelkę czegoś wspaniałego, czego ponoć jeszcze nigdy nie piłam, więc tym bardziej mi się spieszyło. A deszcz padał coraz mocniej, przez zachlapane szyby samochodu niewiele było widać. Odchyliłam głowę na oparcie, z głośnika leciała cicha muzyka, syn spał na tylnym siedzeniu.

Przymknęłam oczy…

I nagle usłyszałam pisk opon, krzyk, chyba męża, a może mój, nie pamiętałam tego, straszliwy huk… I cisza. Ostatnie, co zobaczyłam, to czarne motyle, fruwające po mokrym asfalcie… Straciłam przytomność. A potem przyszło to najstraszniejsze. Dlaczego przeżyłam tylko ja, dlaczego zły los nie zabrał mnie razem z nimi, z mężem i synem? Nawet na ich pogrzebie nie mogłam być. Gdy po wielu tygodniach wyszłam ze szpitala z orzeczeniem niepełnosprawności, ze względu na poważny uraz biodra, który o mało co nie skazał mnie na wózek, zastanawiałam się, po co ja żyję. Dom, do którego wróciłam był pusty, cichy, zimny. Nawet mi się nie chciało włączać ogrzewania, bo niby dla kogo?

Mnie i tak było ciepło, po kolejnej szklaneczce koniaku czy brandy. Nawet do sklepu nie musiałam wychodzić, wystarczyło tylko wykręcić numer taxi. Uczynny kierowca zostawiał siatkę wypakowaną butelkami przed furtką. Butelka stała się moim jedynym przyjacielem, nikt i nic innego mnie nie obchodziło. Alkohol mnie znieczulał. Nic lepiej nie koiło bólu. Nikomu nie pozwalałam sobie pomóc, rodzina i przyjaciele powoli odwracali się ode mnie, tak jak ja wcześniej odsunęłam się od nich. Ale nie mogłam tak zupełnie żyć w pustce.

Odkryłam nocne bary i puby. Byłam już dobrze po czterdziestce, a więc w wieku, w którym kobieta nie jest zbyt atrakcyjną przypadkową zdobyczą na jedną noc, zresztą, ja takich przygód nie szukałam. Mężczyzn zbywałam kpiną, nie interesowali mnie, pod powiekami i w sercu wciąż jeszcze miałam ciepłe spojrzenie szarych oczu mojego męża.

Tamtego ranka, chociaż w moim sercu i na świecie panował jeszcze mrok, wracałam do domu po kolejnej piątkowej wędrówce po knajpach. Wysiadłam z nocnego autobusu, żeby dojść do siebie na osiedle, musiałam przejść przez niewielki park, a potem obok pawilonów handlowych. W całym ciele czułam zmęczenie, trochę za dużo tańczyłam tej nocy z klejącym się do mnie, czy też raczej do mojej kasy kolesiem, nogi mnie bolały, głowę atakował coraz mocniej solidny kac.

Chciało mi się pić

„Królestwo za łyczek soku, a może nawet dwa królestwa…” – myślałam. Ale do domu był jeszcze spory kawałek, I wtedy zobaczyłam, że z budki warzywnej, stającej w pierwszym szeregu pawilonów handlowych, takiej zwykłej, skromnej, błyska światło. Rzuciłam się w tamtą stronę, musiał już ktoś tam być, to była nadzieja, że czegoś się napiję… Dopiero po dłuższym łomotaniu w drzwi otworzyła mi starsza, wyraźnie wystraszona kobieta. Poparzyła na mnie zdumionym wzrokiem.

– Mogę kupić jakiś sok? – wybełkotałam. – Najlepiej pomarańczowy.

– Ale jeszcze zamknięte – cofnęła się, ja jednak nie pozwoliłam jej zatrzasnąć drzwi.

– Nie widzi pani, że umieram? – rzuciłam agresywnie.

– Podwójnie zapłacę, tylko w końcu proszę mi coś dać – krzyknęłam, czując jak ogarnia mnie złość na tę babinkę.

Pani się źle czuje, prawda? – powiedziała łagodnie i szerzej otworzyła drzwi magazynku. – Już pani daję – podsunęła mi krzesło i sięgnęła na półkę po butelkę soku.

Po chwili piłam orzeźwiający, pomarańczowy napój i czułam się tak, jakby nowe życie wlewało się w moje żyły.

– No, to uratowała mi pani życie – roześmiałam się i nagle czknęłam głośno.

Zbyt szybko jednak wypiłam ten sok.

To dlaczego pani je sobie sama odbiera? – kobieta patrzyła na mnie spokojnie, łagodnie, w jej głosie nie wyczułam nawet cienia wyrzutu.

Nie wiedziałam, co jej mam odpowiedzieć

Że moje życie już dawno się skończyło, tam na tej mokrej szosie, na której fruwały czarne motyle… I jeszcze pewnie dotąd fruwają, tylko że ja nie miałam odwagi nigdy tego sprawdzić.

– A pani już w pracy? – spytałam, tylko żeby coś powiedzieć i otworzyłam torebkę. – To ile się należy?

– Na koszt firmy – kobieta uśmiechnęła się. – A muszę tu wcześniej przychodzić, towar przywieźć, poukładać, ogarnąć to wszystko, sama jestem…

Ale przecież jeszcze nawet piątej nie ma – odgarnęłam rękaw żakietu, spoglądając na drogi zegarek, prezent od męża. – Strasznie wcześnie musi pani wstawać…

– Czasem trzeba wcześnie wstać, żeby wiedzieć, że się żyje – kobieta patrzyła na mnie dalej tym swoim spokojnym wzrokiem, ale w jej głosie pojawiły się twardsze tony. – I żeby można było zapracować na to życie.

Patrzyłyśmy tak przez chwilę na siebie w milczeniu, czułam, jak z mojej głowy znika cały chaos, tak jakbym nagle zupełnie wytrzeźwiała…

I sama sobie tak pani daje z tym radę? – spytałam jeszcze, bardzo uprzejmie, żeby jakoś zatrzeć złe wrażenie. – Nie ciężko pani?

– Pewnie, że czasem jest ciężko, przydałby się ktoś do pomocy, bo przecież lata swoje już mam i długo tak nie pociągnę – odparła, wzruszając ramionami. – Ale kokosów tu żadnych nie ma, tyle tylko, żeby jakoś wyjść na swoje, kto by tu przyszedł robić za grosze…

Gdy obudziłam się późnym popołudniem, głowa omal mi eksplodowała. Cała schowałam się pod kołdrą. „Ach spać jeszcze i nie budzić się więcej…” – myślałam. Ale nie mogłam zasnąć. W końcu wstałam i powlokłam się do kuchni, napiłam się mleka, łyknęłam tabletki przeciwbólowe. Tych miałam zawsze w zapasie. Wyjęłam jeszcze z lodówki karton soku pomarańczowego i w tym momencie przypomniała mi się ta kobieta ze sklepu. Jak to ona powiedziała, że czasem trzeba rano wstać, żeby się wiedziało, że się żyje? Ale czy ja żyłam…? Zaśmiałam się pod nosem i natychmiast poczułam łzy, spływające po policzkach. Jeszcze raz pomyślałam, że moje życie zostało na tamtej mokrej szosie, nad którą fruwały czarne motyle. Ileż razy ja je widziałam też w swoim mieszkaniu, gdy w środku nocy budził mnie lęk, sama nie wiedziałam przed czym… I nagle pomyślałam, że zazdroszczę tamtej kobiecie, że całymi dniami waży jabłka i ziemniaki, że wstaje rano wtedy, gdy ja zazwyczaj kładę się dopiero spać.

Ona wiedziała, że żyje, a ja?

Następnego dnia, wczesnym rankiem pobiegłam do tego warzywniaka, chciałam tej kobiecie zwrócić pieniądze za sok, bo przecież ona nie mogła sobie pozwolić na fundowanie mi takich drinków. Znowu tłukłam w zamknięte drzwi zaplecza warzywniaka, a kobieta zrobiła dokładnie taką samą minę na mój widok, jak dwa dni temu.

Chciałam zapłacić za ten sok – wyrzuciłam z siebie szybko.

– Ale mówiłam, że to na koszt firmy – zaskoczona, roześmiała się.

– Nie, ja muszę pani zapłacić – ogarnął mnie jakiś amok. – Bo ja już tak dłużej nie mogę żyć, to nie jest życie – trzęsłam się tak, że ledwie mogłam ustać na nogach. – Pani chociaż wie, że żyje, niech mi pani pomoże, błagam… bo ja umieram.

Kobieta nie odezwała się słowem, posadziła mnie tylko na tym samym krześle, co ostatnio, zdjęła z półki sok pomarańczowy, podała mi pełną szklankę, czekając cierpliwie, aż wypiję.

– A teraz niech pani mówi – powiedziała, patrząc mi prosto w oczy.

– Ale o czym? – spytałam zmieszana.

O tym, co nie pozwala pani wierzyć, że pani żyje – nie spuszczała ze mnie uważnego spojrzenia.

No i zaczęłam mówić. Wróciłam przerywanym, cichym głosem do tamtego dnia, powrotu z naszych wakacji. Wyrzucałam z siebie wszystko, nawet to, że widziałam czarne motyle i że one wciąż są w mojej głowie, że czasem je widzę... Milczała, nawet wtedy, gdy skończyłam już swoją opowieść. A potem popatrzyła twardym wzrokiem w głąb mojej duszy.

– Musisz je przegonić ze swojej głowy, ze swojego serca, skończyć tę żałobę – powiedziała. – Zostaw swoich bliskich w sercu, ale bez tych pijanych, czarnych motyli i jeżeli chcesz, pomogę ci…

Ta stara, prosta sklepikarka uratowała mi życie

Zajęła się mną, nie wymądrzała się nigdy, nie mówiła, czym jest alkohol. Pokazała mi tylko kiedyś, jak zaraz po otwarciu warzywniaka przyjechała pod sąsiedni pawilon policja i jak pakowali w czarny foliowy worek jakiegoś mężczyznę, a klęcząca przy nim kobieta wprost wyła z rozpaczy… Mogłam to wszystko zobaczyć tylko dlatego, że zaczęłam pracować u pani Kazi. Zaproponowała mi pół etatu w swoim sklepiku, chociaż nigdy dotąd nie pracowałam, a co dopiero fizycznie.

– Na pewno dasz sobie radę – zapewniała mnie z uśmiechem, gdy przekonywałam ją, że tylko manka jej narobię. – Na początek będziesz przywozić i układać towar, przebierać warzywa, a klientami zajmę się sama… Jeżeli tylko tego chcesz.

Chciałam. Zamieniłam mój elegancki płaszcz na zwykłą kurtkę, wstawałam codziennie rano o trzeciej, jechałam na plac hurtowy, kupowałam towar, rozładowywałam go potem w sklepiku. Deszcz, mróz, upał, wszystko jedno, musiałam wstać w ciemnościach jeszcze, żeby wiedzieć, że żyję. A pani Kazia przyglądała mi się uważnie, chociaż nie patrzyła mi na ręce. I po jakichś dwóch miesiącach pracy zaproponowała, żebym poszła na terapię dla uzależnionych od alkoholu. Chociaż od tamtego dnia, gdy pobiegłam jej zapłacić za sok, nie tknęłam nawet piwa. Skończyłam terapię, a po kilku latach przejęłam ten sklep, rozbudowałam go w spory wielobranżowy pawilon.

Teraz to pani Kazia mi pomagała, była coraz starsza i zmęczona. Zatrudniliśmy też jej sąsiada, pana Tadeusza, do cięższych prac. Ale nie tylko, bo, jak się okazało, właśnie Tadeusz pokochał mnie całym sercem. I tak dzięki pani Kazi nastał dla mnie czas przyjaźni, a wkrótce miłości. Od tamtej pory nigdy już nie spotkałam czarnych motyli, nawet ich cienia, odfrunęły gdzieś bardzo daleko, z mojego serca, z mojej duszy. Te wszystkie dobre lata przemknęły mi teraz przez głowę, gdy patrzyłam na tę wychodzącą z sklepu kobietę, sprzedającą wełniane skarpety.

Niech pani zaczeka – nieoczekiwanie dla siebie samej krzyknęłam za nią. – Nie chcę nic kupić, ale skoro pani tak ciężko, a mnie jakaś pomoc by się przydała, chociaż na dwie, trzy godziny rankiem, zanim klienci ustawią się w kolejce, to może…

Odwróciła się w moją stronę i patrzyła na mnie w milczeniu. A ja czekałam. Nie chciałam jej naciskać, tylko po prostu dałam jej szansę, taką samą, jaką ja kiedyś dostałam od pani Kazi. Teraz chciałam komuś oddać dobro, które kiedyś otrzymałam. Bo ta kobieta też pewnie miała swoje czarne motyle i może najwyższy czas już było je przegonić…

– Myśli pani, że mogłabym? – spytała, uśmiechając się nieśmiało.

Skinęłam tylko głową, czując w sercu wielką ulgę. Moje życie niedawno wyglądało podobnie...

Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”

Redakcja poleca

REKLAMA