Dziewczyny z klasy nie wróżyły mi sukcesu. Twierdziły, że z taką urodą nigdy nie znajdę pracy asystentki w porządnej firmie. „Co z tego, że jest najlepsza w szkole? Wiedza nie jest najważniejsza. Liczy się pierwsze wrażenie. A u niej z tym nie najlepiej!” – podśmiewały się za moimi plecami. Przez długi czas myślałam, że mają rację. Okazało się, że nie. Mam pracę, o której one mogą tylko pomarzyć. I to właśnie dlatego, że wyglądam tak, jak wyglądam…
Zacznę od tego, że mam nadwagę. No dobrze, nie nadwagę. Jestem wielka i gruba. Jak wieloryb. Wychowałam się w rodzinie hołdującej zasadzie, że zdrowe dziecko musi być okrąglutkie i pulchniutkie. Ciocie, babcie pakowały we mnie olbrzymie ilości różnego rodzaju smakołyków.
W rezultacie już w podstawówce byłam większa niż moi rówieśnicy, a w liceum ważyłam prawie tyle co dwie moje koleżanki. Nie czułam się z tym dobrze. Miałam kompleksy. Niejedną noc przepłakałam, przeklinając swoje kilogramy. Uczciwie przyznam się jednak, że nie robiłam nic, by schudnąć. Brakowało mi determinacji. Nieraz próbowałam zmienić dietę, zapisywałam się na siłownię… Niestety, szybko się poddawałam.
Chodziłam wiecznie głodna i zła, od ćwiczeń bolały mnie wszystkie mięśnie. Po kilku dniach męczarni wracałam więc do starych przyzwyczajeń. „Wolę być gruba, ale szczęśliwa. A poza tym po ulicach nie chodzą same szczupłe dziewczyny” – tłumaczyłam sobie.
Gdy opuszczałam szkołę stenotypii i języków obcych, po moich wcześniejszych kompleksach nie pozostał nawet ślad. Co prawda koleżanki nie wróżyły mi sukcesu, lecz ja byłam pewna, że mimo tuszy zawojuję świat.
Widziałam ich znaczące, lekceważące spojrzenia
Od razu po skończeniu nauki wróciłam do rodzinnego miasta i zaczęłam szukać pracy. Chciałam się jak najszybciej usamodzielnić i wyprowadzić od rodziców. Miałam świetne świadectwo, znałam cztery języki obce, sądziłam więc, że nie będzie z tym najmniejszego problemu. Niestety spotkała mnie przykra niespodzianka.
Owszem. zapraszano mnie na rozmowy kwalifikacyjne; bywało, że jednego dnia miałam kilka spotkań, ale na tym się kończyło. Powód był jeden – wygląd. Nie jestem ślepa! Ci, którzy mnie przepytywali, zazwyczaj starali się być mili, jednak nie bardzo im to wychodziło. Widziałam te znaczące, czasem lekceważące spojrzenia… Zdawałam sobie sprawę z tego, że choćbym nie wiem jak się starała, to i tak nikt nie zadzwoni.
I miałam rację. Koleżanki z klasy dawno już się gdzieś zaczepiły, a ja ciągle byłam bezrobotna. Powoli traciłam nadzieję, że znajdę dobrą pracę. Mimo to nadal wysyłałam CV, wydzwaniałam… Kilka miesięcy temu dowiedziałam się, że w znanej w naszym mieście w fabryce obuwia poszukują asystentki prezesa. Oferowali świetne warunki finansowe.
Nie zastanawiając się długo, zgłosiłam swoją kandydaturę. Specjalnie wysłałam CV ze zdjęciem, na którym widać, że jestem przy kości. Chciałam oszczędzić sobie tych znaczących spojrzeń i wstydu. Kiedy mimo to zaproszono mnie na rozmowę, aż podskoczyłam z radości. Pomyślałam, że wreszcie znalazł się pracodawca, który na pierwszym miejscu stawia umiejętności i wiedzę, a nie urodę.
Na rozmowę przyszłam dużo za wcześnie. W holu siedziało już kilkanaście dziewczyn. Jak je sobaczyłam, to się załamałam. Wszystkie były śliczne, eleganckie i bardzo szczupłe. Wyglądały jak modelki. „Co ja tu robię? Nie mam z nimi żadnych szans!” – westchnęłam w duchu. Już chciałam wyjść, ale pomyślałam, że jak już tłukłam się taki kawał przez całe miasto, to przynajmniej spróbuję.
Wszystko przebiegało bardzo sprawnie. Dziewczyny wchodziły do pokoju i po kilku minutach wychodziły, bardzo zdziwione i niezadowolone.
– Czego oni szukają? Dlaczego się nie nadaję? Przecież nawet porządnie mnie nie przepytali – mruczały zdenerwowane pod nosem.
Gdy nadeszła moja kolej, kolej miałam nogi jak z waty. Byłam pewna, że wylecę z rozmowy jeszcze szybciej. W pokoju „przesłuchań” było kilka osób. Wśród nich pewna kobieta: zadbana, świetnie ubrana, na oko czterdziestoparoletnia. Siedziała w milczeniu i taksowała mnie wzrokiem od stóp do głów. „O Boże, znowu to samo” – przemknęło mi przez głowę. Zbierało mi się na płacz. Już miałam się odwrócić na pięcie i wyjść, gdy kobieta nagle się uśmiechnęła.
– Bardzo się cieszymy, że pani przyszła. Proszę nam trochę opowiedzieć o sobie – powiedziała ciepło.
Rozmowa trwała prawie godzinę. Pytali głównie ci pozostali. Wymaglowali mnie na wszystkie strony. Sprawdzali znajomość języków, komputera, przepytywali z organizacji pracy biurowej i jeszcze wielu innych rzeczy. Radziłam sobie bardzo dobrze. A im lepiej mi szło, tym kobieta coraz szerzej się uśmiechała. Gdy wreszcie pytania się skończyły, była zachwycona.
Okazało się, że to nie ona miała być moim szefem
– No i co państwo myślą? To świetna kandydatka, prawda? – zwróciła się do pozostałych osób.
– Zdecydowanie najlepsza, pani prezesowo – przytaknęli skwapliwie.
– To proszę ogłosić, że to koniec rekrutacji. Miejsce asystentki prezesa jest już zajęte – oświadczyła, uśmiechając się do mnie od ucha do ucha.
– Czy to znaczy, że… – z emocji głos mi uwiązł w gardle.
– Jest pani przyjęta – dokończyła. Miałam ochotę ją uściskać.
– Bardzo dziękuję! Obiecuję, że zrobię wszystko, żeby była pani ze mnie zadowolona – zapewniłam gorąco.
– Nie dla mnie będzie pani pracować, tylko dla mojego męża. Ale to porządny człowiek. Na pewno się dogadacie – odparła i chwyciła telefon. – Kochanie, masz wolną chwilkę? Chciałabym, żebyś poznał swoją nową asystentkę. To bardzo kompetentna osoba – powiedziała.
Kilka minut później przedstawiła mnie prezesowi. W pierwszej chwili na mój widok znieruchomiał i zrobił głupią minę, ale prawie natychmiast się pozbierał i uśmiechnął przyjaźnie. Prezesowa nie kłamała. Jej mąż okazał się bardzo miłym człowiekiem i świetnym szefem. Konkretnym, obowiązkowym, punktualnym. Szybko wprowadził mnie w sprawy firmy. Od razu powiedział, czego ode mnie oczekuje. Po dwóch tygodniach rozumieliśmy się niemalże bez słów.
Bardzo polubiłam swoją pracę. Męczyło mnie tylko jedno: dlaczego asystentkę wybierała mu żona. Wiedziałam, że jest współwłaścicielką firmy, ale i tak wydawało mi się to dziwne. Próbowałam podpytać dziewczyny z księgowości i z działu kadr, jednak wszystkie milczały jak zaklęte. Mówiły, że nie mają o pojęcia, ale moim zdaniem ściemniały. Pomyślałam, że jak dostanę pierwszą pensję, to zaproszę je na drinka. Może jak trochę sobie wypiją, to rozwiążą się im języki?
Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Po miesiącu zaprosiłam je do pubu. Dziewczyny wypiły po drinku, potem po drugim. Przy trzecim zrobiły się bardziej rozmowne.
– Powiecie mi wreszcie, dlaczego to żona wybierała prezesowi asystentkę? Spać mi to nie daje – zaczęłam. Spojrzały po sobie znacząco.
– No dobrze, ale pamiętaj, że sama chciałaś – odezwała się wreszcie jedna z nich, Monika.
– Jasne! – nadstawiłam uszu.
– Pan prezes to bardzo fajny facet. Ale ma jedną wadę: słabość do wysokich, szczupłych panienek. Jak taką zobaczy, to aż mu się oczy świecą i łapy latają. A pani prezesowa jest bardzo zazdrosna. Przez ostatni rok już ze cztery asystentki spod gabinetu męża przegoniła. Podobno nie tylko sprzed gabinetu… – zachichotała.
– No i? – spytałam, choć zaczęłam się domyślać o co chodzi.
– No i postanowiła sprawić, żeby mąż więcej takich pokus nie miał… – oznajmiła mi prosto z mostu.
Zrobiło mi się przykro.
– Czyli chodzi o to, że wyglądam jak beczka i w związku z tym prezes nie będzie mną zainteresowany? – chciałam się upewnić.
– No właśnie! – ucieszyła się, że dokończyłam za nią.
Od tamtej rozmowy minęło kilka miesięcy. Nadal pracuję w fabryce obuwia. Podróżuję po świecie, bo prezes współpracuje z wieloma firmami za granicą. Jest ze mnie bardzo zadowolony. Twierdzi, że po raz pierwszy ma tak kompetentną i sprawną asystentkę. Nawet podwyżkę mi dał…
Wreszcie się usamodzielniłam, wynajęłam mieszkanie. Ostatnio kupiłam do niego piękne, duże lustro. Kiedy się w nim przeglądam, cieszę się, że kiedyś zabrakło mi silnej woli i się nie odchudziłam. Przecież gdybym była piękna i szczupła, nigdy nie dostałabym tej wspaniałej pracy!
Czytaj także:
Zaszłam w ciążę z młodym kochankiem. Nie powiem mężowi
Dopiero po śmierci żony pogodziłem się z jedynym synem
Kiedy spalił się nam dom, dowiedzieliśmy się na kogo możemy liczyć