Pod wieloma względami Marek był typowym facetem. Nie dbał przesadnie o swój wygląd, nie przywiązywał wagi do drobiazgów, nie rozczulał się i nie wzruszał z byle powodu. Zachowywał kamienny spokój nawet wówczas, gdy powinien być bardzo wzburzony. Przy okazji tym spokojem irytował innych, ale właśnie o to mu chodziło.
Bo tu Marek nieco odstawał od przeciętnej – lubił irytować innych. Przede wszystkim dlatego, że czuł się wówczas kimś ważnym. W końcu był „panem doktorem”! A dokładniej doktorem nauk medycznych na stanowisku adiunkta w szpitalu wojewódzkim. I to, jak sam uważał, dawało mu prawo do wszystkiego...
Ostrzegali mnie przed nim
Gdy go poznałam, miałam zaledwie dwadzieścia jeden lat
i właśnie skończyłam szkołę pielęgniarską. Ku mojej ogromnej radości dostałam pracę w klinice, na oddziale Marka. Spotkałam go na korytarzu już pierwszego dnia, gdy pielęgniarka oddziałowa – urocza i życzliwa pani w średnim wieku – oprowadzała mnie po szpitalu, zapoznając ze specyfiką pracy.
– Widzę, że mamy nową pomocnicę – powiedział, przyglądając mi się z uwagą.
Czułam się trochę speszona, gdy na mnie patrzył. Miał taki dziwny błysk
w oku… Jakby szacował towar w sklepie.
– Uważaj, dziecko, na niego – ostrzegła mnie potem oddziałowa. – Ten człowiek naprawdę potrafi zatruć życie.
Zdziwiła mnie jej uwaga, ale i zaciekawiła. Facet wydawał mi się nieco dziwny, lecz przez to intrygujący, toteż każdego ranka, gdy cały zespół towarzyszył ordynatorowi w codziennym obchodzie, dyskretnie mu się przyglądałam.
Dlaczego tak szybko się w nim zakochałam? Przecież nie miał w sobie nic sympatycznego. Wręcz przeciwnie! Nie porażał też urodą. Ot, przeciętny mężczyzna, może nawet brzydki, bo łysy.
A przecież mogłam mieć każdego! Bo zawsze otaczali mnie interesujący chłopcy. Wiedziałam, że jestem ładna, zgrabna i do tego niegłupia. Więc dlaczego akurat Marek? Może imponowało mi, że jest pracownikiem naukowym, że ma opinię sprawnego chirurga, że jest ode mnie starszy i mądrzejszy?
Może. Dziś nie mam pojęcia, co w nim widziałam. Choć od początku głos rozsądku mi mówił: zapomnij o nim – ja ani myślałam tego słuchać.
Sterował mną od początku związku
Któregoś dnia, latem, po mniej więcej miesiącu naszej znajomości, postanowiłam zaprosić Marka do siebie na kolację. Miało być romantycznie, więc nie liczyłam czasu ani pieniędzy. Musiało wyjść super!
Danie udało mi się znakomicie. I ja wydawałam się sobie bardzo szykowna. Delikatny makijaż, elegancka fryzura i ciuchy – wyglądałam po prostu super.
Byłam pewna, że zachwycę Marka.
– Wyglądasz… – bąknął zdziwiony i nie zdążył dokończyć, bo zawołałam:
– Fantastycznie, wiem. Podobam ci się?
– Zmyj to z twarzy! Coś ty z siebie zrobiła? – odpowiedział mi tonem zniesmaczonym i pełnym oburzenia, jakbym się dopuściła jakiegoś haniebnego czynu. – Jesteś piękna, nie rób z siebie lafiryndy!
Zrobiło mi się smutno, że nie docenił moich wysiłków, ale nawet nie próbowałam z nim dyskutować ani bronić swojej godności. Posłusznie zmyłam makijaż i gładko zaczesałam włosy w kitkę, bo Marek tak sobie życzył. Miałam wyglądać jak szara, niepozorna myszka...
– Żadnej ekstrawagancji! Nie znoszę tego u kobiet – stwierdził potem.
Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak wielką ma nade mną władzę. Nie dostrzegałam jego wad, nie raziły mnie jego humory, darowałam mu każdą podłą zagrywkę. Bardzo szybko zaczęłam patrzeć na świat jego oczami, rozumieć sprawy tak, jak on je rozumiał, myśleć, jak on myślał.
Pozwoliłam, żeby decydował, jak mam się ubierać, malować, z kim mam się przyjaźnić, a z kim nie. W końcu całkowicie pozbawił mnie znajomych. Pozostał mi tylko on.
Marek był żonaty. Chwilowo, jak twierdził. Jego żonę spotykałam w pracy niemal każdego dnia, była ordynatorem na sąsiednim oddziale. Wiedziała o mnie, lecz nigdy nie zdradziła się z tym, co naprawdę do mnie czuje. Do końca zachowała klasę, udając, że nic się nie dzieje.
Gdy po latach się nad tym zastanawiałam, doszłam do wniosku, że być może dla niej po prostu nie miało to żadnego znaczenia. Może znała Marka tak dobrze, że nawet mi współczuła? Po pewnym czasie rozwiodła się z nim i wyjechała do Warszawy, zabierając ze sobą dzieci.
Teraz mogłam wreszcie być z Markiem jawnie, zamieszkać z nim, stworzyć rodzinę... Marzyłam o wspólnym życiu. Nie wiedziałam, że Marek ma inne plany.
Miałam nadzieję, że się zmieni
Po jego rozwodzie właściwie nic się nie zmieniło. Przez pewien czas spotykaliśmy się na takich samych zasadach jak dawniej. Marek miał problem z podjęciem decyzji co do naszej wspólnej przyszłości, więc ja cierpliwie czekałam na jego werdykt. Byłam wyrozumiała i nie naciskałam. Jakże bym śmiała!
On tymczasem awansował na ordynatora oddziału, a zaledwie kilka dni później również mnie załatwił awans.
– Od przyszłego tygodnia obejmujesz stanowisko oddziałowej – zakomunikował mi pewnego dnia ni stąd, ni zowąd.
– Jak to? A co z panią Halinką? – bardzo się zdziwiłam. – Odchodzi? Po tylu latach? Nic o tym nie wspominała.
Wtedy Marek oświadczył, że owszem, odchodzi, bo się nie nadaje.
„Jak to się nie nadaje?! To świetna pracownica! I do tego taka ciepła osoba” – pomyślałam. „W dodatku z tego, co wiem, ma naprawdę długi staż pracy...”.
– Kochanie, chyba nie chcesz jej zwolnić, przecież ona...” – zaczęłam.
– Pozwolisz, że ja będę o tym decydował – przerwał mi, kończąc dyskusję.
Czy wówczas dostrzegłam ewidentną podłość Marka? Otóż – nie. Ufałam mu i wierzyłam w słuszność jego decyzji.
Zostałam więc oddziałową. Chciałam, żeby Marek wiedział, że ma we mnie wsparcie, że go nie zawiodę i będę mu pomagać w każdej sytuacji. Dlatego właśnie informowałam go o wszystkim, co dotyczyło pracy, również o uchybieniach moich koleżanek. I tak stałam się zwykłą donosicielką. Dlaczego? Po prostu chciałam, żeby Marek mnie chwalił…
Kochanka i donosicielka
Szybko zauważyłam, że przestałam być postrzegana przez współpracownice jako sympatyczna dziewczyna. Stałam się wredną małpę, która wszystko kabluje szefowi i przez którą mają kłopoty. Marek bowiem był bezwzględny.
Chamstwo wobec personelu średniego stało się teraz stałym elementem
w stosunkach szef – podwładni. Zwłaszcza wobec osób, których nie lubił. Tych traktował wyjątkowo podle.
A ja? No cóż, nadal uważałam, że Marek jest idealnym szefem, bo chce, aby jego oddział był wzorowy, a terror, jaki na nim zaprowadził, służy dobru pacjentów.
Nie wiem, co mnie wtedy opętało, ale straciłam przez to wszystkie przyjazne dusze. Nikt już mi nie ufał. Nawet lekarze. Zresztą wcale im się nie dziwię...
Marek ze względu na swój apodyktyczny i przemądrzały sposób bycia obdarzony został przez swoich kolegów ironicznym tytułem „Pan Doktor”. Ja zaś byłam „Kochanicą Pana Doktora”.
Co do mojego życia osobistego, to jak się łatwo domyślić, kulało. Trwałam
w zawieszeniu, niepewna co do przyszłości naszego związku, bo Marek nadal zwlekał z podjęciem jakiejkolwiek decyzji.
– Jestem cierpliwa, sam wiesz – odważyłam się w końcu poruszyć niewygodny dla niego temat. – Ale moja cierpliwość ma granice. Chcę wiedzieć, na czym stoję.
– Jeśli aż tak ci zależy, to zamieszkajmy razem – odparł bez entuzjazmu.
Nie wiedziałam, że ma problem
Wreszcie stworzymy dom i rodzinę! Byłam w siódmym niebie... Trwało to jednak krótko. Bo kiedy już z nim zamieszkałam, zauważyłam, że Marek często sięga po alkohol. I to wcale nie po jednego drinka. Za każdym razem, gdy otwierał butelkę, opróżniał ją do końca.
Pił w samotności, delektując się każdą sączoną szklaneczkę. Potrafił w milczeniu spędzić cały wieczór i znaczną część nocy. Po czym rano zjawiał się w pracy i choć był skacowany i niewyspany, stawał przy stole operacyjnym.
– Marku, martwi mnie twoje picie – upomniałam go w końcu delikatnie. – Wydaje mi się, że masz z tym problem.
Marek uniósł opuszczoną głowę, spojrzał na mnie złym wzrokiem i syknął:
– Nigdy więcej nie poruszaj tego tematu, rozumiesz? A teraz wyjdź!
Odpuściłam więc i zaczęłam udawać, że nic się nie dzieje. Nie przestawałam przy tym marzyć o założeniu rodziny. Nieważne, że z alkoholikiem. Wierzyłam, że Marek pewnego dnia mnie poślubi i wtedy wszystko będzie dobrze. Niestety, wpadłam też na jeszcze głupszy pomysł...
– Kochanie... – zaczęłam nieśmiało.
– Co byś powiedział, gdybyśmy zrobili sobie dzidziusia? Od dawna marzę, żeby... – nie dał mi dokończyć.
– Już mam dzieci – przerwał mi oschle Marek. – I nie trzeba mi więcej.
– A ja się nie liczę? – spytałam, właściwie nie spodziewając się odpowiedzi, bo przecież ja… nie mam nic do gadania.
Nagle uświadomiłam sobie, że faktycznie ja nigdy się nie liczyłam, że liczył się tylko Marek i jego pragnienia. Chyba właśnie wtedy dostrzegłam pierwszą rysę na mojej kryształowej miłości do Marka. Obudził się we mnie bunt, którego dotąd nie znałam. Postanowiłam się sprzeciwić. „Koniec z antykoncepcją! – uznałam. „Chcę być matką. Bardziej niż kochanką Marka. Bardziej nawet niż jego żoną!” No i zaszłam w ciążę.
Zostawił mnie samą z dzieckiem
Kiedy nie mogłam już ukryć związanych z nią dolegliwości, zdecydowałam się mu powiedzieć. Wybrałam wolny poranek w drugą sobotę lipca. Żeby Marek miał czas na przyswojenie wiadomości.
– Jestem w ciąży i chcę urodzić to dziecko – oznajmiłam krótko i stanowczo.
Zgrywałam twardą i zdecydowaną, choć tak naprawdę strasznie bałam się jego reakcji. Od niej zależało wszystko…
Marek gapił się na mnie przez chwilę, jakby nie rozumiał, o czym mówię, po czym mruknął coś w rodzaju: „No pięknie” i zniknął z domu na wiele godzin.
Nie było radości, owacji ani fajerwerków. Zostałam w domu sama i czułam się winna, jakbym popełniła jakąś zbrodnię.
Tamten dzień był początkiem końca.
Moja ciąża rozwijała się bez problemów, więc byłabym szczęśliwa, gdyby nie Marek. Pił coraz więcej. Upijał się praktycznie codziennie i coraz bardziej zamykał się w sobie. Bywały dni, kiedy słowem się do mnie nie odezwał. Ja jednak wciąż się łudziłam. Miałam nadzieję, że coś się zmieni, gdy już urodzę.
Gdy na świat przyszedł Michałek, miałam wrażenie, że moje życzenie się spełniło. Marek zaakceptował syna i przez pewien czas starał się być ojcem. A potem nagle oznajmił mi, że nasz związek się wypalił i nie ma sensu dłużej go ciągnąć.
Właśnie tak – po tylu latach po prostu odszedł, zostawiając mnie z moimi zawiedzionymi nadziejami i maleńkim dzieckiem… Sam zaś zamieszkał z dużo młodszą ode mnie lekarką, której niedawno zawrócił w głowie. W ciągu dwóch godzin spakował swoje rzeczy i zniknął.
Czułam się bardzo zmęczona moim toksycznym związkiem, a jednak gdy Marek mnie porzucił, mój świat się zawalił. Nic dziwnego, skoro poza tym mężczyzną nie miałam praktycznie nic. Nie mogłam tego przeboleć, nie potrafiłam znieść widoku Marka w pracy i tego, że zaczął traktować mnie, jakbym była zupełnie obcą osobą. Dlatego jak najszybciej zmieniłam pracę.
Ze wszystkich sił próbowałam zapomnieć… Nie było to łatwe. Chcąc nie chcąc, tkwiłam myślami w przeszłości, bez końca rozpamiętywałam dobre i złe chwile. Smutek, który mnie wtedy wypełnił, całkowicie odebrał mi chęć do życia.
A potem pojawiła się wściekłość. Na Marka – za jego egoizm i podłość. I na siebie – za to, że straciłam zdrowy rozsądek i pozwoliłam mu zmarnować tyle lat mojego życia. Całą młodość...
Aż w końcu zaakceptowałam fakt, że już nie będzie obok mnie mężczyzny, którego kochałam, a któremu nigdy na mnie specjalnie nie zależało. Zrozumienie tego, jak niewiele dla niego znaczyłam, pozwoliło mi wreszcie się od niego uwolnić.
Czytaj także:
„Syn to domowy tyran. Traktuje żonę jak popychadło, a dziecko go naśladuje. Co zrobiłam źle, że wyrósł na takiego bydlaka?”
„Szef rozstawiał mnie po kątach jak w obozie pracy. Ale nie ze mną takie numery. Zbuntowałam się i wyszło mi to na dobre”
„Zmarnowałam pół życia na usługiwaniu mężowi i dzieciom. Zbuntowałam się, dopiero teraz patrzą na mnie z szacunkiem”