Gdzie ja miałem rozum, żeniąc się z Jolką, myślałem, patrząc na ślubną krzątającą się po kuchni w laczkach i spranym dresie. Do tego ta bez przerwy otwarta gęba… Jak to jest, że amerykańskie aktorki wyglądają seksownie z uchylonymi ustami, a moja Jola jak zagłodzony karp?
– Obiad to będzie dzisiaj w ogóle? – zapytałem.– Słyszałaś, że jak ktoś jest chory, to musi się dobrze odżywiać?
– Ryż będzie, Damian. Lekkostrawny jest.
– A co, ja Chińczyk jestem? Przyjrzyj no się – odrzuciłem kołdrę, a potem, jak już się napatrzyła, poleciłem. – Kartofli ugotuj. Dzień jest wystarczająco ch… i bez twojego cudowania.
Szlag by to trafił. Dziś po robocie mieliśmy z chłopakami na ryby jechać, weekend się szykował jak ta lala, bo Waldka szwagier pozwolił skorzystać z domku nad jeziorem. Procenty zakupione, Heniek wspominał, że ponton weźmie… A tu w środku nocy złapały mnie dreszcze i poty na przemian, ledwo z rana zebrałem się w sobie, by do szefa zadzwonić i wolne wziąć.
Ocknąłem się dopiero przy ołtarzu
Ryby poszły się walić i jeszcze tego głupola od rana muszę oglądać, jak snuje się niczym smród za wojskiem. Syf tylko robi dookoła… Mamusia jak gotowała, to porządek był wkoło jak w aptece, a ta tu łyżka, tam rondel, wody nie dokręci, szafki nie domknie… Ech, kocmołucha żeś sobie, Damian, wziął.
Wszystko przez te włosy, przypomniałem sobie. One mnie zauroczyły, gdy ją poznałem: gęste, o miodowym odcieniu, spływające falą na ramiona. Identiko jak u Marioli, w której kochałem się przez całe technikum i która, ostatecznie, wyszła za Konrada i razem z nim wyjechała do Niemiec. Jak wpadłem w te Jolki sploty, jak zacząłem wąchać i całować, to ocknąłem się dopiero przy ołtarzu, jak jakiś frajer. Teraz włosy wyblakły jak reszta ślubnej, zwinięte w kolebiący się koczek na czubku jej pustego łba. Pogratulować, chłopie!
– Jezusie – ślubna stanęła przy oknie. – Burza idzie! Nad Kowalczykami już błyska. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć…
Huknęło. Ładne mi nad Kowalczykami, chyba że się do miasteczka przeprowadzili!
– Leć no, Jola, motor mi wprowadź do szopy, zanim lunie – przerwałem kolejne odliczanie. – Tylko migiem.
– Boję się – pisnęła. – Coraz bliżej jest.
– Mam wstać? – zapytałem.
Wystawiłem nogę spod kołdry i poszła jak przeciąg.
W sumie, pomyślałem, mogłoby ją walnąć, raz by spokój był. Chłopów teraz mało, bo za granicą robią, miałbym jako wdowiec lepsze używanie niż z tym klocem.
I nagle, jak nie grzmotnie! Aż szklanki w kredensie zabrzęczały. A lunęło!
– To baba durna – przez niedomknięte okno woda zaczęła spływać na stół. – Burzy się boi, a zamknąć okna nie potrafi… Wszystko byle jak…
I do tego nie wraca, musiałem z łóżka wyleźć i sam się tym zająć. Docisnąłem futrynę i zastygłem: co ta kretynka najlepszego robi? Deszcz napieprza jakby biblijny potop nadchodził, a ta się wyleguje na trawie, zamiast do motoru lecieć. Walnąłem pięścią w szybę – nic. Drugi raz – ani drgnie. Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy musiał wysłuchać mych próśb i piorunem babę po dupsku przeciągnął.
No i pies ci mordę lizał, pomyślałem i wpakowałem się z powrotem do łóżka.
Ale potem zacząłem główkować: przyjadą psy, jeszcze mnie za morderstwo posadzą albo nieudzielenie pomocy. Za takiego tłuka mam siedzieć?
Odkaszlnąłem raz i drugi, sięgnąłem po telefon, do sołtysa wykręciłem i mówię, że baba na dwór wyleciała i nie wraca, nie wiem, co się dzieje.
– To może idź i sprawdź – ten mi na to.
O, skurkowaniec, tak się o troszczy o ludność, która go wybrała na stanowisko? Czekaj, jak na ciebie drugi raz zagłosuję, pomyślałem, ale na głos tylko jęknąłem, że chory jestem i z łóżka się od rana dźwignąć nie mogę.
– Umieram chyba – jęknąłem. – A ta po deszczu gdzieś łazi. Piorun blisko uderzył, może w moją Jolę… Pomóżcie, kumie, odwdzięczę się.
Cała wiocha się na podwórko zbiegła
Szumu się narobiło, aż żałowałem, że muszę w łóżku leżeć nakryty po szyję i umierającego odgrywać. Deszcz leje, pioruny błyskają wokół, ale wiocha się na podwórko zbiegła. Baby piszczały, chłopy stały wokół i pewnie komentowały, jak ich znam. Karetka w końcu przyjechała, połazili wte i wewte, dupę potruli, w końcu Jolkę wzięli i sruuu do szpitala na sygnale. Znaczy się, przeżyła chyba? Sołtys zajrzał, coś tam bredził o porażeniu wtórnym, fachowiec się znalazł. I poszedł sobie. Nawet tych nieszczęsnych kartofli nie raczył wstawić na gaz, nieużyty palant.
Jakoś sobie poradziłem przez weekend, szczęście w nieszczęściu, że sąsiadka czasem zajrzała i coś do żarcia podrzuciła. Różaniec mi jeszcze przyniosła, żebym się za ślubną modlił.
– Boga proś, Damian, o pomoc i przebaczenie – powiedziała. – Sami sobie jesteście winni nieszczęścia, nawet gromnica w oknie nie postawiona!
Jakbyś była młodsza, pomyślałem, chętnie bym ci moją gromnicę pokazał!
Do chłopaków zadzwoniłem, obiecali, że zajrzą, jak z ryb będą wracać w niedzielę wieczorem. Teraz przynajmniej kolegów można było zaprosić, gdy kocmołuch się wymiksował z gospodarstwa. Miałem nadzieję, że trochę poleży, człowiek odetchnie, nacieszy się życiem.
– Ty się, Damian, lepiej martw o to, żeby ci Jolka w postaci warzywa nie wróciła – Waldek jeszcze dobrze ryb nie rozpakował, a już zaczął te swoje pesymistyczne smęty.
– Że niby co? – zaśmiałem się. – Myślisz, że mi buraka oddadzą, a ja się nie skapnę?
– Buraka to teraz masz – zarechotał Heniek.
– Jezu – jęknął Waldek.– Przecież uderzenie pioruna to poważna sprawa, mogły jej się obwody poprzepalać! Przywiozą ją i Damian będzie do końca życia pampersy zmieniał!
– E, tam – nadrabiałem miną. – Sołtys mówi, że to porażenie pośrednie czy coś takiego. – Popieściło ją tylko.
– To miała baba chociaż raz w życiu przyjemność – podsumował Heniek. – Co najpierw: wódeczka czy rybki?
A bo to nie da się razem? Dało się!
Pojadłem w końcu, wypiłem i od razu mi się zdrowie poprawiło. Najważniejsze, po męsku wszystko załatwiać, a nie rozczulać się nad sobą jak baba. Rano pojechaliśmy do roboty chłopaków autem, bo już im się nie opłacało do domu wracać. A jak byłem bez motoru, to i z powrotem musieli mnie odwieźć. I tak nam schodziło z dnia na dzień w wesołej kompanii.
Pod koniec tygodnia zajrzał sołtys i pyta, czy nie zamierzam Joli w szpitalu odwiedzić. Podobno mają ją lada dzień ze śpiączki wybudzać. Czy on myśli, że dla mnie to jakaś nowina śpiącą babę oglądać? Pewnie jak zwykle rozwalona, gęba otwarta, tyle że z tymi lekarskimi rurkami powtykanymi tu i tam. Poza tym, ja szpitala nie lubię, w szpitalu ludzie umierają. Przychodzi człowiek w odwiedziny i nikt mu nawet maseczki nie da, żeby się bakterii nie nałykał– ciekawe, że lekarze jak jeden mąż takie noszą. Przypadek? Nie sądzę.
– Pojadę, pojadę na pewno – powiedziałem jednak sołtysowi, bo co się będę urzędniczej mendzie zwierzał. – Tylko łańcuch do motoru kupię, żeby mi łobuzy maszyny nie ukradli, jak pod szpitalem zaparkuję.
Popatrzył tylko spode łba i polazł. Krzyż mu na drogę.
Któregoś dnia, akurat mecz leciał wieczorem, dzwoni teściowa, że Jolkę nazajutrz wypisują. I pyta, czy po nią przyjadę, czy oni z teściem mają mi kobitę przywieźć. I bądź tu mądry! Też mi wybór, jak między dżumą a cholerą; albo muszę auto nająć, bo przecież siermięgi na motorze nie przywiozę, albo ta dwójka starych nudziarzy mi się zwali w bonusie i jeden Pan Bóg wie, ile będą siedzieć.
– Załatwię samochód – zdecydowałem.
Poodwiedzali sobie córcię w szpitalu, to już im chyba starczy, nie? Tylko niech te wszystkie wypisy i inne pierdoły pozałatwiają, żebym szast-prast Jolkę zwinął i do domu. Kierowca też nie będzie czekał godzinami, przecież bym z torbami poszedł.
– Coś mam kupić? – zapytałem, żeby się zorientować, w jakim stanie Jola jest. – Jakieś pieluchy, czy co?
– Chyba dla siebie – burknęła teściowa.
– Wystarczy, że się w końcu zjawisz, chyba cię to nie przerasta, co? – i rozłączyła się.
Babsko złośliwe się na starość zrobiło jak kobra królewska – pluje jadem dalej niż widzi! A jej chłop, zamiast gada utemperować, chodzi jak zegarek.
Ostatecznie Jolkę Waldek mi przywiózł do chałupy w zamian za to, że mu baniak do bimbru obiecałem pożyczyć. Odstawił mi ślubną pod drzwi, baniak złapał w łapę i chodu, nawet na kawę nie wstąpił.
Ślubna, zresztą, wcale nie myślała mu poczęstunku proponować. Weszła jak jakaś hrabini do chłopskiej chaty i zamiast zapytać, jak sobie dawałem radę sam tyle czasu, skrzywiła się:
– Syf jak w oborze!
– O co ci chodzi? – zapytałem grzecznie, bo trochę zgłupiałem.
Kto niby miał sprzątać, jak jej nie było?
– Zła jesteś, że cię w szpitalu nie odwiedzałem, czy co?
– Przecież wiem, że się szpitala boisz jak diabeł święconej wody – wzruszyła ramionami. – Zresztą, wstydu byś mi tylko narobił wśród ludzi.
Że co?! Byłbym jej zaraz na wejściu przyłożył, ale akurat schyliła się po jakąś puszkę, która na jej fotelu leżała i te cholerne włosy spłynęły jej na twarz zupełnie jak Mariolce w technikum… Możliwe, żeby tak w szpitalu urosły?
Tak mnie zatkało przez te kudły i bezczelność w komplecie, że tylko się gapiłem jak szpak. A ta puszkę w jednej dłoni zgniotła na placek, jakby to nie była blacha, tylko papier i sruu do kubła – ze trzy metry i trafiła w sam środek!
Uciekać czy jednak czekać, co będzie dalej?
Coś tu, kurna, Damian, nie gra, pomyślałem. Nie gra jak jasna cholera.
– Jak się czujesz, Jola? – postanowiłem być ostrożny.
– Lepiej niż kiedykolwiek – odpowiedziała i sięgnęła po brudną szklankę na stół, ale wyjąłem jej natychmiast szkło z ręki i sam włożyłem do zlewu, bo, sorry, ale krwi nienawidzę gorzej jeszcze niż szpitala. – Jestem taka… Jak nowo narodzona – zaśmiała się. – Czuję, że jak się weźmiemy do roboty, to zajdę w ciążę od pierwszego strzału. Koniec z jeżdżeniem po lekarzach. Oczywiście – rozejrzała się – najpierw musisz uprzątnąć ten chlew.
– Ja?
– Gówno mnie obchodzi kto, Damian, możesz nająć sprzątaczkę. Idę się teraz wykąpać, a jak wrócę, ma być czysto. Ech – podeszła i objęła mnie tak, że mi wszystkie żebra zatrzeszczały. – Zrobimy sobie bobasa. Ale teraz ruchy, ruchy!
Widziałem przez uchylone drzwi, jak się rozbiera w łazience. Zdjęła bluzkę, a tam jakieś esy-floresy na skórze… Niedoczekanie, żebym z takim dziwolągiem do łóżka poszedł!
– Ładne, co? – zauważyła, że się przyglądam. – Można na tatuażach zaoszczędzić! Lekarz mówił, że to się nazywa figura Lichtenberga, czy jakoś tak. Chcesz się ze mną wykąpać?
– Eee, nie – cofnąłem się. – Posprzątam najpierw.
– Dobry pomysł – uniosła kciuk i zatrzasnęła mi drzwi przed nosem.
Jezusie, rozejrzałem się w panice. Co robić? Uciekać, czy jednak tu ogarnąć i zobaczyć, co dalej będzie? Byle tylko dziecka nie zrobić, póki Jolce nie minie, drugiego batmana w domu nie zniosę!
Czytaj także:
„Kochałem Emilkę, ale miała jedna wadę - marzyła, żeby zamieszkać na wsi. A ja dopiero co stamtąd uciekłem”
„Moja żona była niereformowalnym mieszczuchem. Zamieniłem ją na dom na wsi i hodowlę kaczek”
„Życie na spokojnym osiedlu zamieniło się w koszmar. Żałowałam, że spełniliśmy marzenie o domu na wsi”