Wychowałam się w małej, dość zaściankowej mieścinie. Mama zajmowała się domem, tata nie pomagał jej w niczym. Sprzątała, gotowała, zmywała, prała i robiła zakupy. I promieniała, gdy tata chwalił jej pieczeń lub szarlotkę. Uważała, że bycie dobrą gospodynią to szczyt kariery, o jakiej powinna marzyć kobieta. Do jedynych domowych obowiązków taty należało naprawianie gniazdek, pucowanie i tankowanie auta (którym sam jeździł do pracy, mama zakupy targała codziennie na piechotę) i robienie nalewki z wiśni. Większość popołudni i weekendów tata spędzał na kanapie przed telewizorem. A potem dołączył do niego mój starszy brat.
– Anka, skocz po mleko. Anka, nakryj do stołu. Anka, trzeba odkurzyć, Anka, pozmywaj – nawoływała całym dniami mama. Jacek nie musiał robić nic. Na osiemnaste urodziny dostał od rodziców motor. Ja na swoje dwa lata później – nową bluzeczkę.
Nie buntowałam się. W domach moich koleżanek było tak samo. Pracowały tylko te mamy, które były wdowami albo rozwódkami. Inne mamy wyrażały się o nich z nutą wyższości. I wmawiały nam, że naszym obowiązkiem jest być dobrymi żonami i matkami. Trochę tu byliśmy zacofani, choć XX wiek dobiegał już końca. Takie hasła jak równouprawnienie kobiet ciągle jednak do nas nie dotarły.
Marzyłam, że po maturze pójdę na studia. Chciałam być nauczycielką. Lubiłam dzieci, dobrze się uczyłam, uważałam, że byłabym w tym dobra. Ale wiedziałam, że rodzice nigdy się zgodzą. Jacek to co innego. Rodzice byli dumni, że dostał się na politechnikę. Wynajęli mu mieszkanie, żeby nie musiał gnieździć się w akademiku. Tak naprawdę wylali go już po pierwszym roku, ale przez trzy lata udało mu się to ukrywać przed rodzicami i balować za ich pieniądze.
Ja po maturze zatrudniłam się na poczcie. Typowa praca na przeczekanie dla panny na wydaniu. Mama codziennie sprawdzała, czy idę do pracy starannie umalowana uczesana i ubrana.
– Właściwego mężczyznę można spotkać wszędzie, musisz być zawsze przygotowana – powtarzała
Miała rację. Filipa poznałam na poczcie. Przyszedł skorzystać z telefonu, bo popsuło mu się auto. Był rok 1995, komórki mieli jeszcze nieliczni.
– Przepraszam, a można u pani kupić żeton? A może jest tu gdzieś w pobliżu jakiś warsztat? Gumę złapałem, a nie mam zapasu. Ma pani jakiś pomysł?
W ramach podziękowania zaprosił mnie do kawiarni
Warsztat pana Walerego był dwie przecznice dalej, ale nie miał żadnego szyldu i ciężko było do niego trafić. Akurat miałam mieć przerwę, za oknem świeciło słońce, a chłopak miał piękne brązowe oczy.
– Jest niedaleko, pokażę panu. Spacer dobrze mi zrobi – oświadczyłam.
Postawiłam w okienku tabliczkę „Przerwa”, złapałam torebkę i poszliśmy. Pana Walerego oczywiście nie było, ale wiedziałam, gdzie go szukać. Była 12, więc na pewno wyskoczył na piwko „Pod Gołębia”. Znalazłam go i wyciągnęłam siłą.
– Temu panu trzeba pomóc, na piwo będzie czas. Idziemy – próbowałam zabrzmieć stanowczo. Chyba wyszło mi nie najgorzej, bo pan Walery zebrał się i ruszył do wyjścia. – Ups, to ja już muszę lecieć, bo moja przerwa się kończy – spojrzałam na zegarek.
– Ojej, nawet się pani herbaty nie napiła. Muszę się jakoś odwdzięczyć. Jutro zapraszam na kawę, przyjadę na pocztę. Jeszcze raz dziękuję. Do jutra. A, mam na imię Filip! – zawołał, bo ja byłam już prawie na rogu.
Słowa dotrzymał. Poszliśmy do naszej jedynej kawiarni koło kościoła. W małym miasteczku wieści szybko się rozchodzą.
– Kto to jest? – mama czekała na mnie w drzwiach z założonymi rękami. – Z dobrej rodziny? Czym się zajmuje? Chyba nie ma żony? – zasypała mnie gradem pytań.
– Mamo, zwolnij, jeszcze nie dajemy na zapowiedzi. Wczoraj mu pomogłam i dziś mi postawił kawę i eklerkę. Pół godziny razem spędziliśmy. Wiem tylko, że jego rodzice przyjechali z Krakowa, kupili gospodarstwo i hodują owce. Filip pomaga im w wakacje. Studiuje w Krakowie – nie powiedziałam, że filozofię, bo to by się mamie na pewno nie spodobało. A prawda była taka, że umówiliśmy się znowu na sobotę. Miał po mnie przyjechać i zabrać mnie na farmę.
Rodzice Filipa byli bardzo mili. Widać było, że miastowi. W domu było mnóstwo książek, oprawionych w ramki fotografii i stylowych mebli. Poszliśmy z Filipem na spacer. Od razu się połapałam, że o przyrodzie to wie niewiele. Ale to dobrze, bo przynajmniej czymś mu zaimponowałam. Pokazywałam mu ptaki, drzewa, kwiaty. Nauczył mnie tego dziadek. O zwierzętach i roślinach z naszej okolicy wiedziałam dzięki niemu wszystko. Często wyobrażałam sobie, że będę zabierać na takie spacery moich uczniów. To był naprawdę miły dzień. Filip odwiózł mnie do domu wieczorem.
– Za tydzień mam urodziny. Przyjedzie trochę znajomych. Będzie ognisko, pośpiewamy, potańczymy. Przyjdziesz? Możesz u nas zostać na noc – Filip zobaczył, że się skrzywiłam, dodał więc szybko: – Rodzice będą w domu.
Mama nie była zachwycona
– Ale to mam nie iść czy wracać nocnym pekaesem? A może tata po mnie przyjedzie? To tylko 25 kilometrów – chyba pierwszy raz w życiu wykazałam się bezczelnością. Opłaciło się.
Filip przyjechał po mnie po 17. W progu rzuciłam „do jutra” i wskoczyłam do auta, zanim mama zdążyła mi po raz kolejny wygarnąć, że powinnam włożyć sukienkę i czółenka zamiast dżinsów, tenisówek i T-shirta.
– Ładnie wyglądasz, tak mniej urzędowo – zauważył Filip. Uśmiechnęłam się.
Przyjaciele Filipa byli bardzo sympatyczni. Inni niż moi. Bardziej otwarci, weseli. Był alkohol, tańce, ale chłopcy nie łapali dziewczyn za tyłek i nie opowiadali wulgarnych żartów. Bawiłam się świetnie. Na noc zostali wszyscy – spaliśmy pokotem na sianie. Ale zanim poszliśmy spać, długo rozmawiałam z Filipem przy ognisku. Był pierwszym chłopakiem, któremu powiedziałam, że marzę o studiach. I z którym rozmawiałam o książkach Kurta Vonneguta. I może dlatego był też pierwszym, któremu pozwoliłam się pocałować.
Zanim lato dobiegło końca – a wraz z nim pobyt Filipa w okolicy – zostaliśmy kochankami. Ale oczywiście o tym nie powiedziałam rodziców, gdy w końcu przedstawiłam im Filipa. Zachował się tak, jak trzeba. Przyniósł dla mamy kwiaty, pocałował ją w rękę (choć uważał, że to okropny obyczaj). Mało mówił o studiach (tak mu kazałam), dużo o fermie, zwierzętach, roślinach i rodzinie. Naprawdę dał radę. I choć był „chłopakiem z miasta” (u mojej mamy tacy nie cieszyli się zbyt dużym poważaniem), został potraktowany życzliwie.
Sama nie wiedziałam, co dalej. Filip za chwilę miał wrócić na studia, a ja na pocztę. Ale wierzyłam, że jakoś nam się ułoży. Filip obiecywał, że będzie przyjeżdżał co tydzień. I słowa dotrzymał. W grudniu zaprosił mnie do Krakowa. Mamie powiedziałam, że jadę z Basią, koleżanką, i będziemy spać w hostelu. Uwierzyła. Mieszkanie Filipa (a raczej jego rodziców) mieściło się w kamienicy na Kazimierzu. Tam było naprawdę pięknie, ale w czasie tej pierwszej wizyty nie znalazłam czasu ma zwiedzanie. Przez dwa dni prawie nie wychodziliśmy z mieszkania.
Wcale się nie wstydził, że go przyłapałam na takim zajęciu
Pierwszego wieczoru Filip przygotował kolację. Jeszcze nigdy nie jadłam nic, co ugotowałby facet, ale uznałam, że po prostu chciał zrobić wrażenie. Dopiero rano zorientowałam się, że z moim chłopakiem coś jest naprawdę nie tak! Obudziłam się w pustym łóżku. Filipa znalazłam w kuchni. Stał przy zlewie i zmywał naczynia.
– Hej, wyspałaś się? Co chcesz na śniadanie? Jajka czy tosta? Kawa już się robi – zapytał tak, jakby to, co robił, było zupełnie normalne. Ale dla mnie nie było! Nigdy nie widziałam ojca czy brata ze ścierką do naczyń. Albo patelnią! Pomyślałam, że to test.
– Dobra, Filip, prawie mnie złapałeś. Ale teraz usiądź i daj mi chwilę, to ci zrobię śniadanie. Bo jeszcze się poparzysz albo zatniesz.
Filip miał minę, jakby naprawdę nie wiedział, o co mi chodzi.
– Andzia, nie wygłupiaj się. Jesteś moim gościem i nie ma opcji, żebym ci pozwolił cokolwiek robić. I zobaczysz, takiej jajecznicy jak moja to jeszcze nie jadłaś!
Posłuchałam się i usiadłam. Dostałam kubek kawy, a po chwili naprawdę wyśmienitą jajecznicę ze szczypiorkiem. Do tego tosty z masłem i pomidory.
Na święta Filip przyjechał do rodziców. Zostałam zaproszona na kolację w drugi dzień świąt. Nie mogłam się jednak doczekać spotkania i ubłagałam Jacka, żeby mnie podrzucił na chwilę na wieś w Wigilię.
Zadzwoniłam do drzwi, ale nikt nie otwierał. Nacisnęłam klamkę.
– Halo, dzień dobry, ja tylko na chwilę! – zawołałam. Weszłam do środka i usłyszałam pracujący odkurzacz. „Jest mama Filipa, to chociaż się przywitam” – pomyślałam.
Dźwięk odkurzacza dobiegał z piętra. Poszłam na górę i… zobaczyłam Filipa, który ze słuchawkami na uszach odkurzał przedpokój. I świetnie się przy tym bawił. Serio, jestem pewna, że ani tata, ani Jacek nie tylko nie umieliby uruchomić odkurzacza – oni nawet nie wiedzieliby, gdzie go szukać! Filip w końcu mnie zauważył.
– Anka, jejku, ale niespodzianka – wyłączył odkurzacz i mnie pocałował. Nawet nie wyglądał na zawstydzonego, że go przyłapałam na takiej „niemęskiej” czynności.
Jak bardzo rodzina Filipa różniła się od mojej, zrozumiałam w czasie kolacji w drugi dzień świąt.
– Spróbuj śledzi, są moje. Karp Marzeny nawet się do nich umywa – zachwalał pan Tomasz. – Kochanie, zimno ci? Przyniosę ci szal – proponował chwilę później. Potem razem z Filipem posprzątali ze stołu i poszli do kuchni przygotować deser.
Pani Marzena musiała zauważyć, że przyglądam im się ze zdziwieniem.
– Hej, Anka, coś cię gryzie, widzę to. Powiedz, to coś zaradzimy – zaproponowała.
Poczułam, że mogę z nią być szczera. Zupełnie inaczej niż z moją mamą.
– To nie tak, że mi się coś nie podoba. Ale… w mojej rodzinie wszystko jest inaczej. Mężczyzna w kuchni? Albo biegnący po sweterek? Jejku, w życiu czegoś takiego nie widziałam. Moja mama jest na nogach od rana do nocy. Robi wszystko. A wieczorem tata bez mrugnięcia okiem posyła ją po piwo do lodówki albo po bluzę, bo mu zimno. Mama nawet mojemu bratu podaje gazetę, jak się usadzi na fotelu. Myślałam, że mężczyzna, który gotuje albo zmywa, to wymysł amerykańskich scenarzystów komedii romantycznych – wypaliłam.
Pani Marzena wybuchnęła śmiechem.
– Jejku, Anka. Ja się bałam, że chodzi o coś poważnego. Ale rozumiem cię. Tomasza to musiałam wszystkiego nauczyć, bo mamusia też za niego robiła wszystko. I powiedziałam sobie, że ja wychowam syna inaczej. Żeby jego żonie było łatwiej. Coś czuję, że szczęśliwy los należy do ciebie. Ten idealny młody człowiek może być twój! – mama Filipa znowu zaczęła się śmiać, więc ciągle nie byłam pewna, czy mówi serio.
Uznałam, że czas na ślub, więc mu się… oświadczyłam
Rok później Filip skończył studia.
– Na razie zamierzam pracować z rodzicami. Tu mi lepiej niż w mieście – oznajmił. – No i tu jesteś ty.
Bardzo chciałam być z nim, ale wiedziałam, że rodzice pozwolą mi tylko pod jednym warunkiem: że weźmiemy ślub.
– Filip, wiem, że to w ogóle nie tak powinno być. Ale chyba… chyba muszę ci się oświadczyć. Bo inaczej to nie będziemy mogli być razem. Rodzice mi nie wybaczą, a ja ich kocham i nie wyobrażam sobie, że miałabym ich zostawić. Zrozumiem, jak się nie zgodzisz. Znamy się niecałe dwa lata. Dla ciebie pewnie za wcześnie na takie decyzje…
Nie dokończyłam, bo zaczął się śmiać.
– Panno Anno, no kto by pomyślał… Co to za maniery. Tak cię mama wychowała? Żeby tak się narzucać chłopakowi? Wysuwać takie śmiałe propozycje? No po prostu zgroza…
Wiedziałam, że nie mówi serio, bo chichotał. Więc postanowiłam iść na całość.
– No to co? Ożenisz się ze mną czy nie? Drugi raz nie poproszę…
Filip przestał się śmiać i zamarł. Aż w końcu opadł na kolana i złapał mnie za rękę.
– O nie, tym razem to ja będę tradycjonalistą. Są w końcu jakieś granice. Anno, czy zrobisz mi ten zaszczyt i zostaniesz moją żoną? – wyrecytował. Wyjął coś z kieszeni i włożył mi na palec… kółko od kluczy. – To tylko tymczasowo – wyjaśnił.
Oczywiście powiedziałam „tak”. Moi rodzice pewnie woleliby chłopaka z okolicy, którego widywali co niedziela w kościele. Ale się zgodzili, bo w ich świecie najgorsze, co mogło mi się przytrafić, to staropanieństwo. Po ślubie rzuciłam pracę na poczcie i zamieszkałam na farmie. Teściowa natychmiast kazała mi zrobić prawo jazdy.
– Bez tego tu nie przetrwasz, dziewczyno.
Przez kilka lat ani razu (w przeciwieństwie do mojej mamy) nie zapytała mnie o dzieci. A gdy raz wspomniałam, że kiedyś marzyłam o byciu nauczycielką, aż się zerwała z kanapy.
– Marzyłaś? A może marzysz ciągle? Bo jak tak, to po prostu bierz się do roboty! Do października jeszcze parę miesięcy. Jedźcie do Krakowa i weźcie papiery z uczelni. Przecież to nic nie kosztuje!
Dla mojej teściowej nie było rzeczy niemożliwych. Ona realizowała zawsze każdy swój pomysł. Dwa lata temu, będąc już grubo po siedemdziesiątce, wybrała się w podróż do Nowej Zelandii. Bo w telewizji obejrzała film o tym kraju i jej się spodobał. Wtedy, dwadzieścia lat temu, w to, że wszystko jest możliwe, uwierzyłam i ja. Poszłam na studia zaoczne. Potem zaczęłam pracę w szkole w gminie obok. Filip co rano robił mi kanapki do pracy. A kiedy na świat przyszły bliźniaki, uważałam, że powinnam rzucić pracę.
– Anka, chcesz tego czy uważasz, że tak trzeba? Bo to są dwie różne sprawy – zapytał mój mąż. Nie chciałam. Więc przez dwa lata dziećmi zajmował się on.
O wychowanie moich dzieci – Kasi i Maćka – musiałam stoczyć z moją mamą mnóstwo bitew. Ale postawiłam na swoim. Oboje mieli w domu takie same obowiązki i takie same możliwości. Dziś mają po 17 lat. Maciek przebąkuje, że nie chce iść na studia, bo zamierza zostać szefem kuchni. Próbujemy go przekonać, że to trudny zawód, więc może lepiej mieć coś w odwodzie, ale jak się uprze, to odpuścimy. Za to Kasia to mózgowiec. Już jest laureatką olimpiady fizycznej i ma zapewnione miejsce na Uniwersytecie Jagiellońskim. Ona wie, że trzeba mierzyć wysoko. Zupełnie na poważnie mówi, że celuje w Nobla. I nawet moi rodzice nie widzą powodów, by nie wierzyć, że może to osiągnąć.
Czytaj także:
„Byłam narkomanką. Zrozumiałam, że jestem na dnie, kiedy pobiłam matkę, która nie chciała mi dać pieniędzy na prochy”
„Teściowa tresowała mnie jak psa, a mąż zdawał jej relacje nawet z naszej sypialni. Czułam się, jakbym żyła w cyrku”
„Mama odeszła od ojca, bo nie mogła znieść jego złośliwości. Pierwszy raz spędziliśmy święta jako rozbita rodzina”