„Dla męża byłam >>pasożytem<<, więc zażądał rozwodu. Nie sądził, że to doda mi skrzydeł, a sam będzie zbierał szczękę z podłogi”

Kobieta, która odzyskała życie fot. Adobe Stock, Anatoliy Karlyuk
„Byłam przybita. Chciałam mieć dzieci, pełną rodzinę, tymczasem lekarze rozkładali ręce. A mój mąż, zamiast mnie wspierać, robił się coraz bardziej oschły, daleki, niedostępny. Stracił serce i do płodzenia, i do mnie. Czarno to widziałam”.
/ 04.10.2022 14:30
Kobieta, która odzyskała życie fot. Adobe Stock, Anatoliy Karlyuk

Byłam typową „żoną swojego męża” i nie narzekałam, przynajmniej w początkowych latach małżeństwa. Bartka poznałam na pierwszym roku studiów. Już wtedy myślał o własnych biznesach, planował zarabianie dużych pieniędzy. Kto o tym nie myślał, kto nie planował! Ale on konsekwentnie dążył do celu, obliczał ryzyko, sprawdzał, z kim opłaca mu się zadawać…

– Nie będziesz musiała pracować, myszko – obiecywał mi. – Zobaczysz, zadbam o ciebie. Będziesz moją księżniczką.

Uśmiechałam się, kiwałam głową, ale nie bardzo w to wierzyłam, tymczasem Bartek dopiął swego. Tuż po zakończeniu studiów otworzył pierwszą firmę, potem kolejną, następnie wszedł z kimś w spółkę i otworzył sieć restauracji…

Rzeczywiście nie musiałam pracować. Wzięliśmy ślub, nie szczędząc na weselu i nie musząc liczyć na prezenty z kopert. Moi rodzice byli dumni, że ich córeczka znalazła sobie obrotnego męża i nie musi urabiać rąk po łokcie. Też byłam zadowolona. Moje koleżanki po pedagogice wyjeżdżały za granicę, by jakoś związać koniec z końcem. Ja mogłam całymi dniami przeglądać magazyny i urządzać nasze pierwsze mieszkanie, kupione bez kredytu, a potem myśleć o tym, gdzie polecimy na wakacje.

Po trzech latach od ślubu rozpoczęliśmy budowę domu. Niedaleko miasta, w spokojnej okolicy. Tak już pod dzieci, o które się postaramy za kilka lat, gdy już się znudzimy fruwaniem po świecie i odkrywaniem siebie nawzajem. Owszem, Bartek dużo pracował, często nie było go w domu, ale gdy wracał, rzucaliśmy się na siebie, stęsknieni i spragnieni.

Lata mijały, ja z nudów zrobiłam podyplomowe studia, ukończyłam kurs zdobienia paznokci, florystyki i batiku. Po trzydziestym piątym roku życia doszłam do wniosku, że naprawdę nie ma co dłużej czekać z macierzyństwem. Mieszkaliśmy w dużym domu z pięknym ogrodem, mieliśmy trzy samochody, Bartek robił interesy coraz mniej wymagające jego obecności, bo miał od tego ludzi.

Nie byliśmy na dorobku i nie zastanawialiśmy się, jak pomieścimy się w wynajmowanej kawalerce z łóżeczkiem dla dziecka. A ja nie robiłam się młodsza, z każdym rokiem wzrastało ryzyko chorób genetycznych u malucha.

Bartek – już nie tak spragniony i stęskniony mojej osoby co dawniej – wzruszał ramionami. Nie widziałam entuzjazmu, gdy mówiłam, że najwyższa pora na dzieci.

– No, skoro chcesz teraz pobawić się w mamę… – wzdychał.

– Nie chcę się bawić w mamę. Chcę mieć prawdziwą rodzinę – tłumaczyłam. – Dziecko będące częścią ciebie i mnie, które będziemy mogli kochać, dbać o nie, wychowywać, uczyć świata… Ty nie chcesz?

– Jakoś nie myślałem o tym, ale… może masz rację, geny, kontynuacja nazwiska…

Mnie akurat nie chodziło o przedłużenie rodu, ale najważniejsze, że się zgodził. No i wtedy zaczęły się schody. Starania nie były tak przyjemne, jakby się mogło wydawać – stosunki płciowe według harmonogramu to jednak co innego niż spontaniczny seks – co gorsza, efektów nie było.

Kolejna miesiączka niweczyła moje nadzieje i marzenia. Chodziłam od lekarza do lekarza, robiłam badania, testy, brałam suplementy, leki i zastrzyki. W końcu się udało. Raz, drugi i trzeci. Tyle że za każdym razem ciąża kończyła się na etapie drugiego bądź trzeciego miesiąca. Nawet z in vitro polegliśmy. A mąż stracił serce i do płodzenia, i do mnie.
Czarno to widziałam.

Byłam niemal bez grosza, bezrobotna…

Byłam przybita. Chciałam mieć dzieci, pełną rodzinę, tymczasem lekarze rozkładali ręce. A mój mąż, zamiast mnie wspierać, robił się coraz bardziej oschły, daleki, niedostępny. W końcu stanął przed mną i oświadczył, że chce rozwodu.

– Znalazłem kogoś, kto da mi dziecko.

– Ale…

Uniósł rękę, więc umilkłam.

– Tak, chcę mieć dziecko, kopię mnie, a skoro ty nie możesz mi go dać, już cię nie potrzebuję – mówił beznamiętnie. – Ani jako ozdoba się już nie sprawdzasz, ani jako kochanka, ani jako matka.

– Co ty mówisz, kochanie? Jak możesz mnie tak traktować, tak mówić? Już… już mnie nie kochasz?

– Proszę cię, Bożena… – skrzywił się, kwitując tym kpiącym grymasem dwadzieścia lat naszego związku. – Nie ośmieszaj się i nie rób scen. Wyprowadź się do końca miesiąca. Potem Klaudia się wprowadza, bo jest w ciąży.

A więc to dziecko już istniało! Nie było hipotetyczne. Co miałam zrobić? Serce pękało mi na milion kawałków, moje życie się rozpadało, a ja – zamiast zdzielić patelnią w łeb człowieka, który wyrzucał mnie ze swojego życia i z naszego domu jak zbędny mebel – pakowałam swoje rzeczy, łykając łzy i zastanawiając się, gdzie pójdę.

Wrócić do rodziców z podkulonym ogonem i słuchać ich biadoleń? I co ja będę robić, jak przetrwam, za co, skoro od skończenia studiów, czyli od kilkunastu lat, nie przepracowałam nawet jednego dnia? A mój prawie były mąż nie zamierzał podzielić się ze mną niczym, co wypracował.

– Żartujesz? To ja harowałem całe życie. Ty się pławiłaś w luksusach i trwoniłaś pieniądze, które ja zarabiałem. Ciesz się, że tak długo na mnie pasożytowałaś! Czas zakasać rękawy i wziąć się do roboty, księżniczko. Jestem bardzo ciekaw, jak poradzisz sobie beze mnie. Nowego sponsora znajdziesz? – zadrwił. – To spiesz się, bo uroda i ciało już nie te, więdniesz coraz szybciej, więc będzie coraz trudniej kogoś skusić.

Boże, kiedy stał się takim draniem? Jak mogłam tego nie widzieć? Umknęło mi, bo zbyt się skupiłam na staraniach o dziecko? Czy zawsze przymykałam oko na jego wady, grubiaństwo, patrzenie z góry? Bo on zarabiał, a ja korzystałam, i nawet dziedzica nie potrafiłam mu dać. Byłam do niczego. Prawniczka też nie miała dla mnie dobrych wiadomości.

– Umówili się państwo, że pani nie pracuje, ale trudno to będzie udowodnić. W teorii, należy się pani połowa wspólnego majątku i alimenty, jeśli udowodnimy mu pełną winę za rozpad małżeństwa. W praktyce, zależy, jak sędzia na to spojrzy. Na pewno coś wywalczymy, ale już widzę, że lekko nie będzie, mąż wytoczy przeciw pani ciężkie działa i ukryje większość aktywów. W każdym razie czeka panią długa batalia. I kosztowna, niestety.

Nie miałam na to czasu, ochoty ani tym bardziej pieniędzy, bo nagle straciłam dostęp do wszystkich wspólnych kont. Nie miałam też woli walki, bo gdzieś w głębi serca przyznawałam mężowi rację. Od dawna nie czułam się dobrze ze statusem „żony od parady”.

Przyjaciółki przestrzegały mnie, bym zadbała o siebie – w razie czego, bo nigdy nic nie wiadomo – żebym miała jakieś własne środki na moim prywatnym koncie, żebym nie była zdana całkowicie na łaskę męża. Wtedy zbywałam ich obawy, bo w głowie mi się nie mieściło, by Bartek mógł mnie zostawić na lodzie.

Przygarnęła mnie przyjaciółka – ta, która najbardziej optowała za kobiecą niezależnością od mężczyzny. Udostępniła mi pokój na kilka tygodni, do czasu aż stanę na nogi, ale… Czarno to widziałam. Byłam bezrobotna, niemal bez grosza. Zostało mi kilka walizek ubrań i parę sztuk najcenniejszej biżuterii, którą przytomnie zabrałam, żeby spieniężyć i mieć na prawnika i jedzenie.

– Przestań się nad sobą użalać! – zburczała mnie wreszcie przyjaciółka. – Weź się w garść, dziewczyno, i pokaż temu gnojkowi, na co cię stać. I dziękuj Bogu, że cię nie zapłodnił. Jesteś zdrowa, masz skończone studia, za to nie masz dzieciaka na utrzymaniu. Więc rusz tyłek!
Była bezlitośnie szczera i miała rację.

Złożyłam mnóstwo CV w przeróżnych miejscach. W końcu znalazłam pracę w świetlicy szkolnej. Wszak byłam pedagogiem. Zastanawiałam się, jak ludzie żyją i utrzymują rodziny za takie mizerne pieniądze, które kiedyś ledwo by mi na kosmetyki wystarczyły, ale nie miałam wyjścia. Poza tym polubiłam tę pracę.

Wykorzystywałam moje rękodzielnicze kursy i robiłam z dzieciakami mnóstwo fajnych rzeczy. Aż któregoś dnia jedna z matek, odbierając ze świetlicy swoją córkę, podpowiedziała mi pewien pomysł.

– Nie myślała pani, żeby organizować takie kursy? To ma teraz wzięcie, podobno nieźle można zarobić… Przecież marnuje pani swoje talenty w tej świetlicy.

Czy myślałam? Czy chciałabym prowadzić takie kursy? Pewnie, że bym chciała. Uwielbiałam dzielić się tym, co umiem, ale bałam się. Nie miałam kapitału na start, obawiałam się podatków, ZUS-ów i innych kosztów.

Znalazłam jednak platformę internetową, gdzie można zamieszczać swoje „lekcje”, a z każdego wykupionego dostępu otrzymywało się jakiś procent. Zaczęłam nagrywać takie filmy, początkowo po dziesięć razy, nim nabrałam wprawy, żeby wszystko było idealnie. I zarabiałam.

Najpierw niewielkie kwoty, potem coraz większe sumy wpadały co miesiąc na konto. Zamieszczałam kolejne filmy, miałam stałych widzów, którzy wykupowali dostęp do następnych tutoriali. Pokazywałam, jak robić batiki, kompozycje na stół…

Nowa żona nie spełniła oczekiwań

W końcu odważyłam się, wynajęłam salę i ogłosiłam stacjonarne warsztaty batiku. Mimo obaw, po trzech godzinach musiałam tworzyć listę rezerwową na kolejny cykl warsztatów, bo miejsca wyprzedały się jak świeże bułki. Naprawdę miałam wzięcie!

W moim mieście brakowało takiej oferty, więc ludzie chętnie korzystali, gdy się pojawiła. W pewnym momencie musiałam usiąść i policzyć, ile czasu mogę poświęcać warsztatom, bo doba mogłaby być dwa razy dłuższa, a ja miałabym co robić. Choć zarabianie w taki sposób dawało mi satysfakcję, to wymagało też sporo pracy, przygotowań, a ja musiałam kiedyś wypoczywać.

Nie porzuciłam szkolnej świetlicy. Dzieciaki mnie lubiły, a ja lubiłam moje dzieciaki. Zresztą to było miejsce, które dało mi szansę i pomogło podnieść się po rozwodzie. Dwa razy w tygodniu nagrywam filmiki do sieci, raz na miesiąc organizuję warsztaty stacjonarne. Mam co robić, mogę spokojnie żyć.

No, może nie tak jak kilka lat temu, ale z drugiej strony, moje życie nie jest już takie puste. Pieniądze naprawdę szczęścia nie dają. Przestałam zabijać czas, biegając po galeriach w poszukiwaniu nowych butów czy sukienek. Teraz jestem świadoma każdej chwili, bo każda ma sens.

Mój były mąż rozwiódł się drugi raz. Podobno dziecko nie spełniło jego oczekiwań, tak samo nowa żona. Nie chcę myśleć o nim źle, a przynajmniej się staram. Cieszę się życiem. Cieszę się tym, że wyszłam z marazmu. Brak pracy wcale nie był dobry. Teraz wiem, na ile mnie stać, wiem, że poradzę sobie nawet w gorszych okolicznościach, jeśli będę musiała. Wcale nie jestem pasożytem i beztalenciem. W moim przypadku rozwód nie był porażką, a trampoliną.

Czytaj także:
„Zaniedbywałem żonę, bo całkowicie pochłonęła mnie pasja. Nic nie zauważyłem, gdy na moich oczach przyprawiała mi rogi”
„Stary pies dziadków uratował moje dzieci przed tragedią. Przepędził je od zabawy i odnalazł... powojenny niewypał”
„Byłam pewna, że córka za plecami kpi z nas i nas oczernia. Ale to co usłyszałam w jej urodziny, przeszło moje oczekiwania”

Redakcja poleca

REKLAMA