„Czuję, że sama wydałam wyrok na swoje dziecko. Nie chciałam go wysłuchać, a teraz mój syn już nigdy do mnie nic nie powie”

Kobieta, która straciła syna fot. Adobe Stock, Africa Studio
„Kazałam mu iść precz z domu, zejść mi z oczu. Czułam się tak, jakbym to ja sprowadziła na niego ten wypadek, jakby to przeze mnie moje dziecko leżało tam nieprzytomne, podłączone do tych wszystkich rurek i kabli. Nie wiemy, co z nim będzie, czy wyzdrowieje, czy… czy przeżyje”.
/ 04.08.2022 19:15
Kobieta, która straciła syna fot. Adobe Stock, Africa Studio

Tamtego dnia od rana chodziłam podenerwowana. Bolała mnie głowa i obawiałam się, że skończy się migreną, która jak bumerang wracała do mnie co kilka miesięcy i męczyła przez dwa–trzy dni. Wszystko mnie irytowało.

Dobrze, że Kamil szedł do pracy wcześniej, bo pewnie by mu się oberwało rykoszetem. No i gdzie są te głupie płatki? Wyparowały?! Doskonale pamiętałam, że je kupowałam! Młodszy synek domagał się ich już-zaraz, a że był podziębiony, to domaganie się brzmiało wyjątkowo żałośnie.

Starszy syn zbierał się do szkoły i szło mu tego poranka wyjątkowo opornie. Nie przepadał za czwartkami. Miał sporo lekcji, w dodatku w środku były dwie matematyki i fizyka, jakby nie dało się tych lekcji rozbić choćby na dwa dni.

Miałam dość tego smędzenia

Kończył dopiero po piętnastej i od razu biegł na zajęcia na „majsternię”, jak nazywał stolarnię w domu kultury. Te dwie godziny w towarzystwie innych chłopaków, pod opieką instruktora, który miał do nich wspaniałe podejście, stanowiły jasny punkt każdego tygodnia.

Dzieciaki piłowały deski, zbijały gwoździami, rozrabiały gips, budowały, a w naszym domu przybywało świeczników, ramek na zdjęcia, zawieszek na klucze, karmników…

– No i dobrze, przynajmniej nie będzie miał dwóch lewych rąk do męskiej roboty – kwitowała ten dobrobyt moja mama, pijąc do swojego zięcia.

Zgadzałam się z nią w zupełności, nawet jeśli miałam więcej odkurzania. Połknęłam drugą tego ranka tabletkę przeciwbólową i zajęłam się czteroletnim Stasiem, podczas gdy Dominik marudził w przedpokoju, że on też źle się czuje, że bolą go nogi, ręce, że mu się ciężko oddycha…

Że on to musi iść do szkoły, a mały gnojek tylko kichnie i zostaje ze mną w domu… Że on też chce zostać, bo jest zimno i na bank się rozchoruje bardziej… Miałam dość tego smędzenia i wyzywania młodszego brata. Bolała mnie głowa, kroił się kolejny wspaniały dzień z chorym malcem, a tu jeszcze starszy syn robił problemy…

– Dominik, do ciężkiego groma… – wycedziłam ze złością, czując, jak głowa mi pulsuje i próbuje wybuchnąć z lewej strony. – Zaraz spóźnisz się do szkoły. Sio, zejdź mi z oczu. Nie chcę cię widzieć, już!

Po chwili usłyszałam trzaśnięcie drzwiami i westchnęłam. Ulżyło mi, że poszedł, a ja do wieczora nie będę musiała martwić się jego humorami. Jeśli głowa przestanie mnie łupać, zamówimy pizzę. Tak go udobrucham, a przy okazji uniknę gotowania.

– Chodź, Stasiu, pooglądamy książeczki, tylko cichutko, póki te moje prochy nie zaczną działać.

Gdzie on się włóczy tyle czasu?!

To był długi i wyczerpujący dzień. Stasiek dostał takiego kataru, że z trudem oddychał, a wszelkie środki, łącznie z inhalacjami, pomagały na chwilę. Mąż zadzwonił z pracy, że trzeba koniecznie załatwić ubezpieczenie samochodu, bo zapomniał, więc jak już jestem w domu, to żebym zadzwoniła do Janiny, która ubezpieczała nam wszystko, niech przygotuje ofertę.

Jasne, bo ja się tu nudzę. Zupa wykipiała na kuchenkę, jakby też była tego zdania i chciała mi zapewnić rozrywkę w postaci sprzątania. Dobrze, że chociaż Dominik nie zawracał mi gitary. Gdyby został w domu, to chyba bym wybuchła.

Młody zaczynał się zachowywać jak typowy nastolatek, choć miał dopiero dwanaście lat. A że oboje mieliśmy dość gwałtowne charaktery, to iskry szły. Na szczęście szybko się godziliśmy i znów był moim małym synkiem, który lubił się jeszcze czasem poprzytulać. Te „dni dobroci dla matki” zdarzały się jednak coraz rzadziej; pora przyzwyczaić się do myśli, że mam w domu dorastającego młodego mężczyznę.

O szesnastej odebrałam telefon z domu kultury. Instruktor pytał, czy Dominik się spóźni, bo nie wiedzą, czy mają zaczynać bez niego. Zdziwiłam się. Jeszcze ani razu młody się nie spóźnił na swoje ulubione zajęcia. Wybrałam jego numer. Nie odpowiadał. Drugi, trzeci, czwarty raz…

Zadzwoniłam do męża. Kamil obiecał przejechać się w okolicy szkoły i domu kultury i sprawdzić, czy nasz syn nie zagadał się gdzieś z kolegami. No ładnie, ja tu chcę go obłaskawiać pizzą, a ten się włóczy nie wiadomo gdzie i nie stawia się punktualnie na opłacone zajęcia.

Już my sobie wieczorem porozmawiamy…

Ale Dominik nie wrócił do wieczora. Minęła osiemnasta, dziewiętnasta. Na zajęcia stolarskie w ogóle nie przyszedł, nie odbierał od nas telefonu, a jego koledzy, do których zadzwoniliśmy, twierdzili, że wyszedł ze szkoły i pognał do domu kultury, jak co czwartek.

To niewielka odległość, musiał minąć zaledwie kilka bloków. Gdzie on przepadł? Denerwowałam się coraz bardziej. Kamil zadzwonił na policję i pojechał na komisariat ze zdjęciami syna, żeby zgłosić zaginięcie. Stamtąd zadzwonił do mnie. Po głosie poznałam, że jest roztrzęsiony.

– Beata… Dominik… on jest w szpitalu.

Okazało się, że nasz syn został potrącony przez samochód. Prawidłowo przechodził przez pasy, to kierowca nie zachował dozwolonej prędkości. Tak przynajmniej mówili policjanci, którzy spisywali zeznania świadków.

Sprawca podobno chciał odjechać, ale któryś z bardziej krewkich świadków go zatrzymał. Do przekroczenia prędkości i potrącenia pieszego na pasach doszła próba ucieczki z miejsca wypadku. Siedzi w areszcie… I dobrze, bo inaczej chyba bym go zabiła.

Starałam się nie panikować. Najpierw podrzuciliśmy Stasia do mojej mamy, a potem popędziliśmy do szpitala. Na razie nie mogliśmy do niego podejść – leżał na intensywnej terapii. Dopiero gdy go zobaczyłam podłączonego do tych wszystkich urządzeń, coś we mnie pękło.

– Boże… – rozpłakałam się na szpitalnym korytarzu, wsparta na ramieniu męża.

Kolejny cios trafił w moje dziecko i w nas

Byłam przerażona do szpiku kości, na dodatek miałam potworne poczucie winy. To ja kazałam iść Dominikowi do szkoły, choć narzekał, że źle się czuje. Nawet jeśli skłamał, co z tego? Kazałam mu iść precz z domu, zejść mi z oczu.

Czułam się tak, jakbym to ja sprowadziła na niego ten wypadek, jakby to przeze mnie moje dziecko leży tam nieprzytomne, podłączone do tych wszystkich rurek i kabli, a my nie wiemy, co się z nim będzie, czy wyzdrowieje, czy… czy przeżyje.

Po kilku dniach stan Dominika zaczął się poprawiać. Lekarze byli coraz lepszej myśli. Jeszcze trochę i będą wybudzać naszego syna ze śpiączki farmakologicznej, w którą go wprowadzili, by dać organizmowi czas na dojście do siebie. Tyle że kiedy zaczęli, nic się nie działo. Dominik się nie budził.

– To może potrwać… – mówili, choć widziałam w ich oczach niepewność. – Czasem tak bywa.

Kolejny cios, który trafił w moje dziecko i w nas. Miał pecha, gdy przechodził przez pas. Miał pecha należeć do odsetek osób, które pozostają w śpiączce… 

Przychodziłam codziennie i mówiłam do niego. Czytałam mu ulubione książki, nuciłam. Głaskałam po dłoni, po głowie. Prosiłam, by do mnie wrócił, żeby otworzył oczy, żeby choć ścisnął mój palec. Chciałam wiedzieć, że mnie słyszy, że gdzieś tam jest…

Nic z tego, każda prośba pozostawała bez odzewu, nie było ani jednego gestu świadczącego o tym, że Dominik mnie słyszy, że ma jakąkolwiek kontrolę nad własnym ciałem. Nie ustawałam jednak w próbach dotarcia do niego.

W końcu musi się udać

Szpital wypisał Dominika. Nie mogli dla niego nic więcej zrobić. Teraz pozostawał specjalistyczny ośrodek albo dom, w którym na własną rękę zorganizujemy nasze życie taki, by opiekować się Dominikiem. Wybraliśmy drugą opcję, dla nas jedyną.

Staś zdążył pójść do zerówki, a potem do pierwszej klasy, a Dominik jest z nami i zarazem go z nami nie ma… Mężczyzna, który spowodował wypadek, dostał wyrok i go odsiaduje. Nic mnie to nie obchodzi. Żadna kara nie będzie adekwatna do tego, co zrobił.

On może się poruszać, mówić, czuć, a za kilka lat wyjdzie na wolność. Moje dziecko od kilku lat jest więźniem własnego ciała. My również jesteśmy więźniami. Ja nie mogę pracować, bo Dominik potrzebuje opieki non stop. Nie mogę też Stasiowi poświęcać tyle czasu, ile bym chciała.

Nie mamy urlopów, wakacji, weekendów, wieczornych wyjść. Nasze życie zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni w ciągu jednej sekundy. Chciałabym cofnąć czas i obudzić się znowu tamtego dnia.

Zignorować ból głowy, przytulić Dominika, nie wypuszczać go z domu zdenerwowanego, nie żegnać pełnym irytacji: sio. Pozwoliłabym mu zostać i spędzić ten dzień na graniu w planszówki, czytaniu, a nawet oglądaniu kreskówek. Wszystko mogłoby być inaczej. Lepiej. Normalnie.

Tymczasem muszę zmienić Dominikowi pampersa i poczytać mu książkę. Jak co czwartek połączę się też z domem kultury, żeby słuchał, jak inne dzieciaki walą młotkami i piłują drewno. I będę obok niego trwać, z wyrzutami sumienia, z rozpaczą i nieniknącą nadzieją. Póki się nie obudzi, w co nie przestanę wierzyć.

Czytaj także:
„Ojciec dał nam prezent z okazji narodzin synka. Kiedy okazało się, że jednak mamy córkę, zabrał podarunek i się obraził”
„Wnuczka wpakowała się w kłopoty i szantażuje mnie, by wyłudzić kasę. Muszę wybierać między sumieniem, a miłością”
„Umówiłem się na randkę z gorącą laską z neta. Tak przynajmniej myślałem... Przyszło mi słono zapłacić za moją naiwność”

Redakcja poleca

REKLAMA