„Córki całymi latami nie odwiedziły chorej matki. Nawet kasy nie wysyłały, ale gdy zmarła, do spadku były pierwsze”

Mąż oczekiwał, że będę jego darmową kucharką fot. Adobe Stock, Solarisys
„W trakcie naszej znajomości jej rodzina ani razu nie przyjechała do Polski. Miałam ochotę naubliżać temu nieczułemu babsku, które porzuciło własną matkę, wykreśliło ją ze swojego życia. Zamiast to zrobić spokojnie – choć wiele mnie to kosztowało – oświadczyłam, że matka od dawna wyprzedawała pamiątki, bo nie miała na leki. I odłożyłam słuchawkę”.
/ 13.02.2023 10:30
Mąż oczekiwał, że będę jego darmową kucharką fot. Adobe Stock, Solarisys

Moja pierwsza praca, właściwie nawet nie praca, tylko staż, który musiałam odbyć, żeby zaliczyć ostatni rok studiów… Nigdy tego nie zapomnę. Dostałam listę ośmiu starszych samotnych osób, którymi miałam się zaopiekować. Nic wielkiego – drobne zakupy, przynoszenie posiłków z baru mlecznego, pomoc w umyciu się, ubraniu.

Rozmawiaj z nimi, oni bardzo tego potrzebują – instruowała mnie opiekunka praktyk.

– Jeśli znajdziesz czas – rzuciła jej koleżanka siedząca przy biurku obok.

Zabrzmiało to jak ironia

Dlatego spojrzałam w jej kierunku, wtedy ona znacząco pokręciła głową.

– Dasz sobie radę – pani Teresa uśmiechnęła się do mnie serdecznie. – Tylko musisz być cierpliwa. Pamiętaj, że to starsi ludzie, schorowani i cierpiący, przez to nie zawsze mili.

Szybko się przekonałam, co miała na myśli. Z ósemki moich podopiecznych połowa traktowała mnie jak służącą, która powinna pokornie i w milczeniu wykonywać ich polecenia. Trójka przypominała niesforne dzieci – raz rozkapryszone i marudne, kiedy indziej urocze. Jedynie pani Aniela od pierwszego spotkania zawojowała moje serce. Czasem, gdy na nią patrzyłam, myślałam: „Chciałabym starzeć się tak jak ona”. Nie chodzi o to, że była naprawdę piękna – pajęczyna zmarszczek nie tylko nie odebrała jej kobiecości, ale wręcz dodała kiedyś zapewne dość pospolitym rysom szlachetności, a oczom mądrości. Ona przede wszystkim miała w sobie jakiś wewnętrzny spokój i ogromnie dużo ciepła. Widać to było w uśmiechu, którym hojnie mnie obdarzała, w trosce, gdy pytała, czy nie zmokłam, w pełnym pociechy dotyku lub westchnieniu, gdy czasem skarżyłam się na zmęczenie czy drobne kłopoty. Polubiłam ją i widziałam, że ona też mnie lubi. Musiała to zauważyć pani Teresa, bo któregoś dnia zleciła mi dodatkowe zadanie.

Znów tniemy koszty – zaczęła z westchnieniem. – Musimy bardziej niż dotychczas angażować rodziny w opiece nad naszymi „dziadkami” – tak potocznie nazywano w ośrodku starszych podopiecznych. – Trzeba się skontaktować z dziećmi pani Anieli i ty się tym zajmiesz.

– Ja? – zdziwiłam się. – Wiem, że ma dwie córki, ale obie mieszkają w Stanach… – dodałam.

– Ale ich matka w Polsce. I potrzebuje pomocy. Zadzwoń do nich, wytłumacz, jak wygląda sytuacja, jeśli będzie trzeba, postrasz, że obciążymy je kosztami opieki.

Coś mi mówiło, że zadanie, które mam wykonać, nie będzie łatwe. Właściwie nie wiem, skąd to przeczucie. Przecież zarówno starsza córka Paulina, jak i młodsza, Agnieszka, utrzymywały z matką stały kontakt. Dzwoniły do niej regularnie, przyjeżdżały też do Polski – widziałam zdjęcia z rodzinnych spotkań. Wprawdzie nie najświeższe, ale pani Aniela chętnie o nich opowiadała i nigdy się nie skarżyła na swoje dzieci, co często robili inni podopieczni. Nie chciałam niczego robić za plecami swojej podopiecznej, dlatego powiedziałam jej, co zamierzam. Obawiałam się, że nie będzie zadowolona z tego wtrącania się w jej życie, tymczasem ona uśmiechnęła się do mnie z wdzięcznością.

– Zadzwoń, dziecko, może namówisz je, żeby odwiedziły starą matkę. Tak dawno już ich nie widziałam.

– Mówiła pani, że przyjeżdżają… – przypomniałam.

– Dawniej częściej, prawie co roku przyjeżdżały, przywoziły dzieci, nawet mężów, bo obie mają tamtejszych. Miały – poprawiła się. – Będzie pięć lat, jak Paulinka się rozwiodła. Ale teraz, gdy wnuki już dorosłe, mają swoje życie, i córki też już nie przyjeżdżają. A ja tak bardzo za nimi tęsknię…

Brakowało jej ich, a one nie przyjeżdżały

Choć wzięłam od pani Anieli numery telefonów do jej córek, skontaktowanie się z nimi nie było takie proste. Telefon młodszej milczał, a starsza właśnie przebywała na wakacjach. Wróciła po dwóch tygodniach.

Coś się stało mamie? – spytała przejęta, kiedy się przedstawiłam.

– Proszę się nie denerwować, czuje się dobrze, jednak ze względu na swój wiek potrzebuje opieki…

– Czy nie mówiła pani, że jest jej opiekunką? – spytała.

– Owszem, ale nie jestem w stanie zastąpić rodziny.

– Chodzi o pieniądze? – głos z troskliwego zamienił się we wrogi.

– Owszem, ale nie tylko.

– Proszę posłuchać – przerwała mi. – Wam wszystkim się wydaje, że my tu śpimy na dolarach. Tymczasem prawda jest inna. Na Zachodzie, żeby mieć pieniądze, trzeba ciężko pracować. Nie to, co w Polsce, gdzie „czy się stoi, czy się leży…”.

Chciałam jej powiedzieć, że ta maksyma od dawna jest nieaktualna, ale nie dała mi dojść do słowa.

– Znam swoje prawa i dobrze wiem, że matce należy się pomoc od państwa, więc proszę darować sobie te intrygi i zająć się swoimi obowiązkami. Żegnam panią!

Co za babsko! Nie mogłam uwierzyć, że się rozłączyła. Nawet nie spytała o matkę, pomijając jedno zdanie na wstępie. Co to za kobieta? Siedziałam jak sparaliżowana, trzymając w ręce słuchawkę, i zastanawiałam się, co powiem pani Anieli, gdy spyta o córkę. Na szczęście o nic mnie nie pytała, w ogóle nic nie mówiła. Podczas mojej kolejnej wizyty była wyjątkowo smutna i przygaszona.

– Źle się pani czuje? – zaniepokoiłam się w końcu.

Starsza pani nic nie odpowiedziała, tylko pokręciła głową.

– Piękna pogoda, może pomóc pani wyjść na balkon? – zaproponowałam. – Posiedzi pani pod kocykiem.

Znowu milcząco zaprzeczyła. To było do niej niepodobne. Usiadłam obok, położyłam dłoń na delikatnej jak pergamin ręce.

– Proszę mi powiedzieć, co się stało.

Wtedy poczułam ciepło na skórze. Nie od razu zrozumiałam, że to łzy.

– Dzwoniła Paulinka – wykrztusiła pani Aniela. – Była zła, mówiła, że napuszczam na nią urzędników, że się przeze mnie zdenerwowała, aż jej ciśnienie skoczyło, i teraz nie wie, czy da radę pojechać w niedzielę do Johna, to daleko, prawie siedemset kilometrów. Właśnie miała poznać rodziców jego dziewczyny, może na jesieni wezmą ślub. A ja Jasia tak dawno nie widziałam, będzie z siedem lat, tyle, co na zdjęciach, ale ostatnio nawet zdjęć nie przysyłają.

– Jasia? – zaczęłam się gubić w tej chaotycznej opowieści.

– Zawsze mówiłam do niego Jaś, choć Paulinka się złościła, że jaki tam z niego Jaś… Jaś to może ziemniaki w polu sadzić, a John będzie kiedyś prawnikiem. To znaczy teraz już jest, szkoły pokończył, pracuje w znanej kancelarii. On nie mówi po polsku, ale jak przyjeżdżał, to się jakoś dogadywaliśmy, w końcu to mój wnuk. Jedyny, bo Agnieszka ma dwie córki.

– Ten numer do Agnieszki nie odpowiada – wtrąciłam.

– Może zmieniła? – zadumała się pani Aniela. – Jak zadzwoni, to ją spytam – obiecała, zdejmując zaparowane okulary.

Okazało się, że rzeczywiście Agnieszka zmieniła numer, tylko jakoś zapomniała powiedzieć o tym matce.

Zadzwoniłam do niej natychmiast

Młodsza córka pani Anieli była znacznie grzeczniejsza niż jej siostra, bardzo przepraszała, że na razie nie może przyjechać, ale ma problemy z kręgosłupem i długi lot nie wchodzi w grę. Obiecała przysłać mamie pieniądze („Na opiekunkę i leki”) i porozmawiać z córkami. Może one odwiedziłyby babcię. Potem da mi znać. Nie odezwała się, lecz kilka tygodni później przyszedł do pani Anieli krótki list. W kopercie było także sto dolarów i zdjęcie dwóch młodych kobiet. Staruszka tak się z tego zdjęcia cieszyła, chyba z dziesięć razy musiałam potwierdzać, że tak, piękna ta Elżunia (Ela, nie Elizabeth!), a Zuzia (nie Suzy) jeszcze ładniejsza. Ponieważ zbliżało się Boże Narodzenie, podarowałam jej ramkę i włożyłam do niej fotografię wnuczek. Była zachwycona. Zdjęcie w ramce postawiła na stoliku przy łóżku, by widzieć je codziennie przed zaśnięciem i rano, tuż po przebudzeniu.

Wkrótce mój staż dobiegł końca, ale nie znajomość z panią Anielą. Odwiedzałam ją rzadziej, lecz regularnie, traktując trochę jak przyszywaną ciocię. Pomagałam jej w domowych czynnościach, kilka razy towarzyszyłam nowej opiekunce, gdy ta musiała zawieźć starszą panią do lekarza. W trakcie naszej znajomości ani córki, ani wnuczęta ani razu nie przyjechały do Polski. Ich kontakt opierał się na zdawkowych rozmowach telefonicznych, podczas których pani Aniela zapewniała, że dobrze się czuje (mówiła tak nawet wtedy, gdy jej stan był już bardzo poważny), niczego nie potrzebuje i marzy tylko o tym, żeby przed śmiercią zobaczyć swoich bliskich. Kłamała nie tylko na temat swojego zdrowia, ale też finansów. W rzeczywistości zdarzało się, że nie miała za co wykupić recept – a leków brała naprawdę dużo. Prosiła mnie wtedy, żebym pomogła jej sprzedać kolejny pierścionek, aby jakoś związać koniec z końcem. Biżuteria została pani Anieli z czasów, gdy jej mąż jeździł w interesach do, wtedy jeszcze, Związku Radzieckiego i przywoził stamtąd złoto.

Nie było wiele warte, jednak pieniędzmi z jej sprzedaży na jakiś czas można było załatać dziurę w skromnym emeryckim budżecie. Próbowałam jeszcze kilka razy kontaktować się z córkami pani Anieli, teraz już zupełnie prywatnie, choć, muszę przyznać, nie zawsze za jej wiedzą. Nie udało mi się jednak skłonić żadnej z nich do wizyty u matki. Czasem słyszałam tłumaczenia (od choroby, po zapracowanie i kłopoty finansowe, „a przecież bilety takie drogie”), po pretensje, że się wtrącam.

Było mi okropnie przykro

Z miesiąca na miesiąc stan starszej pani się pogarszał i bałam się, że jej marzenie o spotkaniu z dziećmi może się nie spełnić. Mniej więcej trzy lata od czasu, kiedy zaczęłam odwiedzać panią Anielę, dostałam od niej niespodziewany prezent. To była broszka. Piękna, wysadzana kamieniami, chyba bardzo stara. Nie chciałam wziąć, ale nalegała. Przekonała mnie, mówiąc, że chce, aby coś mi po niej zostało.

– Wystarczy zdjęcie – wykrztusiłam wzruszona i skrępowana.

– Chcę, żebyś wzięła właśnie tę broszkę. To rodzinna pamiątka.

– Dlatego powinna zostać w rodzinie – upierałam się.

Teraz ty jesteś moją rodziną, kochanie – powiedziała i uśmiechnęła się z czułością. – Najbliższą.

Nigdy nie zapomnę tego uśmiechu. Miałam go przed oczami, gdy odprowadzałam panią Anielę w jej ostatnią drogę. Na pożegnanie kupiłam mojej podopiecznej goździki, bo wiem, że je bardzo lubiła. Ale na grobie były niemal niewidoczne, przysłonięte ogromnym wieńcem z napisem: „Żegnamy cię, mamo, babciu i prababciu. Rodzina z Ameryki”. Na pogrzebie była tylko garstka gości, oprócz mnie i opiekunki z OPS kilku sąsiadów, dwie dawne koleżanki, jakiś starszy pan (może Ignacy, którego pani Aniela porzuciła przed laty dla Stanisława – rumieniła się, kiedy mi o nim opowiadała) i córki. Po ceremonii podeszłam do Pauliny i Agnieszki, aby złożyć kondolencje. Przypomniałam im, kim jestem i zostawiłam numer swojego telefonu, gdybym mogła w czymś pomóc. Zrobiłam to właściwie z grzeczności, nie spodziewając się, jakie to będzie miało konsekwencje. Dwa dni później odebrałam telefon od starszej, Pauliny.

– Pani opiekowała się mamą – zaczęła oficjalnym tonem.

– Raczej się przyjaźniłyśmy – odparłam zgodnie z prawdą. – Opiekowała się nią opiekunka z urzędu.

– Czy pani coś wie na temat biżuterii mamy? – zapytała kobieta.

Zaskoczyła mnie tym pytaniem

Przez chwilę milczałam, zastanawiając się, do czego zmierza.

– Przejrzałyśmy wszystkie rzeczy mamy – ciągnęła. – Brakuje siedmiu pierścionków i broszki.

– Bardzo jesteście panie skrupulatne – wykrztusiłam, zanim zdążyłam ugryźć się w język.

– To rodzinne pamiątki. Niepokoi nas fakt, że zniknęły.

Zatkało mnie. Starałam się, jak mogłam, by ostatnie miesiące życia pani Anieli były nieco radośniejsze, o ile radosne może być umieranie z dala od najbliższych, a teraz oskarża się mnie o kradzież? Miałam ochotę nawrzeszczeć na nią, naubliżać temu nieczułemu babsku, które porzuciło własną matkę, wykreśliło ją ze swojego życia, by bez wyrzutów sumienia zbudować sobie nowy, lepszy świat za oceanem. Zamiast to zrobić spokojnie – choć wiele mnie to kosztowało – oświadczyłam, że matka od dawna wyprzedawała precjoza, bo nie miała na leki. I odłożyłam słuchawkę. W nocy nie mogłam spać. Biłam się z myślami, czy nie powinnam jednak oddać broszki, którą podarowała mi pani Aniela. Wiedziałam, że miała sporą wartość, nie tylko sentymentalną, tak dla niej, jak i dla mnie, ale także materialną.

„Może powinna trafić do rąk nowo narodzonej prawnuczki pani Anieli” – zastanawiałam się, jednak z drugiej strony pamiętałam jej słowa: „Ty teraz jesteś moją rodziną…”.

Nie wiedziałam, co zrobić. Postanowiłam poczekać kilka dni, aż opadną pierwsze emocje, a potem spotkać się z Pauliną i Agnieszką, i dopiero po tym spotkaniu podjąć decyzję. I tak musiałam oddać klucz od mieszkania pani Anieli. Nie dzwoniłam wcześniej, wolałam przyjść niespodziewanie. Czułam, że tak będzie lepiej. Jeśli zastanę je w domu, dobrze, jeśli nie, trudno. Pod kamienicą, w której mieszkała pani Aniela stała bagażówka. Zobaczyłam, jak dwóch mężczyzn pakuje do niej dobrze mi znany fotel.

Co oni robią?

– Panowie, co robicie z tymi meblami? – spytałam zaskoczona.

– Opróżniamy mieszkanie – usłyszałam suchą odpowiedź.

A dokąd to wszystko wywozicie?

– A pani to kto? – wąsaty mężczyzna łypnął na mnie podejrzliwie.

– Opiekowałam się starszą panią, która tu mieszkała. W zeszłym tygodniu zmarła…

– To by się zgadzało, same rupiecie – kiwnął głową w stronę samochodu. – Na śmietnik jedzie.

– Wszystko?! – otworzyłam szeroko oczy. – Cały dobytek?

– Pewnie co cenniejsze zabrały już te panie, bo walizy miały, że hej! Musiały nieźle wybulić na odprawie – zarechotał i zapalił papierosa.

– Zabulić na odprawie? – powtórzyłam mimowolnie.

– Sam je na lotnisko odwoziłem – zaciągnął się papierosem.

– No a mieszkanie?

– Coś mówiły, że agencja ma się zająć sprzedażą. A co, chce pani kupić? – puścił do mnie oko.

Przecież tak nie można – jęknęłam wstrząśnięta.

Matka dopiero co umarła, a one już pozbywają się jej rzeczy?! Może bezwartościowych jak stary pled, którym wieczorami okrywała nogi, kubek z ukruszonym uszkiem, w którym herbata podobno najlepiej smakowała, czy okulary, które ciągle się gubiły, a potem odnajdywały… na nosie pani Anieli. Może nic niewartych, lecz towarzyszących jej przez lata. Pozbywają się drobiazgów, które były z nią do końca jak milczący, ale najwierniejsi przyjaciele.

– Tak nie można… – powtórzyłam.

Mężczyzna z papierosem chyba źle zrozumiał moje słowa, bo uśmiechnął się tylko i rzucił:

– Jak się ma pieniądze, to wszystko można, szanowna pani, wszystko.

Potem zaciągnął się ostatni raz, zdeptał papierosa i krzyknął do kolegi rozmawiającego przez komórkę:

– Zbieraj się, Heniek! Robota czeka. 

Czytaj także:
„Mąż był całym moim światem, gdy zmarł, wpadłam w czarną rozpacz. Mimo to już na pogrzebie zakochałam się w sąsiedzie”
„Mój narzeczony zmarł miesiąc przed naszym ślubem. Zabrał do grobu nasze plany, marzenia, całą miłość i szczęście”
„Zaręczyłam się jeszcze w klasie maturalnej. Gdy ukochany przedwcześnie zmarł, nie umiałam się z nikim związać do 30-stki”

Redakcja poleca

REKLAMA