Wzięłam na siebie jeden obowiązek, ale to wcale nie oznaczało, że nagle stanę się służącą swojego dziecka! Poza tym, skąd mam wziąć pieniądze na wykarmienie nie swojej rodziny? Dajcie spokój...
Mama była gospodynią domową
Moja mama była doskonałą kucharką. Nie pracowała zawodowo, a raczej powinnam powiedzieć, że pracowała na pełen etat w domu. Było nas sześcioro rodzeństwa, do tego tato i dziadkowie. Mnóstwo żołądków do napełnienia. Tymczasem pieniędzy w domu za wiele nie było: jedna pensja ojca i skromne dochody dziadka z gospodarstwa, a później niewielka emerytura rolnicza.
Nic więc dziwnego, że w tej sytuacji mama musiała się mocno postarać, by gotować tanio i pożywnie. Na szczęście miała niezwykłe wręcz wyczucie kulinarne, do tego mnóstwo niebanalnych pomysłów i odwagę do tego, by eksperymentować w kuchni. Bardzo lubiłam jej pomagać, bo mogłam się w ten sposób wiele nauczyć. Co prawda nie zamierzałam pracować w gastronomii, jednak znałam powiedzenie „przez żołądek do serca” i wiedziałam, że zdecydowanie warto umieć gotować choć w połowie tak dobrze, jak moja rodzicielka.
Wspólne gotowanie było zresztą okazją do wielu fajnych rozmów. Moja mama miała ogromną wiedzę na wiele tematów, choć oczywiście i tak prędzej czy później rozmowa schodziła na to, co akurat przyrządzałyśmy. Zasypywałam mamę niezliczoną ilością pytań, a ona cierpliwie na wszystkie odpowiadała. Była zdecydowanie najlepszą ze wszystkich moich nauczycielek!
Przez żołądek do serca
Mama śmiała się, że będę doskonałym materiałem na żonę. O gotowaniu, dzięki niej, wiedziałam naprawdę wiele, a smykałkę do łączenia smaków najwyraźniej wyssałam z mlekiem matki. Ja jednak miałam ambitniejsze plany niż zostanie gospodynią domową (z całym szacunkiem dla mamy, która w moich oczach była gospodynią doskonałą). Uczyłam się całkiem nieźle, nic więc dziwnego, że postanowiłam pójść na studia, a potem być może znaleźć pracę w wyuczonym zawodzie.
Jako studentka mieszkałam w akademiku. Na obiady w uczelnianej stołówce nie zawsze było mnie stać, dlatego byłam dość częstym gościem we wspólnej kuchni. Dość szybko zyskałam wiernych fanów moich umiejętności kulinarnych: oni kupowali produkty z przygotowanej przeze mnie listy, a ja przyrządzałam obiady, o których na uczelni krążyły legendy. Dzięki nim poznałam swojego przyszłego męża.
Jerzy, mieszkający w sąsiednim akademiku, wpadł kiedyś na taki składkowy obiad – i od tego czasu stał się stałym gościem w naszej kuchni. Po obiedzie z chęcią zostawał, by wspólnie ze mną zmywać po moich kulinarnych ekscesach. Z biegiem czasu nasza relacja stawała się coraz bliższa, aż w końcu Jurek zdobył się na odwagę i się oświadczył. Gdy przedstawiłam go rodzicom, z miejsca go polubili. Wkrótce szczęśliwie się pobraliśmy.
Zostaliśmy rodzicami
Małżeństwo mi się udało. Jurek był moim przyjacielem i partnerem, nie tylko doskonale się rozumieliśmy, ale też uzupełnialiśmy w wielu sprawach. Ja gotowałam – on zmywał, ja prałam – on prasował, ja odkurzałam – on mył podłogi. Potrafiliśmy wypracować kompromis na każdym polu. Tak było również wówczas, gdy zaszłam w ciążę.
– Byłam u lekarza. Potwierdził, że będziemy mieli dziecko.
– To cudownie! Co jeszcze mówił?
– Że wszystko jest jak na razie w porządku, mogę normalnie pracować, chociaż oczywiście mam na siebie uważać.
– No ja myślę! Zakupy od dziś noszę wyłącznie ja!
– Ok, i tak przecież nigdy nie pozwalałeś mi dźwigać ‒ zaśmiałam się.
– Ale teraz zakaz jest kategoryczny.
– Tak jest! Zastanawiam się, co potem.
– Potem też będę nosił zakupy...
– Ja nie o tym! Macierzyński się kiedyś skończy, a co dalej?
– Nie martw się na zapas. Jak przyjdzie czas, to rozważymy różne ewentualności. Może uda się poukładać odpowiednio nasze grafiki, może ja na jakiś czas przejdę na pół etatu, a może wspomogą nas trochę dziadkowie. Wiesz, że nigdy nie ma sytuacji bez wyjścia.
I rzeczywiście, Jurek miał absolutną rację. Udało nam się wszystko poukładać tak, że mała Zosia miała zapewnioną opiekę całodobowo do momentu, aż poszła do przedszkola. A dalej już było z górki. Instytucje oświatowe sprawowały wszak również nad dziećmi opiekę po zajęciach, zatem udawało nam się wszystko dograć w taki sposób, by nie angażować całej rodziny w zajmowanie się naszą córką.
Zosia rosła jak na drożdżach i ani się obejrzeliśmy, aż dorosła i wyfrunęła z gniazda. Wyprowadziła się jeszcze przed ukończeniem studiów, gdyż chciała zamieszkać pod jednym dachem ze swoim narzeczonym. Nie zabranialiśmy jej, uznaliśmy, że im wcześniej nauczy się sztuki kompromisów we wspólnym życiu z mężczyzną, którego planowała poślubić, tym lepiej. Zresztą, gdyby się okazało, że nijak nie potrafią się dogadać, też dobrze byłoby się o tym dowiedzieć wcześniej niż później.
Na świat przyszła wnuczka
Minęło ładnych parę lat od ślubu młodych, gdy wreszcie Zosia zakomunikowała nam, że spodziewają się dziecka. Po cichu nawet martwiłam się troszkę, że nie zostanę babcią. Ale wiedziałam, że w czasach naszej młodości realia były inne, nie trzeba było tak walczyć o swoją karierę i o to, by mieć do czego wracać po urlopie macierzyńskim. Obydwoje co prawda mieli dobrą pracę, ale rzeczywiście wypracowanie kompromisów było w ich przypadku trudniejsze, niż w naszym.
Zosia zdecydowała się oddać małą Julkę do żłobka.
– Kochanie, myślisz, że to dobre rozwiązanie? – pytałam nieśmiało.
– Jedyne możliwe w naszym przypadku, mamo. Nie mamy elastycznych godzin pracy, a na nianię wydalibyśmy majątek.
– No tak, ja jeszcze nie mogę przejść na emeryturę, by wam pomóc.
– Teściowa również. Ale nie martw się, mamo. To renomowana, kameralna placówka. Będzie dobrze.
I było. Julka była pogodnym dzieckiem, pobyt w żłobku znosiła bardzo dobrze. Potem poszła do równie kameralnego przedszkola, do którego chodziła nad wyraz chętnie. Lubiła towarzystwo, a tam miała mnóstwo koleżanek i kolegów, z którymi spędzała czas na kreatywnych zabawach organizowanych przez niezwykle pomysłowe „ciocie” przedszkolanki.
Postanowiłam zająć się wnuczką
Gdy przechodziłam na emeryturę, Julka akurat szła do podstawówki. Zosia wybrała placówkę prywatną, dość blisko naszego domu. Co prawda świetlica działała w niej stosunkowo krótko, ale oferta edukacyjna była dużo bogatsza, niż w innych szkołach.
– Zosieńko, to może po prostu ja się Julką zaopiekuję, dopóki któreś z was nie wróci z pracy?
– Na to liczyłam, powiem szczerze.
– No tak, mam teraz dużo czasu, mogę odebrać małą ze szkoły, przyprowadzić do siebie i się nią zająć.
– Tak chyba będzie najlepiej! – ochoczo przyklasnęła moja córka, a ja nie miałam świadomości, w co się właśnie wpakowałam.
Julka nie była dzieckiem kłopotliwym. Odbierałam ją codziennie około czternastej ze szkoły, po wszystkich zajęciach obowiązkowych i dodatkowych. Gdy przychodziłyśmy do domu, stawiałam na stole talerz parującej zupy, który moja wnuczka wciągała wręcz nosem. Dopytywałam ją, czy w szkole nie dostają nic do jedzenia – odpowiadała, że mają obiady, ale nie dość, że przed dwunastą, to jeszcze na dodatek nie tak pyszne, jak moje.
Julka zjadała więc obiad w szkole, a potem drugi u mnie w domu. Po zupie siadałyśmy do lekcji, a gdy Jurek wracał z pracy, zjadaliśmy wspólnie drugie danie. Jakoś w tym samym czasie zjawiała się w moim domu Zosia. Zamiast jednak zabierać córkę do domu, zachwycała się aromatem jedzenia i zasiadała z nami przy stole. Dopiero po zjedzeniu dwudaniowego obiadu, deseru, a czasem i podwieczorku, zbierała rzeczy wnuczki i ewakuowała się do własnego domu.
Córka przesadziła
Ostatnio jednak wraz z Zosią zaczął pojawiać się również jej mąż. Obiad, który miał nam wystarczyć na dwa dni, znikał jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przypomniały mi się natychmiast czasy mieszkania w akademiku – wtedy jednak osoby, które karmiłam, robiły zrzutkę na produkty, z których gotowałam. Teraz moje dzieci najwyraźniej uznały, że mój dom to darmowa jadłodajnia. Znosiłam to cierpliwie przez jakieś dwa tygodnie.
Gdy jednak Zosia zapytała tonem, który nie zakładał odmowy, czy mogę jej zapakować potrawki z kurczaka na wynos, coś we mnie pękło.
– Słuchaj, córeczko – zaczęłam tonem, który sprawił, że mój mąż, zbierający talerze ze stołu, natychmiast z powrotem zajął miejsce siedzące. – Przez całe życie ciężko pracowałam, prowadząc dom, wychowując ciebie i odkładając oszczędności na czarną godzinę. Gdy przeszłam na emeryturę, miał to być dla mnie czas odpoczynku. Zgodziłam się odbierać wnuczkę ze szkoły. Z własnej, nieprzymuszonej woli postanowiłam dziecko również karmić, żeby głodne nie siedziało, aż jego mamusia zabierze je do domu. A tymczasem ty masz czelność oczekiwać, że w gratisie wykarmię ciebie, twojego męża i jeszcze wam zapakuję na wynos?!
– Mamo, no nie histeryzuj. Przecież widziałam, że nagotowałaś jak zawsze więcej!
– Ugotowałam na dwa dni. Dla siebie i męża. Nie dla pułku wojska. Nie zamierzam karmić całej waszej rodziny. Jak ci się nie chce gotować, to sobie zamów catering, albo kupuj mrożonki, nie obchodzi mnie to. Widziałaś drzwi wejściowe? Nie ma na nich napisu „jadłodajnia”!
Zosia bez słowa pozbierała rzeczy wnuczki i całą rodziną opuścili nasz dom. Mam wrażenie, że się obrazili, ale... jest mi z tego powodu serdecznie wszystko jedno.
Agnieszka, 62 lata
Czytaj także:
„Uwierzyłam, że mąż od lat zdradza mnie z kochanką. A okazało się, że we troje jesteśmy ofiarami podłego manipulatora”
„Załatwiłam sąsiadowi pracę. Sąsiadka pluje na mnie jadem, bo znalazł tam sobie kochankę, a przecież to nie moja wina”
„Mąż udawał, że zarabia grosze, a w tajemnicy przede mną gromadził fortunę. Postanowiłam się nią zająć bez jego wiedzy”