„Córka zawsze uważa, że wszystko wie lepiej. Myśli tylko o sobie, a potem oczekuje mojej pomocy i wyciągnięcia z kłopotów”

Moja córka związała się z mężem kuzynki fot. Adobe Stock, fizkes
„Nie słuchali, kiedy mówiliśmy, że mieszkanie na przedmieściach z małymi dziećmi to bezsens. Nie słuchali, kiedy wprowadzali się z dziećmi i wózkami na 4. piętro bez windy. Nie słuchali, kiedy brali psa tuż przed narodzinami córeczki. Skończyło się tak, że pies mieszka u nas, ja z chorym kręgosłupem taszczę wózek po schodach, a córka nadal uważa, że wie najlepiej”.
/ 05.03.2023 17:15
Moja córka związała się z mężem kuzynki fot. Adobe Stock, fizkes

Pokora w przyjmowaniu wskazówek od bardziej doświadczonych osób często pomaga oszczędzić czasu, wysiłku, pieniędzy, no i nerwów. To kolejna życiowa prawda, której moje dzieci jeszcze nie zdążyły przyswoić. Córka i zięć to już trzydziestolatkowie, a ciągle wydaje im się, że mają monopol na słuszne decyzje. Rady rodziców są dla nich tylko namolnym zrzędzeniem, wtrącaniem się w ich życie, próbą ograniczenia wolności. Oboje ponoszą konsekwencje swojego uporu… Nie będę już wspominała dzieciństwa i młodości córki, bo to osobna historia. W każdym razie, odkąd pamiętam, była bardzo niezależna i nie lubiła, gdy ktokolwiek coś jej podpowiadał.

Od małego powtarzała „ja siama”

I tak już jej zostało. Myślałam, że trochę zmądrzeje, gdy wyjdzie za mąż i założy rodzinę, ale się pomyliłam. Tym bardziej że wybrała sobie za męża takiego samego uparciucha jak ona. Ileż było problemów na przykład przy organizowaniu wesela! Oni chcieli didżeja, a my z mężem orkiestrę. W końcu młodzi postawili na swoim i zatrudnili faceta, którego gust muzyczny odpowiadał chyba tylko im dwojgu.

Walczyliśmy też o listę gości, bo oni chcieli zaprosić tylko swoich młodych znajomych. W tej kwestii ja i mąż postawiliśmy sprawę na ostrzu noża i wysłaliśmy zaproszenia do większej części rodziny, ograniczając tym samym zapędy dzieci. Nawet nam nie podziękowali, kiedy okazało się, że w kopertach od znajomych znajdują symboliczne kwoty, a w tych od rodziny przeważnie pokaźne sumy. Córka nie chciała też żadnych zabaw i gier. Ustąpiliśmy, ale spragnieni tych rozrywek weselnicy sami je sobie zorganizowali. Przy okazji nasłuchałam się narzekań, że nikt o nich nie pomyślał.

To były jednak drobnostki. Prawdziwe problemy wynikające z uporu młodych zaczęły się, gdy w końcu zdecydowali się iść na swoje. Gdy trzeba było wybrać mieszkanie. Oboje byli w komfortowej sytuacji, bo dużo pieniędzy zebrali na weselu, a moja mama od dawna zbierała pieniądze dla swojej wnuczki na start. Młodzi musieli więc tylko dobrać niewielki kredyt – resztę pieniędzy mieli od dnia ślubu na koncie. Nalegaliśmy z mężem, żeby nie wahali się zaciągnąć nieco większy dług i kupić już trzypokojowe mieszkanie – takie z perspektywami, bo przecież chcieli mieć dzieci. I to dwójkę. Oni jednak postawili na swoim. Jak zwykle.

– Nie będziemy się zadłużać! – dąsał się zięć. – Po co nam taki kredyt? Żebyśmy nie mogli spać po nocach ze zmartwienia? Wystarczą nam dwa małe pokoje.

– Też tak uważam. Jak będzie trzeba, zmienimy mieszkanie na większe – wtórowała mu córka.

– Ale, dziecko, czy ty wiesz, jakim przedsięwzięciem jest zmiana mieszkania? To nie jest zakup nowej sukienki. Weźcie od razu duże i będziecie mieli spokój na lata. Kto wie, może nawet do końca życia…

– Oj, mamo, teraz się nie myśli takimi szablonami. Dziś ludzie są mobilni, zmieniają mieszkania, pracę. Szukają nowych możliwości – mądrale serwowały nam lekcję życia.

Ja jednak wiedziałam swoje, bo przecież też przeprowadzaliśmy się z mężem dwa razy. I zawsze była to udręka. Organizowanie, taszczenie, remontowanie, bieganie po sklepach, mieszkanie po kątach – straszna kołomyja. Tłumaczyłam córce to wszystko, ale jak zwykle się uparła.

Oboje się uparli i kupili te dwa małe pokoje

Na początku było im dobrze. Nie potrzebowali niczego więcej. Mieli siebie nawzajem, a z dzieckiem chcieli trochę poczekać. Dlatego zafundowali sobie psa. Też nie podobała nam się ta decyzja, ale nie dali nam nawet szansy na dyskusję. Po prostu poszli do schroniska i wzięli szczeniaka. Szlachetnie, ale nierozsądnie.

– Zaczekalibyście, aż pojawi się na świecie maluch. Kto wie, jakie dziecko wam się urodzi. Jeśli płaczliwe i niespokojne, to będziecie mieli dość roboty przy nim. Pies stanie się tylko zbędnym ciężarem. Wyprowadzanie na dwór z samego rana po nieprzespanej nocy, hałasy, szczekanie…

Oj, mamo. Ty zawsze jesteś taką pesymistką – wzdychała córka.

– Realistką, kochanie. Co zrobicie z psem, kiedy będziecie chcieli wyjechać na wakacje?

– Coś się wymyśli.

– Już ja wiem co – kiwałam głową.

Wiedziałam bowiem, że pies trafi do nas. I miałam rację. Najpierw oddawali nam go na kilka dni. Co jakiś czas, na trochę. Bo, rzeczywiście, gdy urodziła się wnuczka, mieli przy niej mnóstwo roboty. Nie chciała spać, była marudna, męczyły ją kolki, sporo chorowała. Oboje mieli przy niej tyle roboty, że chodzili ledwo przytomni. A tu jeszcze pies, który wyrósł na zwariowanego trzpiota. Szczekał po nocach, gdy ktoś wchodził do bramy, domagał się spacerów o bladym świcie, z zazdrości o dziecko niszczył buty i gryzł meble. Pewnie dlatego, kiedy już zdecydowali się zostawić psa u nas na dłużej, bo wyjeżdżali na pierwsze wakacje, to nigdy tego zwariowanego psiaka nie odebrali.

Przekazanie Tofika odbyło się bez żadnych rozmów

Oni nie prosili, żeby został, a ja nie domagałam się, by go zabrali. Wiedziałam, że jest im ciężko. Zatrzymałam wariata u siebie. Co gorsza, młodym zaczęło też się robić ciasno. Dwa małe pokoje okazały się zbyt małe na życie z dzieckiem. Zabawki i rzeczy wnuczki tak zagraciły te ich skromne czterdzieści parę metrów, że czasem nie było gdzie usiąść. No i wreszcie zapadła decyzja o przeprowadzce. Kiedy zostawili nam psa, nic nie mówiłam, ale w przypadku zmiany mieszkania, nie powstrzymałam się od wypomnienia im naszych wcześniejszych rad. Złościli się wtedy i zapewniali, że przeprowadzka nie będzie problemem. Już nie chciało mi się z nimi kłócić. Wiedziałam, że sami się przekonają. Tak właśnie było. Praca, dziecko, sprzedaż mieszkania, kupno nowego, klienci, pośrednicy, papiery, spotkania – wszystko to w połączeniu dało tak pochłaniającą mieszankę, że w tych miesiącach dzieckiem opiekowałam się ja z mężem.

Młodzi ganiali za swoimi sprawami. Musieli spłacić też szybciej kredyt, więc pożyczyliśmy im pieniądze. To było prawdziwe wariactwo. Wszyscy mieliśmy dość tej ich mobilności – łącznie z nimi samymi. W końcu jednak zdecydowali się na trzypokojowe mieszkanie. Myliłby się jednak ten, kto pomyślałby, że skończyły się nasze problemy. Ku mojej rozpaczy wybrali sobie osiedle wybudowane poza miastem.

– To tylko piętnaście kilometrów od was – przekonywała mnie córka.

– Ale kochanie! Z małymi dziećmi każdy kilometr się liczy. Będziecie wozili je do przedszkola, szkoły, a potem na różne zajęcia. Ty wiesz, ile czasu zejdzie wam na dojazdach? Chcesz żyć w samochodzie?

– Oj, przesadzasz… Ludzie tak mieszkają i żyją. My też damy radę. A tu jest do kupienia mieszkanko w czterorodzinnym domu. I to z ogródkiem. Sto pięćdziesiąt metrów. I to za jaką cenę!

– Rób, jak chcesz, ale jeszcze zobaczysz. Będziesz chciała, żebym przyjechała, pomogła, zajęła się dzieckiem. Ale ja autobusem podmiejskim nie będę jeździła, jeśli tata nie znajdzie czasu, żeby mnie zawieźć.

Nie będzie potrzeby – usłyszałam.

Wzruszyłam ramionami, bo co miałam powiedzieć

Wiedziałam, że będą mnie potrzebowali do pomocy. Córka przecież kiedyś wróci do pracy. Nic jednak nie mówiłam, bo jak zwykle nie chciałam zaogniać sytuacji, która i tak była dość nerwowa. Na czas wykończenia tego nowego mieszkania, wprowadzili się bowiem do nas. Mieli posiedzieć dwa miesiące, a zatrzymali się na sześć. Ledwo to wszystko wytrzymaliśmy. Gdy się w końcu przenieśli do siebie, wcale nie było dużo łatwiej. Zaczęły się problemy z dojazdem. Już po miesiącu od przeprowadzki błagali mnie, żebym przyjeżdżała do wnusi pekaesem. No i ugięłam się. Choć zapewniałam, że jeździć nie będę, to jeździłam. Gdy wnusia się pochorowała i nie mogła iść do żłobka, musiałam być u nich z samego rana. Jechałam tam prawie godzinę. Z powrotem niemal dwie, bo przecież były korki. W tych dniach wychodziłam z domu przed świtem, a wracałam późnym wieczorem. Ale nic nie mówiłam. W końcu to była moja córka i moja wnuczka. No i mój sterany zięć. Nie mogłam ich porzucić.

Nawet specjalnie nie wypominałam im tej mieszkaniowej decyzji. Widziałam, że sami się z nią męczą. Podobnie jak ze swoim super samochodem. Bo zapomniałam wspomnieć, że kupili sobie w międzyczasie auto. Ale zamiast wybrać duże, rodzinne, to wydali pieniądze na małe i ładne – trochę takie sportowe. Drogie i zajeżdżone. Mąż im odradzał, ale się uparli. No i nie dość, że do niego dokładali, bo zżerało na dojazdach mnóstwo paliwa, to szybko odkryli, że jest po prostu za małe. Zwłaszcza gdy urodziła się druga wnuczka. Naprawdę śmiać mi się chciało, gdy widziałam, jak się do niego pakują. Po narodzinach drugiej córki, młodzi zdali sobie sprawę, że wyprowadzka z miasta była błędem. Zięć miał problemy z dojazdem, a córka na macierzyńskim czuła się odcięta od świata. W tej ich wsi nie było co robić, a ileż można jeździć wózkiem po polnych ścieżkach.

Nawet po sklepach nie mogła pochodzić

Uciekała więc stamtąd, gdy tylko mogła. Po niecałym roku młodsza wnuczka poszła do żłobka, a córka wróciła do pracy. Wtedy zaczął się prawdziwy horror z dojazdami. Rano wstawali po piątej, żeby zawieźć dzieci i zdążyć jeszcze do pracy. Po południu ja odbierałam wnuczki i brałam je do siebie. Czekałam, aż córka z zięciem skończą pracę. Wtedy przyjeżdżali do mnie, pakowali dzieciaki i ruszali w dalszą drogę. W domu byli o osiemnastej, a nawet później. Jedli coś w pośpiechu, kładli dzieci spać i sami padali do łóżek zmęczeni. W środku tygodnia nie mieli życia prywatnego. Chyba że zostawali na noc u mnie, co zdarzało się coraz częściej.

– Mamo, zmieniamy mieszkanie – w końcu usłyszałam od córki.

– Na jakie?

– Nieważne jakie. Ważne, żeby w mieście – odpowiedziała.

– Widzisz, a nie mówiłam?

No, miałaś rację – usłyszałam i mnie zatkało; to był pierwszy raz, kiedy córka tak zareagowała.

Myślałam więc, że się zmienią, że w końcu będą mnie słuchali. Niestety, myliłam się. Zwłaszcza w sprawach zasadniczych – takich właśnie jak kupno mieszkania. Kolejny raz zaskoczył nas ich wybór. Choć tym razem wybrali mieszkanie duże i w mieście, nie chcieli przyjąć do wiadomości, że czwarte piętro bez windy może być uciążliwe. Właśnie na takie się zdecydowali. Uparli się jak zwykle i nie sposób ich było przekonać.

– Ale jak będziecie z dziećmi na czwarte codziennie gonić? – pytałam.

No, same będą wchodzić. A jak nie, to na ręce i do góry – odpowiadał zdziwiony moimi obawami zięć.

– O, przepraszam, ja już nie mam siły. Ja ich nie będę nosiła – upierałam się.

– Tak samo, jak miała mama nie jeździć do nas autobusem, a mama jeździła. Do wszystkiego można się przyzwyczaić – usłyszałam.

– No, wyście do waszego poprzedniego mieszkania nigdy nie przywykli – odgryzłam się za tę uszczypliwość.

– Oj, mamo. Nie sprzeczajmy się. To jest najpiękniejsze mieszkanie spośród wszystkich, które widzieliśmy. Duże, słoneczne, blisko was. Idealne!

– Ale bez windy. Co z wózkiem?

– Wózkownia jest na dole.

– A co z babcią? Jak ona tam wejdzie na wigilię? – chwytałam się już wszystkich argumentów.

– Wniesiemy ją na krześle – wyglądało na to, że na każdy zarzut mieli odpowiedź, jak zwykle.

No i jak zwykle byliśmy pewni, że wyjdzie na nasze

Mąż nawet zastanawiał się, czy nie zagrozić, że im do tego mieszkania nie dołożymy. Ale się powstrzymaliśmy, bo nic dobrego z takiego szantażu by nie wynikło. Poza tym, już daliśmy słowo. No i tak samo jak ostatnio, po pół roku mieszkania u nas – czyli po czasie przeznaczonym na remont nowego mieszkania – przeprowadzili się na to czwarte piętro. Wtedy się zaczęło. Najpierw ukradli im wózek z tej wspaniałej wózkowni, którą tak nam dumnie reklamowali. Potem starsza wnuczka przewróciła się na schodach, bo zawiodły ją małe nóżki. Nieszczęsne dziecko wybiło sobie przedni ząbek – całe szczęście, że to był mleczak. Potem zięć taszczył dwie wielkie torby z zakupami i coś mu w plecach strzeliło. Tydzień leżał w domu na zwolnieniu chorobowym. Ale największe problemy były, gdy córka złamała na nartach nogę. Najpierw gips i leżenie w łóżku, a potem, gdy można już było troszkę chodzić, walka z każdym stopniem.

Ile ona się z tymi schodami nawalczyła! Ile nasapała, ile razy uderzyła w tę biedną chorą kończynę. Na początku wszyscy jej żałowaliśmy, bo jeszcze baliśmy się o jej zdrowie. Ale gdy przyzwyczailiśmy się do jej stanu i wiadomo było, że wszystko ładnie się goi, zaczęliśmy się z niej śmiać. No i po trosze wypominać jej decyzję o kupnie mieszkania w tym a nie innym bloku, na tym piętrze.

Córeczko, mogłaś kupić na dziesiątym bez windy. Może gdzieś takie budowali – śmiał się mąż, pomagając jej wejść na kolejny stopień.

– Kupiłabym, gdyby tylko było dostatecznie daleko od was, złośliwcy.

– Oj, już raz się daleko wyprowadziłaś. Jeśli mnie pamięć nie myli, to za bardzo wam się nie podobało.

– Tato, przestań – przestrzegała.

Zagryzaliśmy więc zęby i pomagaliśmy

Jak zwykle. Jednak niedawno zaczęły się u mnie problemy ze stawami. Nic groźnego, nic, czym należałoby się jakoś szczególnie przejmować, ale wspinaczka po schodach stała się bardziej wyczerpująca. Potrzebuję trochę czasu, żeby wspiąć się te cztery piętra. O noszeniu dziecka nawet nie ma mowy. Dlatego młodszej wnuczki już na dwór nie wyprowadzę. Odbieram ją ze żłobka i biorę do siebie, bo jedziemy do mieszkania windą. Gdy zostaję sama z dziećmi u córki, na dwór ich nie wyprowadzam. Bywa więc, że siedzimy cały dzień w domu, kiedy dziadek pracuje i nie może nam pomóc. Zakupów też im żadnych nie zrobię, bo nie wniosłabym siatek na górę. Nie są to jakieś ogromne problemy, ale trudności, których dałoby się uniknąć, gdyby tylko młodzi nas posłuchali. Ale nie zrobili tego. Mam wrażenie, że nigdy tak nie zrobią. Skąd wiem? Bo nawet teraz, gdy skarżę się, że sama wnuczek na dwór nie mogę zabrać, moja córka bagatelizuje sprawę.

– Jeszcze chwila i obie będą same na górę wchodziły. Nie mam racji? – pyta wesolutko.

– No masz rację, masz. Tylko nie wiem, czy ja wtedy będę po tych schodach mogła chodzić…

– Mamo, ty zawsze czarno patrzysz w przyszłość. Trochę optymizmu.

– Jestem optymistką, ale mój stan zdrowia już się raczej nie poprawi.

– Ale nic wielkiego ci nie jest. To reumatyczne. I lekarze przekonują, że nie ma co martwić się o jakieś nagłe pogorszenie. A poza tym mogłabyś się zapisać na jakieś ćwiczenia, wzmocnić mięśnie, żeby stawom było lżej.

– Dziecko, a kiedy ja mam czas na ćwiczenia, jak ja ciągle muszę wam pomagać – wypominam jej.

– Oj, znów przesadzasz.

– Już mi to setki razy mówiłaś – uśmiecham się na zgodę.

No tak. Taka chyba już nasza, rodziców dola. Setki razy powtarzać, prosić, tłumaczyć tylko po to, by potem przełknąć ten nasz ulubiony komentarz: „A nie mówiłam?”. Bo przecież dzieci wszystko wiedzą najlepiej. Takie są mądre i niezależne. Tak samo, jak wtedy, gdy były małe…

Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”

Redakcja poleca

REKLAMA