„Córka zaplanowała mi przeprowadzkę, bo jej zdaniem jestem stary i niedołężny”

Przygnębiony starszy pan fot. Adobe Stock, perfectlab
„Nie przesadza się starych drzew. Czasem to miejsce jednak nie jest już takim, jakim się je pamięta sprzed pięciu dekad...”.
/ 11.05.2021 09:32
Przygnębiony starszy pan fot. Adobe Stock, perfectlab

Poprosiłem wnuka, żeby przygotował mi kilka tras wycieczkowych. Niby znana od lat okolica, nagle wydała mi się zupełnie obca. Zmarła jedna sąsiadka, zamknęli ulubiony sklep… Nie podoba mi się to.

Propozycja córki zaskoczyła mnie. „Zjemy razem kolację – oświadczyła Mirka przez telefon.

– Nic nie szykuj, wszystko przywiozę” – dodała.

Ucieszyłem się, ale i wkurzyłem: fakt, jestem emerytem, ale świetnie sobie radzę i przygotowanie kolacji dla paru osób to pestka… Czułem jakiś podstęp. Zjedliśmy makaron z mięsnym sosem, potem lody i w lekko grobowej atmosferze patrzyliśmy na puste talerze.

– No, dobrze córeczko – zacząłem. – Atmosfera jest trochę dziwna, więc bądźcie uprzejmi wyrzucić wreszcie z siebie sprawę, z którą przyszliście. Przytuliłem Korka, mojego kota, który najwyraźniej się wyspał gdzieś w szafie, i zapragnął towarzystwa. Zięć spojrzał z trwogą na Mirkę, ona prawie syknęła i rzuciła:

– Tato, dobrze się czujesz? Wytrzeszczyłem oczy… – Wiesz: masz już swoje lata i może trzeba pomyśleć o wygodniejszym mieszkaniu, fajniejszej okolicy, no – lepszym miejscu. Dla wszystkich. My mieszkamy na drugim końcu miasta i jakby co, tak jeździć do ciebie…

Wsłuchałem się w słowa Mirki. Nie chciała nic złego, troszczy się. Pewnie coś planują i nie wiedzą, co ze mną zrobić – zaśmiałem się w duchu.

– Kochani, mówcie szczerze, o co chodzi – poprosiłem. – Przecież nie będziemy kłócić się, obrażać…

– No, to krótko – odezwał się Marek. – Wyprowadzamy się. Dostałem dobrą pracę na południu Polski. A do zagospodarowania spory dom. Miałbyś swoją sypialnię, gabinet, obok byłby pokój Kacpra, na dole jest salon, kuchnia z jadalnią. Bylibyśmy razem, ale miałbyś absolutną swobodę. Za oknem góry, las i spokój. Co ty na to? Zatkało mnie. Uśmiechnąłem się.

– Dziękuję – powiedziałem wzruszony. – To wspaniała propozycja, ale… nie. Nie jestem stary, mam jeszcze trochę do zrobienia.

– Ale, tato! To stara dzielnica, slumsy takie. Nie zaprzeczaj, wiem, bo się tu wychowywałam. Na dodatek ten parter. Średnio tu przyjemnie.

– Daj spokój! Faktycznie trochę tu zalatuje dawnym lumpenproletariatem, ale to moje gniazdo. Mieszkam tu od ponad pół wieku! – mówiłem dobitnie. – Znam wszystkie stare plotkary, miejscowych ochlapusów, mam ulubioną piekarnię i warzywniak, fryzjera, a nawet działa tu jeszcze magiel. Wiem, gdzie sikają czyje psy i czyje dzieciaki mażą po ścianach śmietnika. I choć wiele się zmienia, tu ciągle małolaty kłaniają się dorosłym i pomagają starszym taszczyć siaty z zakupami.

W przysłowiu o nieprzesadzaniu starych drzew jest sens…

– Ale będziemy się rzadziej widywać!

– Mirka, a teraz to wisimy sobie na szyjach? – zaśmiałem się. – Kiedy ostatnio byliście u mnie? Na gwiazdkę, tak? A mamy dzięki Bogu lipiec.

– No, ale gdyby tata zadzwonił, to zaraz byśmy przyjechali…

– Mireczko, bardzo jesteście mi bliscy, ale macie swoje życie, którego nie zamierzam wam zmieniać. A ja mam jeszcze ochotę na kilka rzeczy. Nie wymagam opieki, jestem samoobsługowy, a dzielnica się zmieniła, wszędzie młodzi ludzie. Tych starszych, takich jak ja, jest już w osiedlu niewielu. Znowu odezwał się Marek:

– Rozumiemy, tato – powiedział, kończąc temat. – Nie chcemy układać ci życia, ale wiedz, że jeśli tylko zechcesz, możesz do nas przyjechać i mieszkać, ile zechcesz, OK?

– Dziękuję! Fajny z ciebie facet, Marku – klepnąłem go po ramieniu.

Przenosiny odbyły się sprawnie. Dom pod Iwoniczem był umeblowany i wyposażony od zera. Zdjęcia, które dostałem po przeprowadzce, wywołały mój uśmiech. Ładnie – pomyślałem bez zazdrości.

Drewniany, stylowy dom wyglądał przytulnie w niewielkim ogrodzie z sosnami i świerkami, a wnętrza były ładne i przytulne. Zastanawiałem się tylko, czy wnuk nie będzie się dąsał, że ze stolicy starzy „porwali go na wiochę”, ale natychmiast uznał, że tam też można robić wszystko, więc domyśliłem się, że internet działa bez zarzutu. Umówiłem się z Mirką, że pojadę do nich w połowie sierpnia. Zrobiłem remanent ciuchów „wyjazdowych” i ze zdziwieniem stwierdziłem, że mam wszystko! Od nieprzemakalnej kurtki, przez oddychającą bieliznę, po pancerne buty turystyczne. A wszystko w stanie idealnym. Czy ja kiedyś w ogóle z tego sprzętu korzystałem? – zastanawiałem się.

Odpowiedź dały zafoliowane kije trekkingowe, złożone i połączone żyłką z metkami. To wszystko niezrealizowane plany… – patrzyłem na graty, które latami po prostu się marnowały. Złapałem telefon.

– Cześć, Kacper! Mam prośbę: przygotuj dla mnie kilka tras wycieczek po okolicy. Tylko pamiętaj, że nie jestem już nastolatkiem. 

– Wszystko fajnie, ale co z Korkiem? – mruknąłem, patrząc na mojego futrzaka, który obwąchiwał rozłożony po całym domu sprzęt. – Wybacz, stary, ale całkiem o tobie zapomniałem. W takich sytuacjach zawsze pomagała pani Wilczek. Starsza pani przychodziła do Korka rano i wieczorem, dawała jeść, głaskała i kot mógł spokojnie zaszywać się w swoich ulubionych zakamarkach. Wdrapałem się raźno na drugie piętro i zapukałem. Cisza. Czyżby wyszła? Bo chyba jeszcze nie śpi… – dumałem pod drzwiami. Już miałem schodzić, gdy otworzył się sąsiednie mieszkanie.

– Pan do Jadzi Wilczek?

– Tak.

– To pan nietutejszy… – młoda kobieta kiwnęła głową ze zrozumieniem.

– Pani Jadzia zmarła, w marcu to było. Podziękowałem i ruszyłem na dół. W marcu? Cholera, tak dawno? Gwałtownie dotarł do mnie upływ czasu. Zastanawiałem się, co zrobię z Korkiem. Nie pytałem Mirki, czy mogę go zabrać. Tak czy owak – trzeba zajrzeć do sklepu.

Nasza osiedlowa „dziupla” zaopatrywała ludzi we wszystko od rana do wieczora, więc bardzo się zdziwiłem, kiedy odbiłem się od zamkniętej na kłódkę kraty. Nie było nawet lokalnej „bohemy”, żeby spytać, co się stało. Wróciłem do domu i przy klatce schodowej spotkałem sąsiada.

– Dzień dobry! Co jest z „dziuplą”, panie Marianie? Urlop jakiś mają?

– Kartki pan nie widział, panie Karolu? Pewnie ktoś zerwał… – odpowiedział lokator z przeciwka. – Sklep w likwidacji. Rozmawiałem z Hanią, nie mówiła dlaczego, ale rezygnują.

– Po tylu latach?! I gdzie będziemy teraz biegać po zakupy?

– No, są te markety w okolicy, przestawimy się jakoś…

W domu otworzyłem piwo i wędrowałem z butelką po mieszkaniu. Wyjrzałem przez okno i zrobiło mi się jakoś dziwnie. Za ogrodzeniem szkoły znikły stare akacje. Chyba trzy. Korek zawinął się dwa razy wokół moich nóg i wskoczył na kanapę. Usiadłem obok niego i włączyłem telewizor. Sam nie wiem, kiedy usnąłem.

Co musi zrobić emeryt przed podróżą? Zapas leków!

Niby nic mi nie dolega, ale kilka kolorowych tabletek dziennie zjadam, więc konieczna była wizyta w przychodni, a potem w aptece. Na szczęście oba te przybytki mam tuż za rogiem. W okienku rejestracji, za grubą szybą siedziała ta sama od lat niesympatyczna niewiasta z chałką koloru platyny na głowie. Niemiłym jak zwykle głosem poinformowała mnie, że „pani doktor pana wpuści”. Uradowany zameldowałem się pod gabinetem. Zdziwiłem się, gdy jako pierwsze usłyszałem swoje nazwisko.

– Pan Karol Korab, proszę! Wszedłem i zobaczyłem uśmiechniętą doktor Kamiluk, moją lekarkę od ponad dwudziestu lat. – Witam pana! – zawołała radośnie. – Co pana sprowadza? Bo dziś spełniam wszystkie życzenia pacjentów.

– Tylko recepty… – uśmiechnąłem się. – A cóż to za okazja?

– Ostatni dzień w pracy! – lekarka radośnie klepała w klawiaturę.

– Urlop? – Emerytura! Nareszcie odpocznę! Zrobiło mi się smutno. Moja pani doktor już nie będzie moja?

– Tak całkiem? Nawet bez połówki etatu? – spytałem z nadzieją.

– Całkiem. Mam dość. No i sama muszę zadbać o zdrowie.

– Nawet nie wie pani, jak mi przykro.

– Dziękuję bardzo. I mnie trudno żegnać się z pacjentami takimi jak pan. Wie pan, kiedy się pierwszy raz spotkaliśmy? Dwadzieścia osiem lat temu… Aż trudno uwierzyć, prawda?

Wiesz co, kocie, może jednak tam zamieszkamy?

Prawda. Po raz pierwszy zauważyłem, że moja pani doktor posiwiała i choć jest uśmiechnięta, widać i na jej twarzy i w oczach upływ czasu.

– Życzę zdrowia, panie Karolu – wręczyła mi receptę. – I niech się pan zapisze do doktor Malik, to świetna dziewczyna. Na pewno ją pan polubi!

– Najlepszego, pani doktor – odpowiedziałem. – Proszę odpoczywać i dziękuję za te dwadzieścia osiem lat. Z przychodni wychodziłem oszołomiony. Ta sama uliczka, schody, parking, sklepy, a nagle wyglądały jak obce. Zatrzymałem się i gapiłem na znane miejsca, jakbym widział je po raz pierwszy. Otrząsnąłem się i spojrzałem na receptę. Apteka. Mam nadzieję, że jest na swoim miejscu – pomyślałem i niespiesznym krokiem emeryta ruszyłem po lekarstwa. Wracałem do domu przez park.

Usiadłem przy fontannie i patrzyłem, jak dzieciaki chlapały się w betonowej niecce, podczas gdy ich mamy zamiast radośnie plotkować, stukały „manicurami” w telefony. Mój park. Piękny. Rozległy. Prawie las. Drzewa urosły, tworząc zieloną wyspę wśród starej zabudowy robotniczej niegdyś dzielnicy.

Przynajmniej tutaj nic się nie zmienia – myślałem, siedząc na ławce w cieniu żywotników. – No ale przecież nie da się mieszkać w parku… Humor poprawił mi chłodnik własnej produkcji. Z apetytem chłeptałem różową zupę i zagryzałem jajkiem na twardo. I wtedy dał o sobie znak minus mieszkania na parterze: przy uchylonym oknie słyszałem każdą rozmowę, nawet jeśli nie widziałem ludzi…

– No, wyobraź sobie, kurwicy dostałam – piekliła się jakaś młoda kobieta. – Gdybym dopadła tego skurwiela, który zajumał z klatki rowerek Malwinki, tobym mu nogi z dupy powyrywała! I mówię staremu: rusz się, przejdź po osiedlu ,może to tylko jakiś gnój zabrał, a on mi na to, że nie jest cholerną policją, żeby złodziei łapać…

– A to niezły aparat ten twój stary – odpowiedziała druga.

– Ale ty głupia jesteś! Gdybyś mu nie dawała na zawołanie, toby chodził, jak w zegarku. Zamknąłem okno. Jakoś nie mogę się przyzwyczaić do nowoczesnej formy rozmów młodych dam. Nawet jeśli ktoś zajumał rowerek Malwinki.

Decyzja zapadła

Pozmywałem i zacząłem pakować się na wyjazd. Sporo się tego zrobiło. Z żalem patrzyłem na książki, płyty, fotografie – nie mogłem ich wszystkich zabrać ze sobą.

– A musisz brać te wszystkie graty? – zaśmiałem się sam z siebie. I wtedy poszło mi łatwiej. Jeszcze raz zrobiłem remanent, wybierając rzeczy naprawdę najpotrzebniejsze.

– Reszta na miejscu. Damy radę, Korek, prawda? – kot patrzył na mnie ze swojego transporterka, już gotowy do drogi i wcale nie zmartwiony. Dwie duże torby, plecak, kot.

– Tyle wystarczy – powiedziałem i sięgnąłem po telefon. – Cześć, córeczko – powiedziałem. – Jestem gotowy. A właściwie – jesteśmy. Może tak być, nie gniewasz się?

– Jasne! Korek jest super i na pewno polubi się z naszym Smartem.

– To też kot? – Nie! Polski owczarek nizinny, taki mop z różowym językiem.

– Aaa, wiem – zaśmiałem się. – Fajny.

– Cieszę się, tatku, że jednak się zdecydowałeś. Mam nadzieję, że z niczego nie rezygnujesz. Mówiłeś, że masz jeszcze tyle rzeczy do zrobienia…

– Bo mam, ale już nie tutaj, córeczko. Do zobaczenia jutro. Kot wlazł na moje kolana i patrzył mi prosto w oczy. Pogłaskałem go pod brodą, a on mruknął i znowu mi się przyglądał.

– Nie patrz tak na mnie, kocie. Będzie dobrze, zobaczysz. Więcej ludzi, będziesz miał kudłatego kumpla, dużo miejsca. Tutaj, wszystko się pozmieniało i najwyraźniej tu nie pasujemy. Pora znaleźć nowy dom, tu już nie mamy nic do roboty. Korek otarł się głową o moją brodę i zwinął w kłębek na kolanach. Po chwili mruczał z zamkniętymi oczami, co w kocim języku oznacza – wszystko jest OK.

Czytaj także:
Po śmierci babci okazało się, że miała nieślubnego syna
Przyznaję - jestem alkoholikiem. Ja wypiję, to jestem zaczepny
Z żoną dzieliliśmy się obowiązkami po połowie. Moja mama była załamana

Redakcja poleca

REKLAMA