Fakt, Ula zawsze była moim oczkiem w głowie, wiedziałem, że ją rozpieszczam ponad miarę, ale przez te wszystkie lata nie mogłem się powstrzymać. Zawsze mówiłem sobie, że za rok, dwa będzie już dojrzała, dorosła i wszystko się zmieni. Jednak nigdy nie przestałem widzieć w niej swojego maleństwa i robiłem, co mogłem, żeby żyło jej się jak najłatwiej.
Jakie były tego owoce?
No, na pewno nie tragiczne. Nie rozpieściłem jej jakoś tak strasznie, żeby straciła kontakt z rzeczywistością. Wyrosła na superdziewczynę, radzi sobie zawodowo, ma wielu przyjaciół, jest dla nas dobra, tylko nieco… rozrzutna. Od kiedy pamiętam, Ula sporo wydawała na ciuchy, lubiła to tu, to tam pożyczyć od kogoś pieniądze, bo akurat znalazła jakieś fajne buty na wyprzedaży. No i często bawiła się w knajpach. Na to wyciągała pieniądze przede wszystkim ode mnie. Jej rozrzutność przejawiała się jednak przede wszystkim w podejściu do spraw mieszkaniowych. Nigdy nie dbała o to, żeby zgasić światło po sobie, żeby zakręcić wodę przy myciu zębów, żeby nie grzać kaloryferami bez sensu – na przykład wtedy, jak są otwarte okna. Oszczędności tego typu były dla niej abstrakcją. Ale przede wszystkim te kąpiele… Rany, ile ja płaciłem za wodę! Płaciłem i prosiłem. Chodziłem i gasiłem za nią światła, ciągle przypominając, że tak należy.
Ona patrzyła na mnie jednak jak na sknerę, jak na człowieka z poprzedniego systemu, który żałuje jej w XXI wieku światła. Tak samo było z wodą. Jak zwracałem uwagę, że przesadza z jej ilością w kąpielach, i pokazywałem rachunki, to pytała, czy ma chodzić brudna. Ech, młodzi!
Ale się skończyło…
Kiedy Ula miała już 25 lat, przyszła do mnie z pomysłem na usamodzielnienie. Powiedziała, że już nie chce mieszkać z nami. Była delikatna. Przekonywała nas, że bardzo dobrze jej się z nami mieszka, ale w końcu chce być samodzielna.
– Wiesz, tato, tak ciągle za mnie płacisz, a ja bym już chciała sama za siebie – mówiła ze śmiertelną powagą.
– Dobrze, kochanie. Choć nie wiedziałem, że ta moja pomoc tak cię krępuje – odpowiedziałem z uśmiechem, bo przecież sama mnie o to najczęściej prosiła.
Szczerze powiedziawszy, miałem nadzieję, że Ula w końcu naprawdę stanie na swoich nogach.
– No to super. Ja wiem, że nie będzie łatwo, i będę musiała prosić was na początku o pomoc…
– Nie ma sprawy – odpowiedziałem, a żona obrzuciła mnie chłodnym wzrokiem, bo jej wcale się nie podobało, że córka chce się wyprowadzić.
Nie podobało jej się też pewnie i to, że będzie to związane z dużym wydatkiem. I było. Zaczęło się od największego dofinansowania, bo zdecydowaliśmy się kupić Uli mieszkanie. Nie mieliśmy przez całe życie żadnego kredytu, więc odważyliśmy się w końcu go wziąć i kupić maleńką kawalerkę. Strasznie się cieszyła, ale ja miałem pewne obawy. Bo kredyt był dla nas dużym obciążeniem, a bałem się, że jednak jakaś pomoc będzie jej jeszcze potrzebna.
Za dobrze swoją córę znałem
Jednak przez pierwsze miesiące bardzo mnie zaskoczyła. Ani razu nie poprosiła o wsparcie. Nie pytałem, bo nie wypadało, ale byłem przekonany, że musiała ograniczyć wydatki na ciuchy, knajpy i zabawę. Wiedziałem, mniej więcej, ile zarabia, i ile kosztuje ją utrzymanie. Z tej kalkulacji wychodziło mi, że musiała trzymać jako taką dyscyplinę. Zresztą było to widać po jej ubraniach. Nowe kreacje nie pojawiały się już tak często. A te, które miała, częściej wykazywały oznaki używania. Tak więc w kwestiach odzieżowych wzięła się w garść, ale o sprawach mieszkaniowych, niestety, zapomniała. O tych sprawach, w związku z którymi jej tak ciągle zmywałem głowę. Pewnego dnia, pół roku po wyprowadzce, Ula wpadła do nas jak bomba. Z impetem i bardzo rozeźlona.
– Tato, zobacz! – wcisnęła mi w rękę jakieś papiery.
Rozpoznałem w nich rachunki. Półroczne rozliczenie za wodę i ogrzewanie. No i od razu rzuciła mi się w oczy niedopłata. Za jedno i za drugie wychodziło grubo ponad dwa tysiące złotych.
– No, no, córeczko, aleś wykręciła! – zażartowałem.
– Co ty mówisz, tato?! Tyle pieniędzy?! Przecież to niemożliwe!
– Tak myślisz? – nie chciałem jej denerwować, widziałem, że i tak była już nieźle pobudzona.
– No, przecież woda nie może tyle kosztować. Woda? A ogrzewanie? Co my żyjemy na wsi jakiejś zabitej dechami, że drzewem trzeba opalać?
– Ja ci mówiłem…
– To niemożliwe. Jadę do zarządcy wyjaśniać sprawę. Już ja im pokażę. Człowieka tak naciągać na kasę!
Żona była okropnie zdenerwowana, a ja rozbawiony.
W końcu i do mojej córci przyszła dojrzałość
Byłem pewien, że to nie pomyłka. Upewniła mnie w tym rozmowa na drugi dzień. Ula była już po wizycie u zarządcy, który przekonywał, że nie doszło do żadnej pomyłki. Że to, co wskazują jej liczniki w mieszkaniu, zgadza się w rozliczeniach z licznikami głównymi. Zacząłem ją więc pytać o to, jak gospodaruje energią i wodą. Cóż, moja córka miała kilka przyzwyczajeń, które pociągnęły za sobą takie konsekwencje finansowe. Po pierwsze, lubiła spać z włączonym w mieszkaniu świetle. Czasem była to nocna lampka, ale równie często duże światło w przedpokoju.
– Bo tak się przyjemnie rozpływa po mieszkaniu – żaliła się.
Po drugie, w ogóle nie wyłączała kaloryferów, nawet w czasie wietrzenia. To jednak nic, zostawiała je też na noc, a spała przy otwartym oknie.
– Bo jest ciepło, ale nie duszno – tłumaczyła mi to jako oczywistą sprawę.
Ale najlepsze zostawiła na koniec. Jak zapytałem o wodę, to już sama domyśliła się, w jaki sposób mogła nabić taki rachunek.
– Bo ja, tato, robię sobie szum wodospadu… – wyznała z miną skrzywdzonego jagnięcia.
– A co to takiego, córeczko?
– No, jak leżę w wannie pełnej wody, to wyjmuję korek od odpływu i jednocześnie puszczam wodę, żeby szumiało. W ten sposób się nie przelewa, a mam ten szum. Szum wodospadu.
– Aleś wymyśliła! – wykrzyknąłem z rozbawieniem.
– Ale przytykam trochę odpływ piętą, żeby za szybko woda nie wylatywała – tłumaczyła mi jeszcze.
Naprawdę byłem rozbawiony. Nie złościłem się też na nią, bo widziałem, że teraz dopiero wszystko, co jej mówiłem o oszczędności, zrozumiała. Że teraz, jak poczuła na swojej skórze, to się ogarnie. Pożyczyłem jej te pieniądze i, szczerze powiedziawszy, nie liczyłem na to, że odda. Ale się pomyliłem. Spłacała powoli, po kilkaset złotych, ale spłaciła wszystko. Byłem z niej bardzo dumny, a i z siebie samego równie zadowolony. Żona zawsze twierdziła, że na amen córkę zepsułem, a tu proszę. Następne rozliczenie wody i energii nie było już tak dotkliwe. Trochę musiała dopłacić, ale sama dała radę. A w tym, że życiowa mądrość w kwestii wydatków w końcu ją dotknęła, upewniłem się, kiedy zaprosiła nas na swoje pierwsze samodzielnie organizowane imieniny.
Tereska była okropnie dumna, bo jej córeczka sama nagotowała pysznego jedzenia dla całej rodziny. A ja z innego powodu. Kiedy wychodziłem z łazienki cały zaaferowany debiutanckim przyjęciem mojej córki, to usłyszałem tylko:
– Światło!
– Co, córeczko? – zapytałem ją, bo zauważyłem, że do mnie mówi, ale że jednocześnie się do mnie śmieje.
– Światła w łazience nie zgasiłeś!
Faktycznie, miała rację. Obróciłem się, zgasiłem i przypomniałem sobie wtedy, że i mnie ojciec próbował uczyć oszczędności, ale i ja na początku się do niej wcale nie kwapiłem. Chyba tak już musi być, że człowiek uczy się na własnych błędach.
Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”