Jeszcze dwa zakręty, jeszcze tylko kilka kałuż na polnej drodze do ominięcia… Przypominam sobie tę drogę w miarę jazdy. Nie zmieniło się tu nic, takie same głębokie doły, na których można zawiesić podwozie. Po obu stronach drogi las i ani jednej żywej duszy na przestrzeni kilkunastu kilometrów. Ups! Auto wpadło w dziurę, prawie odbiłam się od dachu, bo za późno ją zauważyłam. Musiało nieźle padać, ale tutaj to normalne… Ostatni zakręt w prawo i widzę znajome zabudowania. Znajome domki, walące się płoty i zardzewiałą skrzynkę na listy na domu sołtysa. Nigdy nie widziałam żadnego sołtysa w tej zapadłej wsi, nie ma tu nawet sklepu spożywczego.
Nie ma nic, oprócz kilku chat i pensjonatu
Mam nadzieję, że ten pensjonat nadal istnieje, bo widzę na drodze świeże ślady końskich kopyt. Serce bije mi jak oszalałe, jestem podniecona tą chwilą. Ostatnio byłam tu jakieś dziesięć lat temu, w dodatku zapowiedziana i przygotowana na taką wizytę. I nie byłam sama, ale z Julią, moją ukochaną córką. Wtedy wszystko było takie proste. Pamiętam, że w bagażniku mojego wysłużonego auta wiozłyśmy dwie pary bryczesów i toczków. Tydzień w siodle. Upalny, sierpniowy tydzień…
Dziś jestem sama i nawet nie wiem, czy zostanę przyjęta. Nie zadzwoniłam, nie uprzedziłam nikogo. Najwyżej zawrócę i pojadę, dokąd mnie wiatr poniesie. Jaki ładny podjazd wysypany białym grysem! Skręcam w prawo i już jestem przed pensjonatem. Wiele się nie zmienił. Taki sam biały dom z pruskim belkowaniem, a obok stajnia. Nie ma w niej koni, pewnie są na wybiegu. Wysiadam i rozglądam się w oczekiwaniu, aż suka imieniem Bera rasy bulterier, przywita mnie, szczerząc swoje pięciocentymetrowe kły. Swego czasu nawet się polubiłyśmy, zresztą nie miałam innego wyjścia. Ale nigdzie nie ma suki, i nagle dochodzi do mnie straszna myśl, że Bera pewnie już nie żyje. Minęło ponad dziesięć lat, a przecież psy nie żyją tak długo. Jest prawie południe, żar leje się z nieba i nikogo nie ma w zasięgu wzroku. Idę do budynku i pukam w otwarte drzwi. Nikt nie odpowiada. Wchodzę do środka. Gdybym była złodziejem, mogłabym wynieść stąd wszystko. Ale tu, w tej wyjątkowej wsi, nikt nic nie wynosi, nie kradnie i nie szuka zemsty. Bo tu panują inne prawa, inne zwyczaje niż w dużych miastach. Wchodzę do kuchni i widzę czajnik na kuchence. Woda się gotuje, ale nikogo nie ma.
– Dzień dobry! – krzyczę. – Jest tu kto?
Cisza. Wychodzę na dwór i rozglądam się. Nikogo nie ma. Idę więc w stronę parku, wiem, którędy trzeba iść. Po drodze wdeptuję w świeżą końską kupę i zamiast się wściekać, czuję, że jestem we właściwym miejscu, o właściwej porze. Czuję zapach świeżo skoszonej trawy i koni. Słyszę w oddali ich odgłosy. W końcu dochodzę do ogrodzenia, za którym kilka koni biegnie kłusem jeden za drugim, a instruktorka stoi pośrodku i krzyczy na podopiecznych, że mają przejść do galopu. Jeden z koni wygląda zupełnie jak Kowboj, ale to na pewno nie on. Może jego syn? Za nim biegnie jakiś gniady i kompletnie nie słucha poleceń jeźdźca.
Powracają wspomnienia
– Mamo, nie bój się! To taka łagodna klacz. Zobacz, jaka jest grzeczna… – mówiła przed kilkoma laty moja zaledwie 12-letnia Julia.
Po raz pierwszy w życiu wsiadłam wtedy na konia, choć bałam się tego jak diabli. Ale nie chciałam zawieść córki. Ona wskakiwała na konia bez oporu, może dlatego, że jeszcze brakowało jej wyobraźni? Ja natomiast widziałam już tyle upadków z konia, tyle się naczytałam, że bałam się za nas obie. Ale Julia postawiła, jak zwykle, na swoim. Następnego ranka dosiadłam Jutaki, najłagodniejszej klaczy w całej stadninie. Kiedy już byłam na górze, miałam nagły atak lęku wysokości. Nie myślałam, że siedząc na koniu, będę się czuła jak na wieży Eiffla. I nie dość, że wysoko, to jeszcze to łagodne zwierzę zaczęło się poruszać w sposób zupełnie niekontrolowany. Ale zsiadłam z niego żywa i w dodatku szczęśliwa. Pokonałam własny strach, sprawiłam Julii radość i wypociłam przynajmniej dwa ze zbędnych kilogramów. A wieczorem, po kolacji, prysznicu, spacerze i poklepaniu koni na dobranoc, obie czytałyśmy w ogromnym, wspólnym łóżku nasze książki i walczyłyśmy z chmarą drobnych muszek, które wpadały przez okno niczym plaga starożytnego Egiptu. Teraz konie przebiegły tuż obok mnie i w jednej chwili znalazłam się w chmurze piachu. Poczułam znajomy zapach i coś ukłuło mnie w piersi.
„A co teraz robi Julia? Dorosła Julia? Może mnie szuka, może się choć raz o mnie martwi?” – zaczęłam się zastanawiać.
– Dzień dobry! – słyszę za sobą jakiś głos.
Odwracam się i widzę młodą kobietę w stroju jeździeckim. Ma jakieś dwadzieścia pięć lat i jest naturalnie ładna, bez makijażu.
– Dzień dobry – odpowiadam.
– Pani jest nowym gościem?
– Tak, to znaczy nie… Przyjechałam bez zapowiedzi…
– Na konie?
– No, nie wiem… A są wolne miejsca?
– Dziś wyjeżdża jeden pan, więc mamy pokój wolny. A pani już u nas kiedyś była? – pyta dziewczyna.
Patrzę na to młode dziewczę i myślę o Julii. Jak miło byłoby być tu razem z nią. Nie kłócić się, nie trzaskać drzwiami…
– To wspaniale. Chciałabym się załapać na kilka dni, jeśli to możliwe – szybko wracam do rozmowy.
– Niech pani pójdzie do kuchni, tam jest pani Renata, ona panią zapisze.
– Ale… tam nikogo nie ma...
– Wyszła nakarmić psa albo nie wiem dokąd. Ale teraz już na pewno jest!
– Dziękuję, zaraz tam pójdę – odpowiadam z uśmiechem.
Jeszcze przez parę minut wpatruję się w konie pędzące jeden za drugim i wspominam moje pierwsze doświadczenia z jazdy konnej. Pamiętam, że Julia jechała przede mną na Silverecie, ja za nią na Jutace. Silveretta raz za razem zarzucała zadem a Jutaka co chwila stawała dęba. Czułam, że mnie zrzuci. Omal się wtedy nie zabiłam, spadając z konia. Ale uchwyciłam się gęstej grzywy Jutaki i jakimś cudem ją zatrzymałam. A potem zeszłam na ziemię i czułam, że jestem mokra od potu.
To było naprawdę emocjonujące przeżycie!
Dostałam pokój na trzy dni, bo na dłużej nie było szans. I tak cudem było, że go wyjanęłam. Pokój, jak na ironię, był ten sam, co wtedy, kiedy byłam tu z córką. Ten sam widok na jezioro i chaty, w których nikt nie mieszka. Ta wieś była ostatnim miejscem na mapie naszego kraju, dokąd dotarła sieć telefonów komórkowych. Teraz mój telefon ma tu sygnał, nawet całkiem dobry, a wtedy nie działał. Jednak nikt nie dzwoni, nikt nie pyta, gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Pewnie Julia cieszy się, że może zrobić kolejną imprezę w domu. Może już jest tam całe stado jej znajomych? Na pewno. Jest głośna muzyka, drzwi na taras są otwarte i wszędzie panoszą się jej znajomi…
Ostatnia impreza Julii doprowadziła mnie do szału. Zlazło się jakieś bractwo, palili i pili, zadeptali podłogę i trawnik… Wszędzie pełno było petów i puszek po piwie. A kiedy ją prosiłam, żeby trochę wyciszyła muzykę… Co ja mówię, nie muzykę, tylko regularne yc, yc, yc…, to wściekła się na mnie i powiedziała, że to też jej dom i jak mi się nie podoba, mogę się stąd wynieść… I podkręciła yc, yc na maksa. No to wyniosłam się, spakowałam kilka niezbędnych rzeczy i rano pojechałam przed siebie. Wychodząc z domu, omal nie zabiłam się, potykając o jakiegoś gościa mojej córki, śpiącego na podłodze.
Wieczorem, kiedy się już ulokowałam w małym pokoju na poddaszu, wyszłam na dwór. Wokoło panowała cisza, przerywana jedynie cykaniem świerszczy i odgłosami koni w stajni. Usadowiłam się, jak dawniej, na schodach ganku i wsłuchałam w tę noc. Patrzyłam w niebo. Miliony gwiazd i gwiazdeczek zdawały się być w zasięgu mojej ręki. Przypomniałam sobie, jak kiedyś przychodziła do mnie w takie wieczory Bera i siadała mi na stopach. Bałam się wtedy wykonać jakiś gwałtowny ruch. Jej masywne, twarde ciało, przygniatało mnie i nie byłam w stanie zmienić pozycji, dopóki sama mi na to nie pozwoliła. Pamiętam, jak po raz pierwszy pokazała mi swoje długie kły, niczym propozycję nie do odrzucenia, a potem położyła się na moich nogach. Ale i ją z czasem polubiłam.
Teraz siedziałam tu sama
Nie było Bery ani Julii śpiącej na górze… Dziś Julia jest już dorosła, i panoszy się w domu, nie przejmuje się niczym, bo zawsze wszystko za nią robiłam. Nawet nie zadzwoniła, kiedy zniknęłam. Całe życie to ja martwiłam się o nią, może choć raz ona pomartwi się o mnie? Nie jest mi łatwo, znowu nie mam pracy, nie zarabiam tak, jak dawniej. Ale od kilku lat staram się utrzymać nas za wszelką cenę. Julia wciąż ma do mnie pretensje, że nie jest tak dobrze, jak dawniej. Nie robi awantur ojcu, który odszedł do innej kobiety, tylko mnie. To ja zostałam na pierwszej linii frontu i to ja jestem wszystkiemu winna. Julia nie widziała nigdy, jak płaczę. Sama, w moim pokoju na poddaszu. Nie ma pojęcia, ile pracy i wyrzeczeń kosztowało mnie nasze utrzymanie przez te kilka lat, odkąd zostałyśmy same. Żądała tyle samo, co kiedyś. A ja nie potrafiłam jej tego dać. W końcu miałam tego wszystkiego dość i zbuntowałam się. Niech się zastanowi. Niech chociaż zauważy brak matki. I dlatego tu jestem.
Jestem tu właściwie nie dla koni, nie dla wypoczynku… Jestem tu tylko po to, aby ona zadzwoniła do mnie. Ale telefon komórkowy milczy. Nie zapiszczał ani razu tego wieczoru. Ciągle patrzę na telefon i czekam, kiedy zadzwoni Idę spać, kiedy na dworze robi się jasno. Rano wstaję i schodzę na śniadanie. Te same stoły, te same talerze z Ikei. I takie samo śniadanie: płatki, mleko, wiejski chleb i dżem. Wtedy tak bardzo mi smakowało. Teraz patrzę tylko na telefon. W końcu dzwoni. Jest już grubo po południu.
– Mamo, gdzie się podziewasz? – słyszę głos Julii.
– Czy coś się stało? – pytam przezwyciężając chęć, aby jej powiedzieć, dlaczego mnie nie ma w domu.
– Nie, ale nie ma nic na obiad!
– To sama coś ugotuj…
– Co?
– Zrób sobie obiad. Jesteś już chyba na tyle dorosła, że potrafisz.
– O czym ty mówisz? I gdzie, do diabła jesteś?
– Wyjechałam.
– Co?
– Mówię, że wyjechałam. Muszę trochę odpocząć.
– Odpocząć? Od czego? – Julia ma w tej chwili głos, którego nie znoszę.
– Od ciebie… – po drugiej stronie linii zapada długa cisza.
– Ok., rozumiem… – wyznaje ku mojemu zaskoczeniu. – Ale wróć prędko.
– A po co? Żeby znowu sprzątać po twoich gościach?
– Nie… Przepraszam…. Już się to więcej nie powtórzy…
– Nie wierzę ci!
– To uwierz. Wiem, że przegięłam. Ale… już prawie wszystko posprzątałam i jak wrócisz, to dom będzie wyglądał jak nowy!
– Akurat!
– Mamo, sorry… Ale naprawdę, staram się… Wróć do domu, bo nawet nie wiem, gdzie jest kluczyk do skrzynki na listy! A w niej pewnie jest ważny list do mnie…
Może przemyśli sobie swoje zachowanie?
– I cały plik rachunków…
– Możliwe.
– Wiesz co? Zostanę tu jeszcze do jutra. Jest fajnie. Zrób sobie jajecznicę – mam nadzieję, że to potrafisz. Zamknij na noc drzwi i nakarm kota. A te listy mogą poczekać do jutra.
– Gdzie jesteś? – błaga Julia.
– Tam, gdzie kiedyś byłyśmy matką i córką. Domyśl się. Masz zadanie na dobranoc. A teraz idę na spacer.
– Mamo!
– Do jutra! Dasz sobie radę, córeczko…
Nie wiem, kto dał mi tyle sił, aby się rozłączyć jako pierwsza. Ale zrobiłam to. I poszłam na spacer. Przykleił się do mnie jakiś pies, nawet podobny do Bery. Zaczęło padać i ucichły świerszcze. A ja szłam przed siebie i czułam się naprawdę bardzo szczęśliwa. Bo oto, po raz pierwszy w życiu moja córka odczuła brak mojej osoby w swoim świecie, w którym – miałam wrażenie – nie było ostatnio dla mnie miejsca. A to strasznie bolało...
Niech sobie przemyśli to i owo. Może jeden dzień to za mało, a może akurat tyle, ile jej potrzeba?
Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”