Córka mojej sąsiadki niedawno była w ciąży. Poszła do szpitala, urodziła córeczkę, ale nigdy jej nie widziałam.
– Zostawiła je, czy – nie daj Bóg – zrobiła mu jakąś krzywdę?! – pomyślałam.
Nie daje mi to po nocach spać
We dnie, cały czas mam przed oczami buzię noworodka. Najpierw się do mnie uśmiecha, ale potem zaczyna rozpaczliwie płakać. Agata to biedna dziewczyna. W świat wkraczała całkiem sama. Nie jest sierotą, ale rodzice nigdy się nią nie interesowali. Gdy była mała, całymi dniami i wieczorami wałęsała się po naszej wsi. Jej rodzice pili od rana do nocy. Ich gospodarka, niegdyś pięknie zasiane hektary, krowy, owce, dzisiaj jest ruiną. Zwierzęta sprzedali do skupu, a to, co za nie dostali, przepili. Roli nikt już nie uprawia.
– Pani, nie opłaca się. Harować będziem, a nic z tego nie ma. To po co? – odpowiadała mi mama Agaty, pani Maria, kiedy próbowałam zachęcić ją do jakiejś roboty.
Do garnka nie miała co włożyć, nieraz żebrała u sprzedawczyni, żeby dała jej choć czerstwą bułkę. Ale pracą w ogrodzie nie zhańbiła się. A przecież wystarczyło kartofli nasadzić, warzyw, wiśnie i grusze, zamiast wszystko dokoła rozdawać, na dżemy i soki przerobić. Agata skończyła edukację na podstawówce.
– Ja to marzę, żeby być fryzjerką, ale po co się uczyć, jak tu i tak nie ma kogo strzyc… – mawiała, gdy pytałam ją, co będzie w życiu dalej robić.
I nie robiła nic. W wieku 20 lat zaszła w ciążę. Z kim? Nigdy nie mówiła. Kiedy ciąża zrobiła się widoczna, do ich domu zaczęła przychodzić pani z Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej. Po co? Nie wiem. Oni też nie mówili. No i w końcu po Agatę przyjechała karetka. Widziałam ją przez okno.
– Rodzić pojechała do szpitala – powiedziałam do męża.
– Ciekawe, za co oni wychowają to dziecko. Będzie takie samo jak dziadkowie i mamusia – wzdychał mąż.
Ale nikt z nas dziecka na oczy nigdy nie widział. Sąsiedzi unikali wszystkich. Gdy widzieli kogoś na podwórzu czy w sklepie, chowali się w domu.
– Może nie żyje? – nachodziły mnie czarne myśli.
– No co ty?! – uspokajał mnie mąż.
– To gdzie ono jest?
– Nie wiem, co mnie to obchodzi. A i ty nosa w nie swoje sprawy nie wtykaj – przestrzegał Roman.
Ale mnie nie dawało to spokoju. Pojechałam na komendę policji. Nasz komisariat ominęłam, bo od razu by się wydało, że tam byłam. Oficer spisał moje sugestie i obiecał sprawę wyjaśnić. Po kilku tygodniach, dostałam pismo z komendy. Umorzyli sprawę, bo dziecko zostało… adoptowane. Pani z pomocy społecznej, po kilku wizytach w domu Agaty, nie miała bowiem wątpliwości: „ta rodzina nie jest w stanie należycie wychować dziecka”. Agata dobrowolnie zrzekła się praw do dziecka, bo nie chciała włóczyć się po sądach.
Podpisała papiery
Zrzuciła z siebie odpowiedzialność za maleństwo, które nosiła w swym brzuchu. Kiedy wróciła ze szpitala do domu, znowu mogła bezkarnie pić. Nikt jej nie kontrolował, nic od niej nie chciał.
„Jeszcze będę miała normalną rodzinę, męża, to i na dziecko będzie wtedy czas” – rozgrzeszała się.
A jej córeczka? Od razu ze szpitala trafiła w ramiona kochających, adopcyjnych rodziców. I wyrwała się z tego domu...
Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”