Byłam zmęczona życiem. Miałam prawo, trochę już przeżyłam. Mój pierwszy mąż zginął w wypadku po trzech latach małżeństwa, zostawiając mnie samą z dzieckiem. Syn miał wtedy niecały rok, a ja dwadzieścia jeden.
Byłam przerażona, zrozpaczona i nie miałam pojęcia, jak poradzić sobie z tym, co się stało, jak poukładać teraz życie, jak przetrwać… Przetrwałam. Wyszłam drugi raz za mąż, urodziłam jeszcze dwójkę dzieci. Każde wychowałam starannie, robiąc wszystko, co w mojej mocy, żeby wyrosły na porządnych, wykształconych ludzi.
Doczekałam się gromadki wnuków
Mam ich siedmioro i każde kocham. Wylulałam ich, wyśpiewałam im całą miłość, którą miałam w sercu. Ocierałam łzy, opatrywałam rozbite głowy i zdarte kolana, uczęszczałam na wszystkie Dni Babci w przedszkolach i szkołach, odprowadzałam i przyprowadzałam z zajęć, dokarmiałam kotlecikami po marnych, stołówkowych obiadach. Potem wnuki dorosły, poszły do liceów i na studia, a my zostaliśmy ze Sławkiem sami.
Nie zdążyliśmy się nacieszyć ciszą i spokojem we dwoje, bo u mojego męża wykryto nowotwór. A rak to podstępne bydlę, zwłaszcza płuc, rozwija się po cichu, niemal bezobjawowo. Kiedy już się objawił na całego, lekarze tylko pokręcili głowami, przepisali silne przeciwbólowe leki na morfinie i wypisali Sławka do domu. Pięć miesięcy później zostałam wdową.
Po raz drugi. Już nie byłam przerażoną, samotną dziewczyną, która płakała całymi dniami i nie mogła spać ze strachu przed przyszłością. Teraz byłam starszą panią po siedemdziesiątce, która nie musiała się spinać ani walczyć. Mogłam sobie całymi dniami spacerować po osiedlu, póki starczyło mi pary w nogach i płucach.
Tyle że nie lubiłam wychodzić, bo ciągle byłam zaczepiana przez sąsiadów i pytana, jak się czuję. Może mieli dobre intencje, ale szczera odpowiedź byłaby zbyt osobista. Więc unikałam takich wymuszonych zwierzeń i siedziałam w domu. Snułam się od okna do okna, oglądałam telewizję, trochę czytałam, póki oczy mnie nie rozbolały, czasem wpadało któreś z dzieci, czasem któreś z wnucząt… Nuda. Nuda i nostalgia.
Męczyła mnie ta sytuacja. Zawsze byłam aktywna, zawsze wszędzie mnie było pełno, zwykle nie wiedziałam, w co najpierw ręce włożyć, a teraz co? Nagle niczego nie musiałam. I nikt niczego ode mnie nie chciał. Byłam tak niezależna, tak swobodna, tyle miałam wolnego czasu, że aż poczułam się niepotrzebna. Zbędna.
– A może zamieszkasz w domu opieki? – sugerowała starsza córka. – Łatwiej by ci było, miałabyś towarzystwo, fachową opiekę, piękne widoki, my bylibyśmy spokojniejsi. Przeglądaliśmy ofertę takiego jednego nad morzem. Wyglądał normalnie jak kurort w Grecji. Pomyśl o tym, mamo.
Wiem, że współczesne domy opieki to nie dawne domy starców, ale i tak się wzdrygnęłam.
– O nie, jeszcze nie jestem na etapie, żeby mi ktoś musiał jedzenie do łóżka przynosić. Wtedy to już tylko trumnę zamawiać i nad morze jechać…
– Czemu nad morze?
– Przyzwyczajać się do piachu – powiedziałam.
Jakoś nikt się nie roześmiał. Może za gruby ten żart?
– A może by się babcia do klubu osiedlowego zapisała? Seniorzy tam chodzą, herbatę piją, krzyżówki rozwiązują, jeszcze babcia kogoś wyrwie! – podpowiadał jeden z wnuczków, ten najbardziej bezczelny.
Wściekli się dziś? Na obiad przyszli, nie na urządzanie mi życia!
– Wyrwać to ci mogę poduszkę spod tyłka. Jedz, jak masz zupę przed nosem, zamiast kłapać dziobem po próżnicy. Nie potrzebuję takich… stolikowych rozrywek, takiego przedszkola dla dziadków… – mruczałam pod nosem.
O, to całkiem niezły pomysł!
– Babciu, a może byś ze mną na praktyki się wybrała, co? – zaproponowała Zuza, która studiowała architekturę krajobrazu. – Świeże powietrze, słonko, ławeczka, ploteczki… – kusiła.
Gdybym trzeci raz odmówiła, wzięliby mnie za marudną starą babę, która sama nie wie, czego chce.
– A gdzie praktyki?
– W ogrodzie botanicznym.
Oczy mi się zaświeciły.
– A wiesz, jeśli to nie kłopot dla ciebie, to nawet chętnie.
– Jaki kłopot! Ja sobie będę chwasty wyrywać, a ty będziesz mówić, że mogłabym to robić lepiej. Weźmiemy coś dobrego do jedzenia, chrzanić kalorie, popalamy paszcze, poobgadujemy, kogo się da…
Zgodziłam się nie tylko dlatego, że Zuzia była moją ulubienicą. Potrzebowałam dnia na łonie natury, takiego bez natrętnych pytań i litościwych spojrzeń. Na szczęście pogoda dopisała, a botanik dopiero budzący się do życia tchnął rześką nadzieją. Zuza wzięła dla mnie koc, gdybym zmarzła. Faktycznie, kiedy siedziałam bez ruchu na ławce, ciut zziębłam.
A siedziałam i patrzyłam, jak Zuzia i jej rówieśnicy z roku pielą kolejne grządki. Niby przyjemnie było, ale w sumie to się nudziłam. Bo ileż dwudziestolatka może gadać z siedemdziesięciolatką? W pewnym momencie poczułam, że jestem dla niej bardziej ciężarem niż towarzystwem. Więc wstałam z ławki, chwyciłam grackę wystającą z wiaderka i wzięłam się do pielenia najbliższej rabaty.
– Halo! Co pani robi? Proszę przestać! – dobiegł mnie głos.
W moim kierunku szedł opiekun studentów, machając rękami.
– Co pani wyprawia? Wykopie pani rośliny, które mają tu rosnąć!
– Ja? – obruszyłam się. – Może nie znam łacińskich nazw, ale mogę panu opisać większość roślin, które tu rosną, powiedzieć, czego potrzebują i kiedy kwitną.
– Proszę pani, ja warunkowo wyraziłem zgodę na to, żeby pani tu przebywała, na prośbę Zuzanny, ale nie sądziłem, że starsza osoba może się tak nieodpowiedzialnie zachowywać. W takim wypadku…
– To jest barwinek – przerwałam mu, wskazując roślinę tuż przy mojej nodze.
Opowiedziałam, co o barwinku wiedziałam, potem… przeszłam do opisu różnych gatunków bluszczy, które rosły dalej, następnie do kolejnych roślin. Pan opiekun szedł za mną, słuchając moich wywodów z nieszczęśliwą miną. Dołączyła do nas moja wnuczka, a potem inni studenci. Kiedy obeszliśmy całą rabatę, młodzież zaczęła mi bić brawo.
– Dużo pani wie, przyznaję – mruknął.
– Bo ogrodnictwo to moja pasja. Gdy znalazłam wolną chwilę, czytałam książki o botanice, a potem sprawdzałam wiedzę na spacerach. Nawet myślałam, że kiedy zostaniemy z mężem sami, zamienimy mieszkanie w bloku na domek za miastem, ale potem… – urwałam, bo co to kogo obchodzi, jak los się ze mną obszedł.
– Oj, babciu, miałaś wypoczywać, a ty co? Naprawdę nie usiedzisz spokojnie. Jesteś gorsza niż trojaczki – zaśmiała się.
Trojaczkami nazywałam trójkę moich najmłodszych wnucząt.
– Bo mi się nudziło… – wyznałam ze wstydem. – Ale naprawdę nic nie zniszczyłam. Nie mogę dalej wam pomagać?
Zapadła cisza, która gęstniała i skupiła się wokół opiekuna praktyk, gdy kolejni studenci wbijali w niego spojrzenia.
– No dobrze… – poddał się. – Jeśli jest pani pewna, że nie uszkodzi roślin, to wyjątkowo… niech już będzie.
– Dziękuję panu. Bardzo dziękuję!
Zaprosił mnie na kolejny dzień
Do siedemnastej pracowałam ramię w ramię z dzieciakami trzy razy ode mnie młodszymi. Na kolanach, bez rękawiczek, których nigdy ich nie lubiłam, pieliłam i opowiadałam studentom o roślinach, którymi się zajmowaliśmy. W nagrodę usłyszałam, że to zupełnie co innego niż na zajęciach, że ciekawiej i że oni bardzo chętnie posłuchaliby znowu. Kiedy się żegnaliśmy po całym dniu ciężkiej, ale satysfakcjonującej pracy, opiekun praktyk zapytał, czy jutro też nie miałabym ochoty przyjść.
– Jeszcze nigdy nie widziałem takiego zaangażowania w pielenie i… słuchanie wykładu – zaśmiał się. – Nie jestem tak twardogłowy, jak mogłoby się wydawać. Umiem być wdzięczny i korzystać z okazji.
Przyszłam więc z Zuzią jeszcze raz i kolejny, a potem była następna grupa praktykantów i następna… Bardzo to polubiłam. Kiedyś przychodziłam do ogrodu botanicznego raz na jakiś czas, głównie z dziećmi, w pełni sezonu. Teraz znałam tam każdy zakątek, każde drzewo. Wiedziałam, jaki krzew rośnie za zakrętem, a czego mogę spodziewać się na trzeciej rabacie za altaną.
Znowu zyskałam cel i chciało mi się wstawać co rano. Dbanie o rośliny stało się sensem mojego życia na wiosnę, lato, jesień… A kiedy ogród szykował się do zimowego snu, wszyscy wiedzieli, że jestem wolontariuszką, która przychodzi tam codziennie.
Nie mogłam się doczekać nowego sezonu i corocznego cyklu. Moje ręce i myśli wyrywały się do usuwania roślin jednorocznych, sadzenia nowych, użyźniania gleby, pielenia, przycinania…
Lata czytania o roślinach wreszcie procentują. Już nikt mnie nie przegania, cenią moją pomoc, a ja się zastanawiam, czy dzięki mojej trosce rododendrony i piwonie zakwitną tego roku jeszcze piękniej niż ostatnio. Już nie czuję się zmęczona życiem. Może jestem stara, ale wciąż mam coś do zaoferowania światu i zamierzam się tego trzymać.
Czytaj także:
„Moja matka była koszmarną żoną. Gdy tata przestał zarabiać fortunę, straciła do niego szacunek i zaczęła upokarzać”
„Moja babcia to niezłe ziółko, a teraz zaszalała jak nigdy. Wyciąga rabaty od grabarzy, a pościel trzyma w trumnie”
„Moja babcia uważała, że widzi przyszłość. To była złota kobieta, ale sąsiedzi wytykali ją palcami i nasyłali na nią księdza”