„Co ze mnie za chłop! 50 lat na karku i jeżdzę różowym autkiem żony. Koledzy wytykają mnie palcami, czuję się jak wykastrowany”

Całe życie nie miałem samochodu fot. Adobe Stock, Tinatin
„Wreszcie stwierdziła, że skoro i tak nie może jeździć swoją ukochaną Zuzią, to chyba pora zmienić auto na jakieś fajne inne. I wtedy się postawiłem. Ostro. Po raz pierwszy w życiu. Bo to, co dla mojej umiłowanej małżonki jest >>fajne<<, dla mnie już niekoniecznie. Dosyć tego!”.
/ 07.01.2023 16:30
Całe życie nie miałem samochodu fot. Adobe Stock, Tinatin

Jestem po pięćdziesiątce, prawo jazdy mam od ponad trzydziestu lat, a swojego auta nie dorobiłem się do tej pory. Tak jakoś wyszło, szkoda gadać… Grunt, że teraz to się zmieni.

Poniedziałek, ósma rano

Wziąłem wolne, i zamiast w pracy zameldowałem się na stacji benzynowej. Ale nie po to, żeby zatankować. Ekstra program do mycia auta, z myciem podwozia i woskowaniem, dwa żetony do odkurzacza samochodowego i dwie siatki – jedna na śmieci, druga na rzeczy nie do wyrzucenia, choć zbędne. Plus paczka specjalnych ściereczek do czyszczenia elementów karoserii. Uwinąłem się ze wszystkim do trzynastej, bo na tę godzinę byłem umówiony w autoryzowanym salonie. Miałem zamiar sprzedać auto mojej żony i nie chciałem się spóźnić. Kiedy zajechałem z fasonem, cały pachnący i wywoskowany, z salonu natychmiast wybiegł uśmiechnięty młody człowiek.

Proszę pana, kupuję to autko od ręki! – zawołał. – Szukam takiego modelu i koniecznie w tym kolorze.

Spojrzałem na niego uważnie, a on się roześmiał.

– Dla mojej dziewczyny – wyjaśnił szybko. – Marzy o różowym autku.

– Ale to jest automat – zastrzegłem.

Aż klasnął w ręce.

– To daję tysiąc więcej. I mam nadzieję, że chce pan je sprzedać? – zaniepokoił się nagle.

Kiwnąłem głową.

– Konkretniej, to chciałbym je zostawić w rozliczeniu i wziąć coś nowszego. Niekoniecznie nowego. Ale mam pewne warunki – dodałem.

– Na pewno uda mi się je spełnić. Zapraszam do salonu.

Usiedliśmy przy stoliku kawowym, jakaś młodziutka pannica przyniosła kawę i wodę, a chłopak się przedstawił. Miał na imię Artur i był bardzo ciekaw tych moich wymagań.

– Bo widzi pan… – nagle przestałem być taki elokwentny.

Obawiałem się, że jak mu powiem, to pomyśli, że się nabijam. Odetchnąłem głęboko.

– Zacznę od początku – zdecydowałem. – Ale to zajmie trochę czasu…

– Ruchu nie ma, nie musi się pan spieszyć – uspokoił mnie. – Za to może w międzyczasie zrobimy badanie przedsprzedażowe pana auta? Wycenimy i tak dalej…

Podałem mu więc kluczyki i dowód rejestracyjny.

– Panie Arturze, będę z panem szczery – rozpocząłem swoją przemowę. – Szukam samochodu dla siebie. Pan na mnie spojrzy. Mężczyzna. W wieku mocno średnim. Ale bez kryzysu wieku średniego. I ważna uwaga: to będzie mój pierwszy samochód.

Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

– Tak, wiem, mam pięćdziesiąt cztery lata, więc na pierwszy samochód to trochę późno. Oczywiście użytkowałem już kilka pojazdów, ale… hm, żaden nie był mój w sensie oczekiwań oraz związków emocjonalnych, że się tak wyrażę.

Pan Artur uniósł brwi, zaintrygowany, a ja kontynuowałem moją opowieść.

Pierwszy samochód dostałem od rodziców

Miałem prawo jazdy już od pięciu lat, ale dopiero jak skończyłem studia, rodzice kupili nowego malucha, a mnie podarowali starego. Fiacik był zdezelowany, ale jakoś tam jeździł. Chociaż częściej stał. No ale przynajmniej nauczyłem się parkować i podjeżdżać pod krawężniki. Po trzech latach, kiedy już pracowałem w drukarni, przesiadłem się na malucha nieco młodszego – kolega z pracy sprzedawał, więc była okazja. A ponieważ wcześniej pożyczył ode mnie sporo pieniędzy, to właściwie dostałem ten samochód za darmo. I znów nie bardzo miałem wybór. Potem szef mnie awansował na kierownika studia graficznego i w ramach dodatkowej motywacji zaproponował mi za pół ceny swojego chevroleta. Przesiąść się z malucha na amerykańskie auto to było wyzwanie, ale sprostałem. Tylko że znów nie miałem wyboru, chociaż ten samochód w miarę przypadł mi do gustu.

Nawet poderwałem na niego moją żonę. Ale jak jest żona, to zaraz potem pojawiają się dzieci i potrzebne jest inne auto. Czyli kombi. Bo to najpierw trzeba zapakować gdzieś wózki, potem zabawki, potem namiociki i dmuchane delfiny… Przerobiłem ze trzy kombi w życiu, żadnego nie lubiłem, prowadzi się to jak krowę na pastwisko i ni cholery nic nie widać we wstecznym lusterku. Zwłaszcza kiedy trójka rozwydrzonych dzieciaków skacze na tylnym siedzeniu. I zwłaszcza, kiedy te dzieciaki z roku na rok są coraz większe. Aż wreszcie wyrosły na tyle, że jedno po drugim wyfrunęły z gniazda oraz rodzinnego kombi. I wtedy moja żona powiedziała, że skoro nie mamy w domu dzieci, a wnuki są dopiero w planach, to ona chce samochód dla siebie; mały, miejski, ekonomiczny i różowy.

Pół roku szukałem, aż znalazłem wreszcie dokładnie to, o co jej chodziło. Kiedy go kupowaliśmy, miał zaledwie cztery lata.

Różowy, stan idealny, automat

Bajka, przynajmniej zdaniem mojej żony, nawet imię mu dała: Zuzia. Jeśli chodzi o mnie… No, cóż. Powiedzieć, że owo autko nie było szczytem moich marzeń, to tak jak nic nie powiedzieć. Ono było… no, cholera, różowe było. I strasznie małe, a ja mierzę te metr osiemdziesiąt dwa i jeżdżenie w pozycji scyzorykowej nie jest tym, co tygrysy lubią najbardziej. Oczywiście czasami z Zuzi korzystała moja żona, ale ona ma metr sześćdziesiąt w kapeluszu, więc czuła się komfortowo i w dodatku mogła zaparkować na miejscu dla motocykla. Ja też mogłem zaparkować w takim miejscu, ale wysiąść już nie dawałem rady. Chyba że przez okno, ale nie, też nie, bo było za małe.

Znosiłem w milczeniu drwiące uwagi kolegów z pracy i bóle pleców, ale najtrudniej mi było wytrzymywać te docinki innych kobiet. Tylko moja żona się na mnie poznała, za to będę ją wiecznie wielbić. Co więcej, wciąż uważa, że jestem piękny, bo z biegiem lat pogorszył się jej wzrok. Na tyle, że nie mogła prowadzić bez okularów, a w okularach nie chciała, bo uważała, że ją to postarza. Używała ich tylko do czytania w domu i do oglądania telewizji, nawet do znajomych chodziła bez szkieł, więc chyba nikt nie wiedział, że z lekka niedowidzi. Wreszcie stwierdziła, że skoro i tak nie może jeździć swoją ukochaną Zuzią, to chyba pora zmienić auto na jakieś fajne inne. I wtedy się postawiłem. Ostro.

Po raz pierwszy w życiu. Bo to, co dla mojej umiłowanej małżonki jest „fajne”, dla mnie już niekoniecznie. A ja chciałem wreszcie sam wybrać samochód, który będzie męski, a nie po rodzicach, znajomych albo… różowy. Od ponad dziesięciu lat odkładałem co miesiąc pewne kwoty, żeby wreszcie kupić auto dla siebie i pod siebie. Czasami jakieś prace zlecone po godzinach wpadały i szef płacił pod stołem, czasami jakaś nagroda albo zwrot za urlop, takie tam.

Uzbierało się tego ponad czterdzieści tysięcy

Obiecałam więc, że podejmę się sprzedaży jej auta, pod warunkiem, że tym razem to ja wybiorę samochód, w takim kolorze i takiej marki, jaką ja będę chciał jeździć. Oraz w rozmiarach bardziej odpowiednich dla mnie, nie dla niej. Żona wspomniała coś kpiąco o „kryzysie wieku średniego”, którego przecież nie przechodzę, ale łaskawie się zgodziła.

I tak właśnie znalazłem się u pana, panie Arturze – zakończyłem swoją opowieść. – Chcę samochód duży, w kolorze czarnym i z napędem na cztery koła, bo już się kilka razy zakopałem tym mikrusem. I żeby wsiadało się do niego do góry, a nie w dół, bo potem ciężko mi wysiąść. Musi też mieć jeszcze trzy rzeczy: automatyczną skrzynię biegów, reflektory ksenonowe i podłokietnik z prawej strony kierowcy.

W tym momencie chłopak zrobił najdziwniejszą minę, jaką w życiu widziałem. Zdumioną, zachwyconą, rozbawioną i jednocześnie zaniepokojoną.

Marka obojętna – dopowiedziałem.

W odpowiedzi wstał i skinął na mnie. Poszedłem za nim do części serwisowej, odgrodzonej tabliczką „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony”. Było tam sześć stanowisk, wszystkie zajęte. Podprowadził mnie do ostatniego i… Oniemiałem.

– Klient zostawił nam dosłownie wczoraj w rozliczeniu auto używane. Jakby dosłownie wyczuł, że pan dzisiaj przyjdzie. Bo to jest samochód dla pana.

Kliknął kluczykiem i otworzył drzwi.

– Rocznik dwa tysiące czternasty, robiony na zamówienie, pierwszy klient, serwisowany w salonie, bezwypadkowy, wersja najbardziej wypasiona z wtedy dostępnych. Lakier czarny metalik plus chromowane elementy. Auto składane w Niemczech, alufelgi, tapicerka ze skóry na zamówienie w dwóch kolorach, nawigacja, dzielona klimatyzacja, automat, sto osiemdziesiąt cztery konie mechaniczne, napęd na cztery koła automatycznie załączany, nawet automatyczne wycieraczki z czujnikiem deszczu. Bagażnik dachowy i komplet opon zimowych. Klient przywiózł go z fakturą, nowy kosztował sto osiemdziesiąt dziewięć kawałków.

– O rany… – jęknąłem.

– Właśnie! – roześmiał się miły sprzedawca, który dzięki swojej propozycji awansował w jednej chwili na mojego przyjaciela.

W tym momencie podszedł do niego serwisant z plikiem papierów. Zaczął je przeglądać i znów twarz pana Artura pojaśniała.

Zuzia jest w idealnym stanie – powiedział. – Dbałem jak o własne – odpowiedziałem machinalnie. – O tego też bym dbał, ale raczej nie będzie mnie stać…

– Cena wyjściowa to czterdzieści siedem i pół. Dam panu rabat za te wszystkie poprzednie auta i może pójść za czterdzieści pięć. Za pana autko możemy od ręki dać dziesięć tysięcy, bo oczywiście bierzemy w rozliczeniu, czyli dopłata trzydzieści pięć tysięcy.

– Niemożliwe… Czyli mnie na niego stać? – spytałem zdumiony. – I jeszcze coś zostanie?

– Jak najbardziej – pokiwał głową. – To co? Jazda próbna?

– Decyzję już podjąłem – odrzekłem twardo. – Ale teraz chętnie przekonam się o jej słuszności. Pan prowadzi w jedną stronę, ja się przyglądam, a potem wracam za kółkiem. Zgoda?

– Jasne. Ruszajmy! 

Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”

Redakcja poleca

REKLAMA