Nie pochodzę z bogatej rodziny. Moi rodzice nigdy nie zarabiali dużo, raczej gdzieś na pograniczu pensji minimalnej. Nie, nie chodziłem głodny, ale każdy większy wydatek w szkole był obciążeniem. Ośmiolatki raczej cieszą się na zakupy plecaka, piórnika, kredek i flamastrów. Ja truchlałem na samą myśl, że mama zabierze mnie do sklepu. Każde jej westchnięcie nad ceną odczytywałem bezbłędnie.
Drogie. Bałem się, że to, co mi się spodoba, będzie o kilka złotych droższe od tego, co zupełnie nie przypadnie mi do gustu. Byle mama nie wzdychała… Szkolne wyjścia do kina? Wycieczki? Robiłem się blady, gdy nauczyciele o tym wspominali. Wiem, bo pytali, czy dobrze się czuję.
Jechałem na te wycieczki, przynajmniej na niektóre, ale wiedziałem, ile mama musi się nagimnastykować, by wykroić na to kasę. Tata całymi dniami siedział w robocie, ale co z tego, skoro nie zarabiał kokosów, a całe kombinowanie „jak przeżyć do pierwszego?” zostawiał mamie.
Obiecałem sobie, że ja tak żyć nie będę
Ni cholery! Chciałem zarabiać porządnie. Nie musiałem od razu zostawać milionerem, ale nie chciałem już nigdy więcej martwić się o pieniądze, o to, jaki szampon wziąć z półki w sklepie, gdy poprzedni się skończy. Zacząłem pracować jeszcze w liceum.
Dorabiałem sobie u znajomego mechanika samochodowego, który miał zakład tuż obok naszego osiedla. Chwalił mnie i ciągle powtarzał, że mam talent. Uczył mnie szczegółów, pokazywał różnice między częściami, a potem kazał je montować i sprawdzał, czy zrobiłem to dobrze.
Skończyłem studia, bo tego wymagali ode mnie rodzice – sądzili, że wykształcenie mnie ustawi – ale moją miłością była i pozostała motoryzacja. Dokładniej, naprawianie samochodów. Nie kręciło mnie samo ich posiadanie, popisywanie się marką czy modelem; interesowały mnie ich „bebechy”, to, jak działają, jak je usprawnić, co wymienić, żeby działały lepiej, i jeszcze zarobić na usłudze o wiele więcej, niż normalnie wziąłby mechanik.
Nie pracowałem w wyuczonym zawodzie. Od razu po studiach zatrudniłem się na pełen etat u pana Macieja. Spędzałem tam całe dnie. Szef mówił, że traktuje mnie jak syna, którego nie ma, i że kiedyś przejmę po nim zakład. Moi rodzice byli zrozpaczeni.
– Siedemnaście lat nauki, żebyś smarem się brudził! – biadoliła mama.
Według niej byłoby lepiej, gdybym zarabiał najniższą krajową w jakimś banku, ale za to żebym chodził do biura w krawacie. Nie brała pod uwagę, że robię to, co lubię. Już jako dwudziestokilkulatek zarabiałem trzy razy więcej niż ona i ojciec razem wzięci.
Mogłem sobie pozwolić na wakacje za granicą, pierwsze w życiu prawdziwe wakacje. Mogłem ubierać się wreszcie w ciuchy, które mi się podobały, a nie w takie „po taniości” czy w „okazje z lumpeksu”. Nie zastanawiałem się, czy jak pójdę do fryzjera, to wystarczy mi na jedzenie. Balowałem, szalałem, jak to młody facet, ale też oszczędzałem. Nie chciałem tyrać jak rodzice, którzy urabiali sobie ręce po łokcie, a i tak martwili się, że jak któregoś dnia popsuje się pralka, matka będzie musiała prać ręcznie, bo na nową nie będzie ich stać.
Moje oszczędności z miesiąca na miesiąc rosły…
– Synu, czas na mnie – powiedział pan Maciej, wycierając ręce ze smaru.
– Jasne, sam dokończę – rzuciłem, leżąc pod mercedesem.
– Nie, czas mi na emeryturę. Zdrowie już nie to. Chciałbym, żebyś przejął po mnie warsztat. Umówimy się jakoś na piwo i pogadamy, co?
Pogadaliśmy, oblaliśmy interes piwem, i tuż przed trzydziestką zostałem właścicielem dobrze prosperującego zakładu, który zatrudniał trzy inne osoby, a ja sam zarabiałem tyle, że nie wiedziałem, na co to wydać. Życie w biedzie wytresowało mnie tak, że nie umiałem być rozrzutny.
I wtedy poznałem ją. Przyjechała z ojcem, żeby naprawić jego samochód. Coś mówiła, on coś mówił, nie pamiętam… Nie mogłem oderwać od niej wzroku, nawet nie wiem, czy cokolwiek bąknąłem. Pamiętam, że spojrzała na mnie… i też przepadła. Normalnie, jakby strzelił w nas piorun. Miłość od pierwszego wejrzenia.
Jej rodzice nie byli zachwyceni, że Klaudia związała się z gościem, który choć ma wyższe wykształcenie, jest zwykłym mechanikiem. Ich zdaniem nie miałem ambicji. Na szczęście niewiele mieli do powiedzenia.
To była nasza decyzja, i podjęliśmy ją szybko. Chcieliśmy być razem, założyć rodzinę. Rok później byliśmy już małżeństwem, a po dwóch latach – rodzicami. Kupiliśmy mieszkanie, duże, słoneczne, żebyśmy dobrze się w nim czuli, swobodnie. Klaudia miała wolną rękę w jego urządzaniu i uwiła w tych w czterech ścianach prawdziwy dom. Uwielbiałem tam wracać po pracy, spędzać czas z moimi księżniczkami, żoną i córeczką. Tyle że nie było tego czasu zbyt wiele…
Bo zawsze na ostatnią chwilę przyjechał ktoś, kto się spieszył, komu potrzebne było auto „na już” i płacił ekstra, byle było zrobione. A ja, co tu kryć, nadal trzymałem się swojego postanowienia, że nigdy nie będę biedny. Chciałem, by górka moich oszczędności rosła, a przecież żona i dziecko oznaczały wydatki.
Na dokładkę, Klaudia była w drugiej ciąży
Nie miałem już ośmiu lat, żeby bać się, że kredki będą za drogie. Teraz byłem mężem i ojcem, który się bał, że będzie musiał czegoś swojemu dziecku odmówić, bo to coś jest za drogie. Niby inny strach, a jednak ten sam. Więc pracowałem wciąż więcej i więcej. Dłużej zostawałem w warsztacie, choć moi pracownicy byli już dawno w domach, z rodzinami.
– Kochanie, przesadzasz, nie potrzebujemy tylu pieniędzy – Klaudia najpierw łagodnie, a potem coraz częściej i dosadniej wypominała mi, że nigdy nie ma mnie w domu. – Przegapiłeś, jak malutka postawiła pierwszy krok, bo byłeś w pracy. Nie usłyszałeś, jak powiedziała pierwsze słowo, bo byłeś w pracy… Twoja praca jest twoją rodziną, nie my.
– Masz co jeść i nie musisz pracować – warczałem, znużony jej pretensjami. – Mogłabyś być bardziej wdzięczna, zamiast wiecznie narzekać!
Ona też nie wytrzymała i w końcu mi wygarnęła:
– Mam być wdzięczna, że choć jestem mężatką, czuję się jak wdowa? Może kochanka powinieneś mi jeszcze opłacić, który mnie przytuli, zabierze na spacer i pocałuje od czasu do czasu? I jeszcze poudaje ojca dla naszej córki! – rzuciła mi w twarz.
A zanim trzasnęła drzwiami do sypialni, dodała: – Jestem zmęczona ostatnimi tygodniami ciąży i opieką nad dzieckiem, a ty w niczym mi nie pomagasz. Czemu? Bo musisz zarobić kolejnych kilka stówek. Zastanów się, co jest dla ciebie ważne, jakie są twoje priorytety.
Na odczepnego obiecałem poprawę i nawet przez parę dni wracałem wcześniej, ale… Długo nie wytrzymałem. Dochody trochę spadły. Nie na tyle, żeby groziła mi plajta, no ale spadły. Rzuciłem się w wir pracy podwójnie. Wychodziłem z domu, zanim Klaudia się obudziła, żeby nie słuchać jej zrzędzenia, jak to nigdy nie jemy razem śniadań.
Wracałem tak późno, żeby wyczerpana ciążą już spała i nie jęczała, że nie spędzam z nią i Nadią wieczorów. Grunt, że kasa na koncie rosła. To było dla mnie najważniejsze. Odsuwałem widmo biedy jak najdalej, mojej rodzinie nie groziło życie „od pierwszego do pierwszego”, więc zupełnie nie rozumiałem narzekań żony.
Niestety, teraz mogłem się tą forsą wypchać…
Pracowałem. Na okrągło, choć nawet chłopaki z warsztatu mówili mi, że w końcu zatyram się na śmierć i że nie samą robotą żyje człowiek. Śmiałem się tylko i machałem im ręką na pożegnanie. Mnie było stać niemal na wszystko, a ich? Zamykałem za nimi drzwi i wracałem do roboty. Nawet telefonu nie odbierałem, żeby nikt ani nic mnie nie rozpraszało.
Dlatego nie wiedziałem, że mojej żonie odeszły wody. Nie towarzyszyłem jej, gdy rodziła naszego synka. Do szpitala zabrała ją teściowa, i to ona była przy niej, gdy wybudzali Klaudię z narkozy. Nie wiedziałem, że trzeba było wykonać cesarkę, bo tętno dziecka było niewyczuwalne. O niczym nie miałem pojęcia, bo robiłem beemkę, za którą miałem dostać kupę kasy.
Teraz mogłem się tą forsą wypchać. Klaudia nie chciała mnie widzieć, a gdy ją wypisali ze szpitala, pojechała razem z dziećmi do swoich rodziców.
– Wolę być samotną matką, niż żoną pracoholika – powiedziała mi przez telefon, gdy go w końcu odebrała. – Nie wiem, czy bardziej liczą się dla ciebie samochody czy pieniądze, ale w każdym razie nie my. My jesteśmy na szarym końcu.
– Skarbie… – jęknąłem – obiecuję…
– Daruj sobie! – usadziła mnie. – Nie wierzę w twoje obietnice! I nie chce mi się tobą gadać. Wolę porozmawiać z prawnikiem. Jego czas i uwaga są przynajmniej na sprzedaż. A akurat pieniądze są jedyną rzeczą, której mi nie brakuje, o którą się nie martwię.
Dopiero wtedy zrozumiałem, co straciłem. Wracałem do dużego mieszkania, w którym stały meble, które wybierała Klaudia, a ja za nie zapłaciłem bez mrugnięcia okiem. Ba, nawet nie spojrzałem na cenę przed ich zakupem! Po prostu je kupiliśmy. Ale w tym mieszkaniu nie było już uśmiechu Klaudii, radosnego paplania Nadii, odgłosów jej małych kroczków na podłodze… Te piękne meble były tylko przedmiotami, a doskonale urządzone mieszanie przestrzenią bez duszy. Co mi po pełnym koncie, gdy nie mam na kogo wydawać pieniędzy?
Myślę tylko o jednym: jak odzyskać moją rodzinę. Pójdę na terapię, odnajdę w życiu i głowie równowagę. Może wtedy wróci do mnie szczęście, które tak nierozważnie, na własne życzenie, straciłem. Teraz już wiem, że pieniądze są tylko środkiem do celu.
Gdy stają się celem samym w sobie, człowiek zmienia się w maszynę do zarabiania i traci to, co najcenniejsze, czego nie da się kupić za żadne skarby świata, a można dostać za darmo, z miłości. Jestem niewierzący, ale modlę się do wszystkich możliwych bogów w jednej intencji: żeby Klaudia mi wybaczyła i dała drugą szansę. Nie zmarnuję jej.
Czytaj także:
„Odkryłem, że syn sąsiadów należy do osiedlowego gangu. Mogłem zaprowadzić go na policję albo… dać mu szansę poprawy”
„Nie mam szczęścia w miłości, a kobiety się mnie boją. A przecież ja je tak szanuję... pod warunkiem, że one szanują siebie”
„Teściowa udawała moją przyjaciółkę, póki myślała, że urodzę jej gromadkę wnuków. Gdy okazało się, że nie, pokazała rogi”