„Ciotka wrobiła mnie w organizację rodzinnych zjazdów. Wszystko świetnie, ale kto za to zapłaci? Przecież to jak wesele!”

Synowa nie chce powierzać mi wnuka fot. Adobe Stock, Viacheslav Yakobchuk
„Miałam zamiar remontować dom, ale na zamiarach się skończyło. Po pierwsze, mój synek miał dwa lata, a ja byłam wtedy w drugiej ciąży. Na nic nie miałam czasu. A po drugie, zwyczajnie wyleciało mi to z głowy. Siłą rzeczy zapomniałam też o zjazdach. Wyjaśniałam, że najpierw muszę pomyśleć o remoncie domku, a na to nie mam czasu ani pieniędzy”.
/ 25.02.2023 12:30
Synowa nie chce powierzać mi wnuka fot. Adobe Stock, Viacheslav Yakobchuk

W naszej rodzinie od czasu wojny odbywały tak zwane zjazdy. To była inicjatywa mojej świętej pamięci cioci… Pretekstem do zorganizowania rodzinnych zjazdów były zawsze jakieś rocznice. Najczęściej okrągłe urodziny seniorów rodu. I to było jedyne, co się zmieniało, reszta odbywała się według utartego i sprawdzonego schematu. Rodzina zjeżdżała zawsze na wieś, do domu cioci. Zaraz po wojnie ona miała zaledwie 19 lat i na gospodarstwie została tylko z młodszym rodzeństwem. W tym z moją mamą, która wtedy miała niespełna 6 lat. W czasie wojny mieszkał z nimi młodszy brat matki, ale pod koniec uciekł na Zachód. Po latach dopiero przysłał kartkę, że udało mu się przedostać do Francji. Na Zachód uciekł też młodszy brat ciotki – on do Ameryki. W ten sposób została sama z pięciorgiem młodszego rodzeństwa.

Niechętnie wspominała o tych czasach

Wiem, że radziła sobie z trudem, trochę pomagali jej sąsiedzi. To właśnie wtedy zaczęła szukać rodziny. W książeczce do nabożeństwa swojej mamy znalazła wpisy – o chrzcie, ślubach. Przy niektórych nazwiskach były adresy, więc wysyłała listy. Na początku czekała z niecierpliwością na odpowiedzi, ale najwięcej przychodziło z adnotacją – adresat nieznany. Wiadomo, wojna… Ale ciocia nie przestała słać listów. I wreszcie zaczęła dostawać odpowiedzi. Wszystkie trzymała w specjalnej skrzyneczce, pokazała mi je kiedyś.

– Pierwszy był od mojego brata, ze Stanów – opowiadała, wyjmując delikatnie stare koperty. – Pisał, że znalazł swoje miejsce w Ameryce i że spotkał tu wujka. Przez przypadek – nazwisko mają takie samo i jak szukał pracy, to urzędniczka skojarzyła…

Potem odezwał się brat mamy. A wreszcie przyszła odpowiedź od kuzynki ze strony ojca. Pisała, że mieszka pod Jelenią Górą, i chętnie by się spotkała, bo też szuka rodziny. Zaprosiłam ją. I właśnie wtedy sobie pomyślałam, że wszystkich, którzy odpiszą, zaproszę do siebie na spotkanie. Dom duży, pomieszczą się, a rodzinę warto poznać. Na tym pierwszym zjeździe nie było wielu osób, co widać na zdjęciu. Z zagranicy rzecz jasna nikt nie przyjechał. Ale była ta kuzynka z Jeleniej Góry, był cioteczny brat mamy spod Gdańska, stryj z Mazur. A w pobliskich wioskach ostało się po wojennej zawierusze kilkoro krewnych. Zjazd był skromny i bardzo wzruszający. Raz, że wiele osób zobaczyło się po raz pierwszy, dwa, że nie obyło się bez wspomnień o tych, którzy odeszli.

– Ale wszyscy byliśmy szczęśliwi, że się znaleźliśmy – mówiła mi ciocia. – A ja najbardziej. Bo nie czułam się już sama.

Co prawda, faktyczną pomoc dostałam tylko od kuzynki mamy, ona mieszkała najbliżej. Ale reszta krewnych utrzymywała ze mną kontakt. I w dodatku zaraziłam ich swoją manią szukania bliskich, sami zaczęli wysyłać listy. I po pięciu latach nie było innego wyjścia, jak znowu zorganizować rodzinny zjazd!

Za życia cioci byłam na trzech takich zjazdach

Pierwszy słabo pamiętam, miałam zaledwie kilka lat. Kojarzy mi się z wielką liczbą ludzi, puchatym sernikiem i zabawą w stodole. Dla mnie, mieszczucha, to była frajda! Na kolejnym miałam już 12 lat i zapamiętałam przede wszystkim kuzyna George'a. To był syn tego wujka, który wyemigrował do Stanów. Strasznie śmiesznie mówił po polsku, ja prywatnie uczyłam się angielskiego i oboje próbowaliśmy się dogadać. Polubiłam go i od tamtej pory utrzymywaliśmy kontakt. Najpierw listowny, teraz internetowy. Ale największe wrażenie wywarło na mnie trzecie spotkanie. Byłam już dorosła, przyjechałam ze swoim chłopakiem – który był pod wrażeniem naszej rodzinnej tradycji – i chyba po raz pierwszy tak naprawdę w pełni uczestniczyłam w zjeździe. To wtedy ciocia postanowiła mnie uczynić swoją „spadkobierczynią”. Nie wiem dlaczego… W końcu byłam tylko jedną z wielu jej siostrzenic i bratanic, i właściwie niespecjalnie mnie znała.

Oprócz rodzinnych zjazdów, widziałyśmy się wszystkiego z dziesięć razy, gdy przejazdem wpadaliśmy na wieś. A jednak to ze mną zaczęła rozmawiać o zjazdach, i to mnie przekazała kwestię ich organizacji.

Nie zostawię tego w rękach rodzeństwa, bo nie są już najmłodsi – powiedziała ciocia, prowadząc mnie do pokoju, gdzie trzymała te pierwsze listy od rodziny. – Postawiłam na kolejne pokolenie. I nie pytaj, dlaczego wybrałam ciebie – dodała, widząc moją zdziwioną minę. – Sama nie wiem.

To wtedy opowiedziała mi całą historię tych spotkań i pokazała listy.

– Zależy mi, żeby tradycja przetrwała – powiedziała. – Ja wiem, że teraz ludzie nie mają czasu na spotkania, a listy zastąpił internet. Ale to nie to samo, a jak tradycję się przerwie, to ludzie o sobie zapomną. Ja dobrze wiem, co to jest samotność, jak doskwiera brak bliskich – ciocia na chwilę się zamyśliła, a ja zaczęłam się zastanawiać, jak, na Boga, mam niby organizować te zjazdy?! Za co? I gdzie?!

Nie rób takiej przerażonej miny, słoneczko – ciocia się ocknęła i uśmiechnęła do mnie czule. – Przecież ty nie jesteś sama. Spotkania są składkowe, więc nie musisz za nic płacić. Poradzisz sobie. Zresztą, ja się jeszcze na tamten świat nie wybieram. Jednak na każdego przychodzi pora – ciocia zmarła osiem lat po tamtej rozmowie.

Nie zdążyła już zorganizować żadnego zjazdu

Nie miała na to siły. Okazało się, że zapisała mi w testamencie rodzinną posiadłość i na piśmie zobowiązała raz jeszcze do organizowania zjazdów. Po pogrzebie pojechałam z mamą do naszego rodzinnego majątku. Domek od ostatniego zjazdu mocno podupadł. Zresztą, nie ma w tym nic dziwnego. Miał z 60 lat, a odkąd ciocia została sama na świecie, nie miał kto o niego dbać. Obejrzałam dom ze swoim mężem, zrobiliśmy spis najpilniejszych prac, zostawiłam swój telefon sąsiadom – i wróciłam do domu. Miałam zamiar remontować dom, ale na zamiarach się skończyło. Po pierwsze, mój synek miał dwa lata, a ja byłam wtedy w drugiej ciąży. Ponieważ pracowałam zawodowo, na nic nie miałam czasu. A po drugie, zwyczajnie wyleciało mi to z głowy. Siłą rzeczy zapomniałam też o zjazdach. Co prawda, od czasu do czasu ktoś dzwonił i przy okazji pytał, kiedy planuję spotkanie. Wyjaśniałam, że najpierw muszę pomyśleć o remoncie domku, a na to nie mam czasu ani pieniędzy. I temat się kończył. Chyba z dziesięć lat po śmierci ciotki mój mąż zachorował. Miał wypadek, wydawało się, że niegroźny, ale wystąpiły komplikacje. Lekarz powiedział, że najlepszym rozwiązaniem będzie wyprowadzka na wieś.

Mąż potrzebuje spokoju i ciszy…

Oczywiście, od razu przypomniałam sobie o domku cioci.

Pojechaliśmy zrobić rekonesans

Do zamieszkania nadawał się tylko parter, ale dla nas i tak miejsca było aż nadto. Sprawdziłam, jak wygląda sytuacja ze szkołami – nie było źle, w pobliżu znajdowały się i podstawówka, i gimnazjum. Zostało mi tylko znaleźć jakąś robotę, ale liczyłam na to, że jako pielęgniarka w miejscowym ośrodku zdrowia coś znajdę.

– Jesteś pewna? – mój mąż był przybity faktem, że przez niego całe nasze życie musi ulec reorganizacji. – Przecież tam trzeba zrobić remont.

– Wynajmiemy nasze mieszkanie w mieście, więc będą pieniądze. A twoje zdrowie, kochanie, jest najważniejsze – oznajmiłam stanowczo.

Nie przewidziałam jednak jednego. Wieść o tym, że rodzinne siedlisko znowu będzie zamieszkane, szybko się rozeszła. I byłam wręcz bombardowana pytaniami o zjazd!

– Obiecałaś to cioci, Sabinko – powiedziała moja mama, sama mocno schorowana. – A ja też bym chciała jeszcze spotkać się z rodziną.

Ale tam na razie nie ma warunków – tłumaczyłam się, nieco przytłoczona pytaniami i wyrzutami sumienia.

Bo przecież faktycznie, obiecałam! Jednak w rodzinie jest siła… Pewnego dnia zadzwonił George, ten kuzyn ze Stanów.

– Saba, daj mi swój numer konta – oznajmił bez żadnych wstępów.

– Ale po co? – zdziwiłam się.

Mój tata chce przyjechać na zjazd. Twoja mama też. Wiem, że nie masz kasy na remont – przerwał mi, bo zaczęłam się tłumaczyć. – Ale my mamy. Powiedz, ile trzeba, i zrób ten remont. Dasz radę do czerwca? Na urodziny mojego taty?

Daliśmy radę! Kiedy wreszcie przyszedł ten dzień i cała rodzina się zjechała, poczułam, że wreszcie wróciłam do domu. Od ostatniego zjazdu minęło prawie 20 lat, wszyscy byli stęsknieni. Cieszyłam się, że rodzeństwo cioci, wiekowe przecież, może się jeszcze zobaczyć. I że moje dzieci mają okazję poznać nigdy niewidzianych krewnych. Tradycja niech trwa! Takie zjazdy są naprawdę genialne. Polecam…

Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”

Redakcja poleca

REKLAMA