Przez całą szkołę średnią mój syn Jacek nie miał dziewczyny. A przynajmniej nie przyprowadził żadnej do domu. Czy się tym martwiłam? Wręcz przeciwnie. Uważałam, że na randki przyjdzie czas. A na razie mój syn ma się przede wszystkim uczyć. I ja, i mój mąż jesteśmy chłopskimi dziećmi. W naszych rodzinach byliśmy pierwszym pokoleniem, które poszło na studia. Oboje wybraliśmy farmację. Teraz razem prowadzimy w naszym miasteczku aptekę. Było dla nas oczywiste, że jedyny syn pójdzie w nasze ślady – skończy studia i kiedyś przejmie od nas firmę.
Jacek nas nie zawiódł. Zdał maturę najlepiej z całej szkoły. I choć kierunek studiów, jaki wybrał, trochę nas rozczarował, i tak pękaliśmy z dumy, kiedy na tę swoją anglistykę dostał się z trzecim najlepszym wynikiem. Choć chciałam, żeby studiował, gdy w październiku wyjechał do Warszawy do akademika, płakałam jak bóbr. Boże, jak mój mały synek poradzi sobie sam w wielkim mieście? Całymi nocami zamartwiałam się, wyobrażałam sobie niebezpieczeństwa, które tam na niego czyhały…
Jacek radził sobie jednak w mieście doskonale. Nauka nie sprawiała mu problemów, z zachwytem opowiadał o kinach, teatrach, klubach studenckich. Każdego lata wracał do nas, pomagał dziadkom przy żniwach i barwnie opowiadał o wykładowcach i o kolegach. Po trzech latach zaczęłam się trochę martwić, że w opowieściach Jacka w ogóle nie występują dziewczyny. Nie mówię, że ma się od razu żenić, ale najwyższa pora, żeby zaczął się interesować płcią piękną!
– Jasiek, porozmawiaj z nim. Jak mężczyzna z mężczyzną. Pociągnij go za język. Może on się wstydzi mówić o dziewczynach? – prosiłam męża.
Wydawało mi się niemożliwe, żeby żadna dziewczyna jeszcze mu nie wpadła w oko.
Na prowincji głośno się o tym nie mówi
Janek starał się, jak mógł, robił różne aluzje, ale syn udawał, że nie rozumie, więc w końcu zapytał go wprost:
– Synek, a ty masz tam w mieście jakąś dziewczynę?
– I tak, i nie – odpowiedział zagadkowo Jacek i zmienił temat.
U nas na prowincji o takich rzeczach ciągle nie mówi się głośno. Ale zaczęła mnie dręczyć przerażająca myśl. Czy to możliwe, że Jacek jest… gejem?
Jezu! Co ludzie powiedzą? A przede wszystkim – czy to oznacza, że nigdy nie doczekam się wnuków? Zawsze wyobrażałam sobie siebie na starość otoczoną gromadką dzieci, wnuków, prawnuków. Los dał mi tylko Jacka. I co? I tyle z moich marzeń? Nie miałam odwagi podzielić się moimi obawami z mężem. Ja pewnie jakoś się z tym pogodzę, ale Janek? Mój mąż był bardzo religijny. I zasadniczy. Trudno mu było zaakceptować to, że świat się zmienia.
Jacek obronił licencjat i poszedł na studia magisterskie. Zaczął dorabiać w szkole językowej. Gdy opowiadał o koleżankach z pracy czy uczennicach – nadstawiałam uszu. Może to będzie któraś z nich? Ciągle nie traciłam nadziei, że w końcu Jacek się zakocha. W dziewczynie.
W końcu Jacek został magistrem filologii angielskiej. I na stałe wyprowadził się do Warszawy.
– Mamo, znalazłem wspaniałe mieszkanie, w pięknej starej kamienicy – mówił podekscytowany.
Podzielałam jego radość, ale tylko co chwili, gdy usłyszałam:
– Czynsz jest bardzo wysoki, więc będziemy mieszkać we dwóch. Z Maćkiem, kolegą z pracy.
Zamarłam… Czyżby syn próbował mi coś powiedzieć? A więc jednak?
– W sumie to pewnie będziemy mieszkać w trójkę, bo coś czuję, że Aga, dziewczyna Maćka, też zaraz się wprowadzi. Ale miejsca wystarczy dla wszystkich, a Aga świetnie gotuje, więc nie zamierzam protestować – paplał dalej Jacek, a ja poczułam taką ulgę, że o mało się nie przewróciłam.
Pewnego majowego wieczora usłyszałam w słuchawce to, na co czekałam tak długo:
– Przyjeżdżam na weekend. Nie sam. Chcę wam kogoś przedstawić.
– Naprawdę. Wspaniale, już się nie mogę doczekać – z trudem się powstrzymałam, by nie krzyczeć ze szczęścia. – A zdradzisz mi, jak nasz gość ma na imię?
– Nie mogę. To niespodzianka. Całusy! – rozłączył się, a mnie znowu zalała fala niepewności.
Nie wiedziałam, czy powiedzieć mężowi, że Janek przyjeżdża z kimś. Jeśli ten ktoś okaże się chłopakiem – może uda się nam jakoś przekonać Janka, że to tylko kolega z pracy?
Cztery następne dni ciągnęły się jak wieczność. W końcu nadeszła sobota. Usłyszałam, że na podwórko wjechał samochód. Wyjrzałam przez okno. Przy bagażniku stał Jacek i… Krótko obcięte czarne włosy… Wąskie biodra… Jezu. Chłopak. Stałam sparaliżowana na środku kuchni. W końcu drzwi się otworzyły i stanęły w nich dwie osoby.
– Mamuś. A oto i moja niespodzianka. To jest Minh, moja dziewczyna. Ja mówię na nią Mina… – powiedział.
Dziewczyna? Czy ja dobrze słyszę? Podniosłam wzrok. Przede mną stała śliczna, filigranowa jak porcelanowa lalka, młoda kobieta. Miała piękny uśmiech i czarne skośne oczy. Azjatka. Nie miałam pojęcia, z jakiego kraju pochodziła ani jak się do niej odezwać. Z Jackiem rozmawia pewnie po angielsku.
– Hello – wydusiłam z siebie zdesperowana.
– Dzień dobry. Miło mi panią poznać. Jacek tyle o pani opowiadał. Ma pani piękny ogród – odezwała się płynną polszczyzną dziewczyna.
O rany, co na to powie nasz proboszcz!
Odetchnęłam z ulgą. W tej chwili nie miało dla mnie znaczenia, skąd pochodzi Mina. Najważniejsze, że jest kobietą!
– Janek, chodź tu natychmiast, poznasz dziewczynę Jacka – zawołałam w głąb mieszkania.
Nawet jeżeli w pierwszej chwili Janek miał minę dość nietęgą – parę godzin później częstował Minę swoimi nalewkami i chwalił się przed nią kolekcją znaczków pocztowych. Byłam bezbrzeżnie szczęśliwa. Mój syn jednak lubi kobiety, nie jest gejem! Ale do głowy mi nawet nie przyszło, że Mina to nie tylko pierwsza dziewczyna Jacka, ale ta jedyna!
Teraz przypominam sobie coś, co syn powiedział już w tamtą sobotę, a ja w całym tym zamieszaniu puściłam to mimo uszu. Gdy okazało się, że spotyka się z Miną już kilka miesięcy, zapytałam, czemu nie przedstawił nam jej wcześniej.
– Chciałem poczekać, żeby się upewnić, że to coś poważnego – odparł.
Minh była Wietnamką. Pracowała w tej samej szkole co Jacek. Uczyła angielskiego, ale także wietnamskiego. Okazało się, że w Polsce jest teraz moda na naukę języków azjatyckich: chińskiego, japońskiego, ale i wietnamskiego.
Jacek przywiózł Minę do nas jeszcze dwa razy. Kiedy przyjechał sam, pomyślałam, że ze sobą zerwali.
– Nie, mamuś, skądże. Mina pojechała z rodzicami do Wietnamu. Muszą załatwić coś bardzo ważnego.
Dopiero dwa tygodnie później dowiedziałam się, że pojechali po to, by dziadkowie Minh pobłogosławili jej małżeństwo.
– Co zrobiliście? – pytałam Jacka trzy razy przez telefon, bo niewyraźnie słyszałam, co mówi. – Zaręczyliście się? Jacek, czy ty… czy ty… – nie miałam pojęcia, co chciałam powiedzieć.
Bardzo lubiłam Minh, cieszyłam się, że Jacek z kimś się związał – ale ślub z cudzoziemką? Do tego z Azjatką? Pewnie na dodatek cywilny… Co na to powie nasz ksiądz proboszcz? Będę niańczyć skośnookie wnuki? No nie wiem, co powiedzą ludzie, to przecież takie nietypowe...
– Mamo, w ten weekend przyjeżdżamy do was z rodzicami Miny. Poznacie się i ustalimy wszystkie szczegóły. To pa! – mój syn się rozłączył, zanim zdążyłam otworzyć usta.
Jezus Maria! Co robić? Teściowie Jacka. Pewnie nie mówią po polsku. Kim są? Mają bar z sajgonkami czy budkę z wietnamskimi koszulkami? Nie byłam na to gotowa. Z wielu względów: dom wymagał remontu, a przynajmniej odświeżenia, ale nigdy nie było na to czasu. Podwórko trzeba by posprzątać. Co ja podam na obiad? Może oni są wegetarianami? Gdzie ja kupię pałeczki – może oni wcale nie umieją jeść nożem i widelcem?
– Monika, co ci jest? Dobrze się czujesz? – dopiero gdy poczułam na plecach dłoń męża, zdałam sobie sprawę, że od dłuższej chwili mamroczę coś pod nosem bez ładu i składu.
– Tak, tak. W porządku. Wiesz, dzwonił Jacek. On i ta Minh się… no wiesz… Oni się zaręczyli. I zamierzają się pobrać. Przyjeżdżają w ten weekend z jej rodzicami… Jezus Maria, Janek. Co to będzie?
Opadłam ciężko na krzesło i ukryłam twarz w dłoniach.
– Monika. Jak to: co będzie? No ślub, wesele, chrzciny. Przecież o tym zawsze marzyłaś! Nie mogłaś się już tego doczekać, więc o co ci chodzi?
Spojrzałam na męża z niedowierzaniem. Od kiedy jest taki nowoczesny?
– Nie mów, że cię to nie martwi. Przecież oni nie wezmą ślubu w kościele! Jakie chrzciny? Będziemy mieć buddyjskie wnuki. Nie pójdą do komunii. A za wesele będziemy sami musieli zapłacić, przecież ci rodzice pewnie ledwie wiążą koniec z końcem. A jak ona namówi Jacka, żeby wyjechał z nią do Wietnamu? Wiesz, jak długo się tam leci samolotem? – wyrzucałam z siebie jedna po drugiej wszystkie obawy, a mąż… zaczął się śmiać tak, że z oczu pociekły mu łzy.
I po co ja się tak zamartwiałam?!
W końcu zaczął się uspokajać. Ocierał mi łzy z oczu i tłumaczył:
– Tobie, Monika, naprawdę trudno dogodzić. Najpierw się zamartwiałaś, że nasz syn z nikim się nie spotyka. Podejrzewałaś go o nie wiadomo co. Tak, tak, nie udawaj, przecież wiem. A jak w końcu Jacek chce się żenić, z dziewczyną, to się okazuje, że też masz wątpliwości... – Janek mnie przytulił. – Będzie dobrze. Zobaczysz. Najważniejsze, że młodzi się kochają. Co to ma za znaczenie, gdzie będzie ślub i czy wnuki będą ochrzczone. Byle byli szczęśliwi!
Uspokoiłam się trochę. Janek miał rację. Martwię się na wyrost. Przecież lubię Minę. Po co więc te nerwy? Oczywiście w głębi serca dalej miałam wątpliwości. Ale teraz martwiłam się głównie tym, żeby dobrze wypaść przed przyszłymi teściami Jacka. I nie popełnić jakiejś gafy. Zarywałam noce, żeby czytać w internecie o wietnamskich obyczajach, o kulturze. Nauczyłam się nawet kilku słów w ich języku. Dzień dobry, dziękuję, przepraszam. Chociaż tyle – niech wiedzą, że się starałam.
W końcu nadszedł weekend. Mieszkanie było wypucowane, ścieżki w ogródku wysypane świeżym piaskiem. Drożdżowa baba wyrosła mi wyjątkowo pięknie. Na kuchence grzała się potrawka z kurczaka i na wszelki wypadek leczo wegetariańskie. Wszystko było gotowe. W ostatniej chwili zaczęłam się zastanawiać, czy wystawiać wino. A może oni nie piją? I wyjdziemy na alkoholików? Wiadomo, Polacy słyną z tego, że lubią się napić…
Nie zdążyłam podjąć żadnej decyzji, bo usłyszałam chrzęst żwiru na podjeździe. Zawołałam Janka i wyszliśmy na podwórko. Jacek kurtuazyjnie otworzył przyszłej teściowej drzwi samochodu. Kobieta, którą zobaczyłam, nie miała na sobie białego bambusowego kapelusza ani sandałów. Nawet nie wiem, dlaczego uważałam, że tak może wyglądać. Przyszła teściowa mojego syna na nasze spotkanie włożyła eleganckie granatowe spodnie i bladoróżową marynarkę, a na szyi miała dyskretny perłowy naszyjnik. Natychmiast poczułam się przy niej jak uboga krewna. Nerwowym ruchem zaczęłam rozwiązywać fartuch, którego oczywiście zapomniałam zdjąć.
– Pani Monika? Bardzo mi miło. Mam na imię Linh, ale polscy przyjaciele mówią mi Lilka – mama Miny posługiwała się płynną polszczyzną, z lekkim obcym akcentem.
Jej mąż był starszy, szpakowaty. Okulary w drucianej oprawce nadawały mu wygląd profesora. Potem okazało się, że kiedyś wykładał na wydziale informatyki Politechniki Warszawskiej. Teraz prowadził biznes.
Weszliśmy do środka. Janek zaproponował gościom nalewkę z pigwy.
– Wyśmienita – ocenił pan Tuan.
Zanim doszliśmy do deseru, mówiliśmy już sobie na ty. Po skosztowaniu mojej babki pani Lilia natychmiast poprosiła mnie o przepis. Było naprawdę miło… Ale w końcu przyszła pora, żeby przejść do konkretów.
– Jakie macie plany co do ślubu? – zwróciłam się do Jacka i Miny. – Jak rozumiem, nasz parafialny kościół nie wchodzi w grę…
– Mamuś, nie obraź się. Wiem, że się martwisz, co powie nasz proboszcz, ale, wiesz, my znaleźliśmy inne miejsce – taki śliczny kościółek w Bieszczadach. Drewniany. Już rozmawiałem z tamtejszym księdzem i powiedział, że z przyjemnością udzieli nam ślubu. Zobaczysz, będziesz zachwycona.
Nie byłam pewna, czy dobrze słyszę. Kościółek? Katolicki ksiądz?
– Ale na pewno powiedziałeś mu wszystko? Że Mina nie jest katoliczką? – dopytywałam.
– Jak to Mina nie jest katoliczką? Czy ja o czymś nie wiem? – Lilka prawie podniosła się z fotela.
Poczułam się zagubiona.
– Pani Lilko, wszystko jest dobrze. Po prostu ja chyba nigdy nie powiedziałem mamie, dlaczego wasza rodzina przyjechała do Polski. Mamuś, i Mina i jej rodzice są katolikami. W Wietnamie katolicy stanowią mniejszość, komuniści ich prześladują. To dlatego po ślubie pani Lilka i pan Tuan uciekli do Polski. Żeby spokojnie i w zgodzie ze swoją wiarą móc wychować dzieci.
Zamknęłam oczy. Boże. I po ja się tak zamartwiałam? Tyle czasu się gryzłam? A przecież wystarczyło zapytać. Od tamtej chwili minęły cztery lata. Wczoraj moje wnuczki, skośnookie, bliźniaczki, skończyły trzy lata. Od kilku dni mieszkają u nas, bo lada dzień Mina ma urodzić im braciszka. Są takie śliczne, że nie mogę od nich oderwać oczu. Siedzę na ławeczce w ogródku i na nie patrzę. I czuję się bezbrzeżnie szczęśliwa.
Czytaj także:
„Martwiłem się, że mój nastoletni syn nie chodzi na randki. Ale kiedy wreszcie się zakochał, bardzo źle ulokował uczucia”
„Mój syn nie zasługiwał na byle jaką dziewczynę. Wszystkie jego panny pogoniłam. Zrobiłam to w białych rękawiczkach”
„Mam 35 lat, mieszkam z rodzicami, nigdy w życiu się nie upiłam i... jestem dziewicą. Nigdy nawet nie byłam na randce”