Urodziłam się na przedmieściach Dublina, mój ojciec jest synem polskiego emigranta (dziadek trafił do Irlandii po drugiej wojnie światowej), mama to rodowita Irlandka. Za to mój mąż jest Polakiem z dziada pradziada, przyjechał tu do pracy sześć lat temu, poznaliśmy się w pubie. Szczerze mówiąc, byłam przekonana, że nigdy nie zmienię adresu i zawsze będziemy mieszkali w Irlandii. Jan miał tu dobrą pracę w firmie informatycznej, a ja dyplom niedawno ukończonych studiów. Tymczasem wszystko rozstrzygnęło się w ciągu kilku tygodni.
Mama Janka poważnie zachorowała
Mieszka w Siemianowicach Śląskich, gdzie nie ma nikogo bliskiego. O wyjeździe z kraju nie chciała nawet słyszeć, trzeba było się nią zająć na miejscu. Kto miał to zrobić, jak nie jedyny syn?
– Może moglibyśmy pomyśleć o wynajęciu jakiejś opiekunki? – zapytałam słabym głosem, próbując w tym pomyśle niczym tonący, który brzytwy się chwyta, znaleźć jakiś ratunek.
Janek powiedział sucho, że w ogóle nie ma o czym dyskutować.
– To moja mama – przypomniał, jakbym o tym nie pamiętała, i dodał, że nie wyobraża sobie, że mógłby ją zostawić na pastwę losu, zdaną na opiekę kogoś obcego.
Nie byłam zachwycona perspektywą przeprowadzki, ale Janek uspokajał mnie, że damy sobie radę.
– Mój szef polecił mnie swojemu znajomemu z Polski. Będę pracował w jego firmie w Katowicach – oznajmił, ciesząc się, że po powrocie na Śląsk nie zostanie bez pracy.
– A ja? – pytałam, bo nie miałam pomysłu, co mogłabym robić z irlandzkim dyplomem pedagogiki.
Niedawno skończyłam studia i nigdy nie zamierzałam być żoną przy mężu, tylko kobietą, która dokłada się do domowego budżetu. Miałam zamiar szybko znaleźć sobie pracę. Ale jak miałam to zrobić w Polsce? Owszem, mówię po polsku, lecz z silnym akcentem, no i z błędami… Janek wpadł na pomysł, że za pośrednictwem swoich znajomych poszuka mi zajęcia w którejś ze szkół językowych.
To było jakieś rozwiązanie
Skończyłam studia pedagogiczne, lubię dzieci, uwielbiam angielską literaturę i język, może sprawdziłabym się jako lektorka? Do tego, przynajmniej na początku, niedoskonała znajomość polskiego by wystarczyła. Chociaż w mojej rodzinnej Irlandii pogoda nigdy mnie nie rozpieszczała, zima w Polsce nieźle dała mi się we znaki. Nie było, co prawda, mroźno, ale deszczowo, wietrznie i w ogóle jakoś tak posępnie. Krótkie dni i brak słońca dopełniały obrazu. Zamieszkaliśmy w wynajętej kawalerce w pobliżu mieszkania teściowej, którą codziennie odwiedzaliśmy. Miałam w tygodniu kilka godzin w szkole językowej, lecz to ciągle było zbyt mało, by wypełnić długi dzień. Zdarzało się, że całe godziny spędzałam w kuchni, siedząc nad kubkiem gorącej herbaty i melancholijnie spoglądając przez okno. Nieraz zastanawiałam się, czy przyjazd do Polski za mężem był w ogóle dobrym pomysłem. Kochałam go, ale czy to wszystko było tego warte? W długich rozmowach telefonicznych z moją mamą nieraz wypłakiwałam żale i tęsknotę za krajobrazami Irlandii.
– Może coś upieczesz? Kiedy człowiek zje coś słodkiego, od razu ma lepszy humor. Tobie też przyda się spojrzeć na wszystko z innej perspektywy – moja mama zawsze miała na wszystko jakąś receptę. – Wzięłaś z domu zeszyt z przepisami babci, poszukaj tam receptury na coś pysznego i weź się do pracy. Szkoda czasu na smutki – poradziła i zadowolona z siebie odłożyła słuchawkę.
Zajrzałam do lodówki
Miałam jajka, mleko, masło. W szafce stała mąka, cukier, bakalie. W zeszycie znalazłam przepis na rogaliki z orzechami. Szybko wzięłam się do zagniatania ciasta. Zapomniałam o bożym świecie. Nie miało już dla mnie żadnego znaczenia, że za oknem wieje i pada. Z uśmiechem na twarzy formowałam malutkie rogaliki, napełniałam je masą orzechową, a potem precyzyjnie układałam je na blasze.
– Ale tu pięknie pachnie! – ucieszył się Janek, kiedy po pracy wszedł do kuchni, gdzie poza obiadem czekały na niego pyszne wypieki.
Dzięki zeszytowi babci i chwilom spędzanym w kuchni na pieczeniu babek, ciast i ciasteczek pokonałam najtrudniejszy dla mnie czas aklimatyzacji w nowym kraju i zupełnie przypadkiem zyskałam nową pasję. Pieczenie stało się moim ulubionym sposobem na relaks i stres. Pomysł z sięgnięciem do babcinego zeszytu, który podsunęła mi mama, był strzałem w dziesiątkę. Teraz niemal całe dnie spędzałam w kuchni, a spod moich rąk wychodziły wspaniałe wypieki, którymi częstowałam męża i – nierzadko – sąsiadów. Moje słabe samopoczucie odeszło w niepamięć, a ja znowu byłam uśmiechniętą i zadowoloną z życia Kate.
– Żona mojego szefa otwiera małą kawiarenkę. Może podpytam, czy nie byłaby zainteresowana sprzedażą domowych ciast? – zaproponował pewnego dnia Janek, bo uważał że moje wypieki są na tyle dobre, że posmakują i klientom kawiarni.
Nie wahałam się ani chwili
Miałam przecież sporo wolnego czasu, uwielbiałam piec, a dodatkowy dochód bardzo by się nam przydał. Problem bym tylko jeden: kuchnia w naszym wynajmowanym mieszkanku była zbyt mała, by myśleć o pieczeniu na poważnie. Musieliśmy wynająć jakieś pomieszczenie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności udało się znaleźć odpowiedni, dobrze wyposażony lokal, który szybko zaadoptowaliśmy na małą piekarnię. Każdego dnia wsuwałam do dużego pieca kilkanaście blach z ciastami i ciasteczkami. Postawiłam na pieczenie z ekologicznych produktów, bo doskonale zdawałam sobie sprawę, jaki nacisk kładzie się teraz na zdrowe żywienie, poza tym od dawna byłam fanką takiego stylu życia. Kupowałam jajka od szczęśliwych kur, pełnoziarniste mąki, prawdziwe masło, pachnące lasem owoce, w które zaopatrywałam się w pobliskich małych warzywniakach. Uwielbiałam robić zakupy w takich małych sklepikach. Sprzedawcy dobrze mnie znali i pozdrawiali już od samego progu. Doskonale wiedzieli, jakie jabłka lubię i jaką mąkę kupuję. Czułam się tak, jakbym robiła sprawunki u dobrych znajomych, a nie w zwykłym sklepie. Z dnia na dzień coraz lepiej czułam się w Polsce, która początkowo wydawała mi się tak nieprzyjazna. Powoli nawet zaczynałam rozglądać się za innymi punktami zbytu dla moich ciast.
– A gdybyśmy sami otworzyli taką małą cukierenkę? – zapytałam pewnego dnia Janka.
Doskonale wiedział, ile przyjemności czerpię z pieczenia, dlatego szybko się zgodził. Obiecał nawet, że jeśli będzie trzeba, weźmiemy niewielki kredyt na rozkręcenie biznesu. Na szczęście pożyczka z banku nie była potrzebna, bo moja mama, kiedy tylko usłyszała o pomyśle otworzenia przeze mnie własnego cukierniczego biznesu, przyszła z finansową pomocą. Była zachwycona, że wreszcie zapomniałam o melancholii, zaaklimatyzowałam się w Polsce i powoli zapuszczam w niej korzenie. Jestem coraz szczęśliwsza w ojczyźnie mojego męża i daję temu wyraz, nazywając swoje ciasta: zadowolone brownie, uśmiechnięte blondie albo całuśne dyniowe… Dzisiaj już nie żałuję podjętej naprędce decyzji o zmianie adresu. Pewnie gdyby nie ta przeprowadzka, nigdy nie otworzyłabym swojego biznesu, nie odkryła radości z pieczenia słodkości. Nie pomyślałabym też o wydaniu przepisów mojej ukochanej babci w formie książki. Mam ją zamiar zatytułować: „Słodka recepta na dobry humor”.
Czytaj także:
„Rozwiodłem się po 8 miesiącach małżeństwa. Teraz ta zołza chce 50 tysięcy złotych za wesele, którego nie chciałem”
„Rozwiodłam się z mężem, by szukać przygód i szybko tego pożałowałam. Znalazł sobie młodą lafiryndę, a mnie zakłuła zazdrość”
„Zaledwie pół roku po swoim ślubie, mój brat wdał się w romans z moją przyjaciółką. Szybko uznał, że nie kocha żony”