„Choć jesteśmy już dziadkami, mąż ma więcej polotu niż niejeden młodzian. Ja pękam z dumy, a koleżanki kisną z zazdrości”

kochające się małżeństwo fot. iStock by Getty Images, Paperkites
„14 lutego zawiózł mnie do stadniny pod miastem. Były wspaniałe, drewniane sanie, dwa kare konie, woźnica w sarmackim stroju, pochodnie i wielki futrzany koc. No i oczywiście szalona jazda po zaśnieżonych polach, zakończona długim pocałunkiem i opatulaniem futrem. Prawie jak w filmie..”.
/ 15.05.2023 12:30
kochające się małżeństwo fot. iStock by Getty Images, Paperkites

–  Wiesz, naprawdę nie mogę się już doczekać walentynek. Ciekawe, co mój Piotrek w tym roku wymyśli… – zwierzyłam się swojej koleżance z pracy, Dagmarze.

Od piętnastu minut siedziałyśmy w firmowej stołówce i, zajadając obiad, próbowałyśmy oczyścić sobie głowy z myśli o robocie.

– Obchodzicie to głupie święto? – spojrzała na mnie z niesmakiem.

– Oczywiście! A co w tym złego? – obruszyłam się na jej słowa.

– No wiesz, myślałam, że jesteście trochę mądrzejsi – pokręciła głową.

A potem jednym tchem wyrecytowała, co myśli o walentynkach. Że to beznadzieja, komercja, bezsens… Spisek handlowców, właścicieli restauracji i kin, którzy chcą wyciągnąć od zakochanych jak najwięcej pieniędzy. Dobre dla rozchwianych emocjonalnie nastolatków i idiotów, ale nie dla inteligentnych, wykształconych ludzi w pewnym wieku, którzy doskonale wiedzą, że zakochani nie potrzebują żadnego durnego święta, a uczucia trzeba sobie okazywać przez cały rok, a nie tyko w ten jeden dzień.

Poczułam się jak robak wbity w ziemię

– Czy ty trochę nie przesadzasz? Przecież to w sumie bardzo fajne święto. Dobry pretekst, by miło spędzić razem czas… A poza tym, gdyby myśleć w ten sposób, to należałoby zlikwidować dzień matki, dzień babci i dziadka… Bo im też należy się szacunek i pamięć każdego dnia – próbowałam bronić walentynek, szybko mi jednak przerwała.

– Zwariowałaś? Co ta za porównanie! Babcine i matczyne święta są uroczyste… A dzień zakochanych? Te wszechobecne serduszka, misie, banalne esemesy, kartki, wymuszone prezenty, czerwone obrusy w restauracjach, menu dla zakochanych… Kicz! Mnie się robi niedobrze! Dziwię się, że tobie nie! – prychnęła.

Nie ukrywam, że po tym jej wykładzie poczułam się jak robaczek wbity w ziemię czubkiem buta. W ogóle żałowałam, że poruszyłam ten temat. Oczami wyobraźni już widziałam, jak się ze mnie naśmiewa i opowiada wszystkim dziewczynom w dziale, jaka to ze mnie idiotka. Nic więc dziwnego, że do domu wróciłam w kiepskim nastroju. Męża jeszcze nie było. Zrobiłam sobie herbatę i zamyśliłam się…

Poznałam i zakochałam się w Piotrze w czasach, gdy o walentynkach nikt w Polsce jeszcze nie słyszał. Kiedy jednak to święto przywędrowało do nas, wraz z kapitalizmem, od razu je polubiłam. I, nie ukrywam, bardzo lubię do dziś. Nie z powodu serduszek, miśków, czerwonych róż i całego tego szajsu… Tu Dagmara ma rację. Od ich nadmiaru faktycznie może zrobić się niedobrze.

Lubię walentynki, bo mój mąż traktuje to święto bardzo poważnie. Nie ogranicza się do kupienia mi czekoladek w kształcie serca lub róży. Tak na odczepnego, w ostatniej chwili. Nie wręcza mi ich pośpiesznie w przedpokoju, a potem nie zasiada przed telewizorem, by obejrzeć ulubiony boks.

Tego dnia Piotr zawsze mnie czymś zaskakuje. Na co dzień rzadko wychodzimy gdzieś we dwoje. Brakuje nam na to czasu. Wiadomo – praca, praca, praca. No i domowe obowiązki. Niedawno zostaliśmy „podwójnymi” dziadkami i staramy się pomagać córce w opiece nad wnukami. Wieczorami bywamy tak zmęczeni, że marzymy tylko o tym, by położyć się do łóżka. Ale walentynki, choćby się waliło i paliło, spędzamy zawsze razem. I to w niebanalny sposób.

Ot, choćby dwa lata temu… Ubrałam się elegancko, zrobiłam staranny makijaż, fryzurę… Byłam pewna, że Piotr zaprosi mnie na romantyczną kolację. W mieście otwarto właśnie nową włoską restaurację, a ja uwielbiam tę kuchnię. Ale on wpadł do domu, wyciągnął z szafki nasze łyżwy i oznajmił, że zabiera mnie na lodowisko.

– Przebieraj się raz dwa w dres i kurtkę z kapturem. Jest konkurs jazdy parami. Wygramy jak nic! – oznajmił podekscytowany.

W pierwszej chwili zaprotestowałam. Pomyślałam, że w naszym wieku (oboje bardzo dawno przekroczyliśmy czterdziestkę) nie wypada tak się wygłupiać. I że pewnie będą tam tylko młodzi ludzie, którzy na nasz widok popękają ze śmiechu. Piotr jednak rozwiał moje wątpliwości.

Zawsze miał świetne pomysły

– Nie wypada? W dniu zakochanych wszystko wypada! A zresztą, czy nasza miłość jest jakaś gorsza i nie zasługuje na świętowanie?

Bawiliśmy się świetnie, choć tak jak przewidywałam, byliśmy najstarszą parą na lodowisku. Ale też i najlepiej jeżdżącą, bo wychowaliśmy się w czasach, gdy dzieci spędzały zimowe popołudnia na dworze, a nie przy komputerze.

Daliśmy się spiąć kajdankami, stanęliśmy na starcie i pokonaliśmy trasę łyżwiarskiego slalomu najszybciej ze wszystkich! Dostaliśmy owacje na stojąco. Po zawodach podjechała do nas para nastolatków, którzy zajęli drugie miejsce. Pogratulowali nam zwycięstwa.

– Żeby moi starzy umieli się tak fajnie bawić. A oni tylko siedzą i na wszystko narzekają – powiedziała w pewnym momencie dziewczyna.

– Wielki szacun – dodał chłopak.

Nie ukrywam, że po tych słowach zrobiło mi się bardzo przyjemnie. Wszak na co dzień para ramoli nie ma raczej co liczyć na uznanie młodzieży. Na dodatek była jeszcze nagroda – kolacja w tejże włoskiej restauracji, którą właśnie otworzyli! Poszliśmy na nią kilka dni później. Było naprawdę romantycznie, bo prawie pusto i cicho. Bez tłumu zakochanych i tej kiczowatej, jakby to Dagmara określiła, oprawy.

Albo rok temu. Jakoś niedługo przed walentynkami w telewizji po raz kolejny powtarzali „Potop”. Bardzo lubię ten film, więc oczywiście go oglądałam.

– Ech, ja też bym tak chciała – westchnęłam, patrząc na scenę w której Oleńka i Kmicic pędzą w saniach w kształcie niedźwiedzia przez zaśnieżony las.

Na pewno to pamiętacie! On pochyla się nad nią, całuje, a potem pyta: „Miłujesz ty mnie?”. A ona odpowiada: „Jak duszę własną”. Kmicic wtedy wstaje w saniach, szaleje z radości, a potem znowu siada, przytula Oleńkę do siebie i okrywa ciepłym, miękkim futrem…

Mąż był akurat zajęty porządkowaniem swoich papierów i byłam pewna, że nie usłyszał mojego westchnienia. Myliłam się. 14 lutego zawiózł mnie do stadniny pod miastem. Były wspaniałe, drewniane sanie, dwa kare konie, woźnica w sarmackim stroju, pochodnie i wielki futrzany koc. No i oczywiście szalona jazda po zaśnieżonych polach, zakończona długim pocałunkiem i opatulaniem futrem. Prawie jak w filmie...

Gada tak, bo zwyczajnie zazdrości

Tak się rozmarzyłam, że nawet nie zauważyłam, kiedy do domu wrócił mój mąż. Ocknęłam się z zamyślenia dopiero wtedy, gdy potrząsnął mnie lekko za ramię.

– Stało się coś? Stoję nad tobą już z pięć minut, a ty ani drgniesz. Pół chałupy złodzieje mogliby wynieść i nawet byś nie zauważyła – zaniepokoił się, patrząc na mnie.

– A wiesz, rozmawiałam dzisiaj w stołówce z Dagmarą i opowiedziałam jej o tym, że obchodzimy walentynki. Oburzyła się potwornie! Wyszło na to, że jesteśmy idiotami – powiedziałam.

– I zrobiło ci się przykro – bardziej stwierdził niż zapytał, bo znał mnie bardzo dobrze.

– Tak…

– No i niepotrzebnie! Gada tak, bo ci po prostu zazdrości! – stwierdził.

– Jak to? – spojrzałam zdumiona na Piotra.

– No, że masz takiego wspaniałego i romantycznego męża. Założę się, że bardzo chciałaby się znaleźć na twoim miejscu – dodał, a potem wbił nos w telewizor, bo właśnie zaczęła się gala bokserska.

Po chwili z kanapy zaczęły dochodzić okrzyki: Lewy! Lewy! Wal go!

– Romantyk! – zaśmiałam się.

A potem napuściłam sobie wody do wanny. Leżąc w pianie pomyślałam, że nie warto sobie zawracać głowy opiniami Dagmary. Bo dla takich pięknych walentynkowych wspomnień warto uchodzić za idiotkę. A jak dziewczyny będą się ze mnie śmiać, to im opowiem o przejażdżce saniami i zawodach na lodowisku. Ciekawe, czy wtedy też będzie im do śmiechu? Zwłaszcza jak dostaną od swoich mężów figę z makiem albo pudełko czekoladek. Ot tak, na odczepnego…

Czytaj także:
„Zazdrościłam przyjaciółce kariery i światowego życia, bo moje jest nudne jak flaki z olejem. Jak się okazało, niesłusznie”
„Koleżanki mi zazdrościły adoratora, a mnie ten facet przerażał. Dzwonił, pisał, wystawał pod moim domem i pracą”
„Mąż ciągnął mnie do łóżka kilkanaście razy w tygodniu. Koleżanki mi zazdroszczą, a ja już nie daję rady”

Redakcja poleca

REKLAMA