„Chłopak potraktował mnie gorzej niż psa. Tuż przed Walentynkami oznajmił, że tak naprawdę to nigdy mnie nie kochał”

Zdradzona kobieta fot. Adobe Stock, Pixel-Shot
„Zawsze lubiłam Walentynki. Uważałam je za święto miłości i co roku spędzałam je z jakimś chłopakiem. Nawet jeśli moje związki potem się kończyły, to i tak mi zależało, żeby 14 lutego spędzić jak najmilej. Jednak tym razem, zapowiadało się, że spędzę czas z kotem i pudłem lodów”.
/ 23.07.2022 11:15
Zdradzona kobieta fot. Adobe Stock, Pixel-Shot

Tamtego roku jeszcze na początku lutego byłam niezwykle podekscytowana perspektywą walentynek. Sugerowałam Julkowi między wierszami, że chciałabym gdzieś z nim pójść, zrobić coś romantycznego, do tego od stycznia miałam już dla niego prezent – kupon na rytuał w spa we dwoje z masażami i kąpielą z płatkami kwiatów.

Zawsze lubiłam walentynki. Uważałam je za święto miłości i co roku spędzałam je z jakimś chłopakiem. Nawet jeśli moje związki potem się kończyły, to i tak mi zależało, żeby czternasty lutego spędzić jak najmilej.

Ale 10 lutego Julek mnie rzucił

– Wiem, że oczekujesz czegoś więcej, niż mogę ci zaoferować – powiedział tonem wyuczonej lekcji. – Tak naprawdę to od początku do siebie nie pasowaliśmy. Jesteś wspaniałą osobą i mam nadzieję, że nie będziesz mnie źle wspominać.

Nie miałam pojęcia jak mogłam przeoczyć fakt, że „do siebie nie pasowaliśmy”. W mojej opinii, byliśmy wspaniałą parą! Pierwszy wieczór jako singielka spędziłam przed telewizorem w towarzystwie kota i pudełka lodów karmelowych. Wydawało mi się, że świat się skończył i już nigdy nie będę szczęśliwa.

Płakałam, jadłam te lody, opowiadałam puchatej Buźce, jak się zawiodłam na mężczyznach, i że nigdy więcej nikomu nie zaufam, a potem zasnęłam na kanapie w ubraniu. Następnego dnia nie było lepiej, wciąż uważałam, że przegrałam życie.

W przypływie smutku zadzwoniłam do Margo, mojej koleżanki, z którą ciągle miałyśmy się spotkać, ale nie było kiedy, bo przecież byłam z Julkiem. Wiem, że to okropne, ale miałam nadzieję, że od naszej ostatniej rozmowy miesiąc wcześniej nie znalazła sobie chłopaka i będę mogła liczyć na zrozumienie drugiej samotnej duszy.

– Serio? Zerwaliście? – zmartwiła się.

– No, bardzo mi przykro.

– A ty się z kimś spotykasz? – zagaiłam.

Zaprzeczyła, więc zapytałam, co w takim razie robi w Walentynki. Miałam w zanadrzu niezobowiązujące zaproszenie do mnie na babski wieczór, kolejne pudełko lodów, oglądanie komedii i zastanawianie się, gdzie się podziali wszyscy porządni faceci.

– W walentynki idę do szpitala – powiedziała podekscytowanym tonem kompletnie niepasującym do treści tego zdania. – Wiesz, moja mama jest lekarką na pediatrii i mówiła, że w zeszłym roku dzieci bardzo chciały jakoś obchodzić walentynki, ale nie miał kto tego zorganizować. Bo mikołajki czy Dzień Dziecka to dużo łatwiej – dajesz prezenty i po sprawie, ale tutaj to trzeba by coś wymyślić. No i idę z dwójką znajomych zrobić dzieciakom animacje… Słuchaj, a może chcesz się przyłączyć? Co będziesz siedzieć sama, skoro możesz zrobić coś dobrego?

Właściwie nie miałam powodu, żeby odmówić

Przecież i tak byłabym w ten dzień tylko z kotem. Powiedziałam, że dobrze, pomogę im z organizacją atrakcji. Znajomymi Margo okazali się jej nauczyciel jogi o wyglądzie brodatego hippisa i sąsiadka, która była grubo po sześćdziesiątce. Eryk i Mirka przyjęli mnie do zespołu i od razu przydzielili zadanie.

– Robimy pocztę walentynkową – oznajmiła Mirka. – Najpierw będziemy z dziećmi robić kartki, a potem je zbierzemy i rozniesiemy po oddziale. Ty odpowiadasz za zakup materiałów, dam ci pieniądze ze zbiórki.

Nie protestowałam. Pojechałam do sklepu papierniczego i kupiłam bloki rysunkowe, papier kolorowy, brokat, klej i masę fantazyjnych ozdóbek. W sumie to od czasu podstawówki nie miałam do czynienia z pracami plastycznymi, ale skoro to miało poprawić humor chorym dzieciom, to byłam gotowa wycinać czerwone serduszka i posypywać je brokatem. Co mi tam!

W dniu walentynek mali pacjenci już na nas czekali z niecierpliwością. Dawno nie byłam w szpitalu i zapomniałam, jak tam jest przygnębiająco, zwłaszcza zimą, kiedy za oknami jest ciemno i słychać tylko wycie wiatru w koronach wyłysiałych drzew w przyszpitalnym parku.

Miejscem pracy mamy Margo okazał się instytut reumatologii, więc dzieci, które tam leżały, miały zdeformowane stawy albo były całe spuchnięte od sterydów. Niektóre były malutkie, inne starsze, sporą część stanowiły nastolatki.

Na oddziale była duża świetlica, w której zorganizowaliśmy zajęcia robienia kartek. Pojawiło się osiemnaścioro dzieci, niektóre na wózkach inwalidzkich albo poruszające się o kulach. Dziewczynka o twarzy zdeformowanej przez opuchliznę posterydową tak bardzo, że nie mogłam rozpoznać jej wieku, poprosiła mnie o pomoc w zrobieniu jej kartki. Jej palce były powykręcane.

– Co byś chciała? Serce? Może kotki? – zapytałam, próbując opanować emocje. – Dla kogo ta kartka?

– Dla doktor Oli – odpowiedziała chrypiącym głosikiem. – I chciałabym jeszcze zrobić dwie, dla siostry Asi i siostry Marleny. I wolałabym kwiatki, nie serca.

Serce mi rosło, gdy na nich patrzyłam

Miałam takie ozdóbki. Zgięłam brystol i zapytałam ją, gdzie nakleić dekoracje.

– A mogę sama? – zapytała i zrobiło mi się głupio, że tego nie zaproponowałam.

Widziałam, jak trudno jej było cokolwiek uchwycić w palce, ale się starała. Zależało jej, żeby róże i stokrotki były równo przyklejone. Potem zdecydowała się na jeszcze jedną kartkę, z jednorożcem i tęczą. Obficie posypała ją różowymi drobinkami.

– To dla mojej siostry – powiedziała. – Nie widziałam jej od pół roku, bo jest za mała, żeby przyjeżdżać do szpitala, mama tak mówi. Ale dam rodzicom kartkę dla niej. Ona lubi jednorożce.

Był też mały chłopiec, oceniłam go na jakieś pięć lat. Okazało się, że miał czternaście, tylko nie rósł, jak szepnęła mi Margo. Miał sprawne ręce, ale widać było, że nie radził sobie z zadaniem. Wpatrywał się w pudełko z ozdobami, jakby nie wiedział, od czego zacząć.

– Dla kogo będzie ta kartka? – zagaiłam, siadając obok niego.

– Dla jednej dziewczyny – szepnął. – Ale nie podpiszę jej. Ona nie może wiedzieć, że to ode mnie.

Nie wiem, kim była Ewa, ale Wojtek chyba naprawdę był w niej zakochany, bo kartka aż lśniła od brokatu, błyszczącej folii i napisów „Love”. Kiedy skończył, zeskoczył z krzesełka i wrzucił swoje dzieło do skrzynki.

Dzieci coś mi uświadomiły

W drzwiach minęła go dziewczynka podpierająca się kulą. Była o dobre pięćdziesiąt centymetrów wyższa i miała blond włosy do pasa. Widziałam, jak się zatrzymała, mijając kolegę, i coś powiedziała, a on szybko uciekł. Kiedy usiadła obok, powiedziała, że ma na imię Ewa.

– Czy w walentynki daje się też kartki przyjaciołom? – zapytała, a ja przytaknęłam, że oczywiście. – No to zrobię dla moich przyjaciółek. Poproszę o trzy kartki. Albo nie, o cztery – poprawiła się. – Jeszcze dla jednego przyjaciela…

Trudno opisać wzruszenie, jakiego doznałam, kiedy zobaczyłam, że ostatnią kartkę – przyozdobioną wyjątkowo starannie – Ewa zaadresowała do Wojtka. Ona też się nie podpisała i zastanawiałam się, czy chłopiec się domyśli, że to od niej.

Byłam tak przejęta robieniem kartek, poznawaniem urywków historii dzieciaków i rozmowami z nimi, że nie wiem, kiedy zleciały mi trzy godziny. W końcu każdy, kto chciał, wrzucił swoją kartkę do skrzynki i mali pacjenci rozeszli się po swoich salach, bo na metalowych wózkach właśnie wjeżdżała kolacja.

Po kolacji przeszliśmy się we czwórkę po oddziale, rozdając walentynki. Każde dziecko dostało swoją – od przyjaciela, przyjaciółki albo tajemniczego wielbiciela. Jedni dostali więcej kartek, inni mniej, ale nikt nie został z pustymi rękami.

– Jak to się stało? – zapytałam Margo, kiedy wyszliśmy ze szpitala. – Przecież to niemożliwe, żeby każdy dostał od kogoś walentynkę…

Koleżanka tylko się uśmiechnęła i powiedziała, że dostała od pań pielęgniarek listę imion wszystkich dzieci.

– Pomyślałaś o wszystkim! – wykrzyknęłam z podziwem; a potem dodałam: – Wiesz co? Strasznie ci dziękuję, że mnie zaprosiłaś do tej akcji.

To były najlepsze Walentynki w moim życiu!

– Serio? – uniosła brwi. – Przecież ty zawsze miałaś jakiegoś chłopaka, chodziłaś na randki, dostawałaś prezenty. Naprawdę podobało ci się siedzenie z dziećmi w szpitalu?

Popatrzyłam na nią bardzo poważnie.

– Jeśli walentynki mają być świętem miłości, to spędziłam je najlepiej na świecie – oznajmiłam z przekonaniem. – À propos prezentów, to mam wolne miejsce na rytuał spa z masażem przy świecach. Chcesz się wybrać? Co się ma zmarnować.

– A nie wolisz poczekać, aż poznasz jakiegoś faceta, żeby iść z nim? – zapytała.

Wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że wcale bym nie wolała. Czegoś się nauczyłam tamtego dnia. Tego, że miłość i przyjaźń są wartością przez cały rok, nie tylko od święta. I tego, że moje smutki z powodu faceta, który mnie zostawił, są maleńkie w porównaniu z problemami tamtych dzieci.

I jeszcze, że skoro one potrafiły dzielić się pięknymi chwilami mimo wyniszczających chorób, to ja powinnam nauczyć się tego tym bardziej i to jak najszybciej, zamiast użalać się nad swoim losem.

– Idziemy razem – powiedziałam więc do Margo. – A potem obgadamy kolejną akcję. Może malowanie pisanek na Wielkanoc?

Czytaj także:
„Najbliższą rodziną męża był... telewizor. Wnuki ciągle pytały, dlaczego dziadek woli patrzeć w ekran niż się z nimi bawić”
„Byłam już dziewczyną, żoną i kochanką. Żaden mężczyzna nie był wart mojego czasu, potrafią jedynie rozczarowywać”
„Harowałam jak maszyna, żeby zarobić na spokojną starość. Syn wszystko przehulał i uciekł, a ja zostałam z niczym”

Redakcja poleca

REKLAMA