Pomyśleć, że wszystko zaczęło się od głupiej grypy! No właśnie, czy takiej głupiej? Wiele osób bagatelizuje tę chorobę. Szczególnie faceci pod sześćdziesiątkę przekonani, że mają organizm dwudziestolatka. Ja właśnie do takich należałem. Miałem podstawy, by uważać się za chłopa nie do zdarcia, bo od wieków niemal nie chorowałem.
Ostatnie L4 brałem chyba piętnaście lat temu. Do tego wszystkiego mam charakter upartego pracoholika, który nie odpuści, jeśli nie zrobi roboty na 100%. Kaśka, moja żona, powiedziała kiedyś, że „zapięte na ostatni guzik” to dla mnie za mało i wszystko musi być jeszcze zasunięte na suwak i spięte sprzączką. To prawda!
Próbowałem dotrzymać mu tempa
W zeszłym roku moja córka wychodziła za mąż, a ja uparłem się, że trzeba wykończyć młodym dom przed weselem, żeby nie musieli już gnieździć się w bloku. Pracowałem z Jackiem, wtedy jeszcze przyszłym zięciem. To prawdziwy byk! Chłopak z żelaza. I na dodatek tytan pracy, dla którego nic nie jest za ciężkie.
Nie chciałem być gorszy od niego, więc sam narzucałem sobie mordercze tempo. To była harówka po godzinach mojej normalnej pracy.
Mimo to szło nam wolniej, niż początkowo zakładaliśmy. Ze stycznia zrobił się luty, a z lutego marzec. Tak zwany sezon przeziębień.
– Teść to coś słabo wygląda – powiedział pewnego dnia Jacek.
Faktycznie, czułem się okropnie. Mięśnie i stawy bolały, w głowie kołowało, a na czole to można było jajko usmażyć. Ale przecież robota sama się nie zrobi!
– No coś się przeziębiłem, ale dam radę. – rzuciłem w odpowiedzi. – Po prostu przejadę trochę na aspirynie.
– No nie wiem, panie teściu. Nie ryzykowałbym. Jeszcze się okaże, że coś poważniejszego.
– Wy, smarkacze, tylko trząść portkami potraficie – odparłem z wymuszonym śmiechem.
Tego dnia wróciłem do domu dopiero około 23. Kaśka już spała, więc nie zauważyła, w jakim jestem stanie. Nazajutrz też nie miała okazji, bo bladym świtem zwlokłem się z łóżka. Kilka tabletek przeciwgorączkowych zapiłem kawą i pojechałem do pracy.
Tam też udawało mi się zbywać wszystkie uwagi o moim zdrowiu. Dobra strategia – myślałem. Bo po co tracić dzień, skoro przeziębienie i tak zaraz przejdzie?
Gdy po pracy jechałem na budowę, działanie leków akurat słabło. Znów wszystko było po mnie widać. Minąłem się z Jackiem, który wracał do domu.
– Panie teściu! – zawołał na mój widok. – Myślałem, że grypa rozłożyła!
– A jaka tam grypa! Mówiłem ci, że to przeziębienie.
– Niech tata lepiej jedzie do domu, robota nam nie ucieknie.
– Dobra, dobra. Sam jedź. I ucałuj ode mnie Ilonę.
Jacek spojrzał na mnie z pobłażaniem, ale nic nie powiedział. Później się okazało, że przy okazji ucałowania Ilony od taty przekazał jej, jak wyglądałem. Córka zadzwoniła do Kaśki, a ta wezwała mnie do domu w trybie pilnym. Nie usłuchałem. Męczyłem się przez parę godzin przy wykończeniach.
Wchodząc do domu przed 22, zastałem żonę odkładającą właśnie telefon.
– Jutro jedziemy do lekarza – zakomenderowała.
– A daj spokój! – protestowałem suchymi wargami.
– Nie żadne „daj spokój”. Już umówiłam wizytę. Zresztą patrz, jak ty wyglądasz! No śmierć na chorągwi! Grypa jak nic.
Nie miałem wyboru. Ale uznałem, że lekarz potwierdzi wersję z przeziębieniem. Tak! Niezachwiana wiara we własne zdrowie może sprawić, że sami będziemy się oszukiwać.
Diagnoza mogła być tylko jedna. Grypa. Tego dnia nie było już mowy o pracy. Kaśka pilnowała mnie jak więzienny strażnik, a ja, szczerze mówiąc, czułem się tak, że nie miałem siły się postawić.
Czego oczy nie widzą...
Lecz następnego dnia rano poczułem się lepiej i gdy Kaśka wyszła do pracy, uznałem, że szkoda tego nie wykorzystać. „Pojadę na chwilkę na budowę, zrobię coś bez przemęczania się i wrócę do łóżka” – myślałem. Przecież lekarz wcale nie kazał bezwzględnie tkwić w łóżku!
Teraz wiem, że to był mój najgłupszy pomysł w życiu, choć wtedy wydawał się niezły. Dwie, trzy godzinki roboty w południe. Nic forsującego. Bez Jacka, bo był wtedy w pracy. Po powrocie do domu wskoczyłem do łóżka i choć czułem się już znacznie gorzej, uznałem, że dobrze wykorzystałem dzień. Kasi nic nie powiedziałem.
Także następnego dnia powtórzyłem sztuczkę. I kolejnego tak samo. Mniej więcej tydzień miało trwać dochodzenie do zdrowia, a w tym czasie tylko raz przeleżałem uczciwie cały dzień.
Wróciłem do formy – tak mi się przynajmniej zdawało – więc wzmogłem wysiłki przy domu. Tyraliśmy z Jackiem jak woły. Nie miałem pojęcia, że w tym czasie bardzo obciążam serce. Wkrótce zaczęły się wieczorne duszności, zawroty głowy i bóle w klatce, ale zrzucałem to na karb zmęczenia.
Kaśka oczywiście miała swoje przeczucia. Jak się okazało, słuszne.
– Przed tą grypą to ci się nie zdarzało – mówiła tydzień przed ślubem Ilony.
– Umów wizytę u lekarza. Nie wiadomo, co się dzieje.
– I tak nie zdąży mnie przyjąć przed weselem. Zresztą nie mam czasu. Na sali trzeba dzieciakom pomagać. Umówię po wszystkim.
Kaśka patrzyła na mnie z niepokojem
Tak naprawdę bałem się, że po wizycie mógłbym zapomnieć o pomocy przy weselu. Lekarz zaraz kazałby mi siedzieć w domu albo i wysłał do szpitala. I najprawdopodobniej tak właśnie by zrobił, bo okazało się, że igrałem ze śmiercią!
W dzień ceremonii od rana czułem się źle, ale w ogólnym zamieszaniu nie miałem nawet chwili wytchnienia.
Dosłownie ociekałem potem, choć był chłodny początek kwietnia. Starałem się niczego nie dać po sobie poznać. Schodziłem z drogi Kaśki i Ilony, skupiając się na dopinaniu szczegółów.
Zdradził mnie dopiero fotograf: – Ojciec panny młodej niech stanie troszkę w tyle, bo coś słabo wygląda, ale to już w programie graficznym się obrobi.
Ech! Gdyby zdrowie dało się obrobić w programie graficznym!
W każdym razie żona od tamtego momentu patrzyła na mnie z niepokojem. W kościele ciągle pytała, jak się czuję. Szczerze mówiąc, ledwo wytrzymałem cały ślub, ale robiłem dobrą minę do złej gry.
Po mszy zrobiło mi się jednak lepiej. Ucieszyłem się, że kryzys minął, a mój dobry nastrój udzielił się też Kasi. Odetchnęła z ulgą.
Radość była jednak przedwczesna. Mój stan pogorszył się na weselu. Choć nie od razu. Z początku czułem się okej, ale po pierwszym tańcu zaczęła się ostrzejsza zabawa. Wiadomo – jedzenie, alkohol i wygłupy na parkiecie. Za każdym razem, gdy wstawałem od stołu, czułem się coraz gorzej, ale znów miałem sam dla siebie wytłumaczenie – za dużo wypiłem.
Przystopowałem więc z kolejkami, lecz to nie pomogło. Przed oczepinami dałem za wygraną. Na stronie poprosiłem Kasię, by odprowadziła mnie do jednego z pokoi w domu weselnym. Wtedy przeraziła się nie na żarty!
– Dobra. Idziemy w tej chwili – powiedziała.
– Okej, tylko Ilonie i Jackowi nie mów. Niech się bawią.
Prawie mieli pogrzeb na weselu
Próba zachowania tajemnicy spełzła jednak na niczym. Przy wyjściu osunąłem się na ziemię. Resztę nocy pamiętam jak przez mgłę: żona i młodzi kładący mnie na kanapie w rogu sali, gwar zaniepokojonych gości, błyski sygnałów karetki i droga do szpitala.
– No, córka miałaby pogrzeb na weselu! Ledwo pana utrzymaliśmy – brzmiały pierwsze słowa, jakie usłyszałem po wybudzeniu.
Lekarka opowiedziała o ratowaniu mojego życia: akcja serca zatrzymywała się kilkukrotnie. W ruch poszedł defibrylator. Dopiero nad ranem udało im się mnie ustabilizować.
Wciąż mam do siebie żal, że popsułem dzieciakom wesele. Córka jednak powtarza, że to nieważne i liczy się to, że przeżyłem. Oczywiście ma rację. Muszę zmienić nastawienie. Świat się nie zawali, jeśli odpuszczę pilnowanie wszystkich spraw dookoła.
Zresztą teraz sam będę się musiał poddawać kontroli. Wszczepiono mi rozrusznik i od tej pory muszę regularnie chodzić do kardiologa. Taka operacja to nic przyjemnego, ale przynajmniej kiedyś będę mógł się bawić z wnukami.
Mam tylko nadzieję, że nie zechcą zmuszać dziadka do nadmiernego wysiłku na placu zabaw!
Czytaj także:
„Jestem 3 lata po ślubie, a już chcę się rozwieść. Nie ma między nami bliskości, są tylko obowiązki i kredyt”
„Przed ślubem córki poszłam na solarium, a chwilę wcześniej wybielałam wąsik. Efekt? Najadłam się wstydu na weselu”
„Miłość wróciła ze zdwojoną siłą, gdy po latach na ślubie córki spotkałam byłego męża. Tylko co na to ten obecny?”