– Coś ostatnio jakoś tak zardzewiałeś, drogi Ludwiczku, jesteś taki, sama nie wiem, jak to ująć… mało nowoczesny? – słowa Malwiny najpierw mnie zaskoczyły, a po chwili namysłu wywołały zdecydowany, choć rzecz jasna tylko duchowy, sprzeciw.
– Hm, moja duszko – zamruczałem.
Zamilkłem, a prawdę powiedziawszy, nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Przy tym niechętnie zarejestrowałem, że moja ukochana małżonka nie po raz pierwszy w ostatnim czasie wyraziła o mnie taką opinię. Od czasu, jak przeszedłem na wcześniejszą emeryturę, radykalnie zmieniłem tryb życia: większość czasu spędzam w domu z rodziną. Nie wydzwaniam nieustannie w sprawach służbowych, nie wybiegam znienacka z mieszkania w pilnych interesach, po prostu prowadzę gospodarstwo: gotuję, chodzę z psem na spacery, robię pranie i bieżące zakupy, kontroluję prace domowe syna.
Zacząłem się poważnie zastanawiać nad sobą
„Wygląda na to, że popełniam jakiś poważny błąd. Czy w oczach żony stałem się nazbyt spokojny, a może nawet nudny? Czy potrafię ją jeszcze czymś pozytywnie zaskoczyć?”. Doprawdy trudno mi było się z tym pogodzić. „Być może Malwina nie widzi już we mnie tego energicznego, dynamicznego faceta, który tak jej kiedyś imponował. Pewnie wszystkie moje obecne przedsięwzięcia są w jej oczach zbyt codzienne, zwykłe, za bardzo oczywiste i przewidywalne. Najwidoczniej jestem dla niej już tylko stetryczałym ramolem, który kręci się bez sensu po domu, a najchętniej z rozkoszą wyleguje się na kanapie”…
Na szczęście ten stan odrętwienia nie trwał długo – postanowiłem działać. Niczego tak nie cierpię jak braku uznania w oczach swojej żony. Mam zbyt wielu znajomych, którzy ni stąd, ni zowąd zostali singlami, a teraz biegają od imprezy do imprezy, przekonując wszystkich naokoło, że to takie cudowne, niepowtarzalne i wspaniałe.
Przy tym dodatkowo bez opamiętania zanudzają otoczenie pseudofilozoficznymi wynurzeniami o przewadze życia singla nad stanem małżeńskim. Nie! To stanowczo nie dla mnie – dawno już te sprawy przemyślałem i przyrzekłem sobie – od dawna jestem zbyt dojrzały na kawalerskie życie i nigdy nie dopuszczę do rozpadu naszego dwudziestoletniego, ze wszech miar udanego związku.
Musiałem od czegoś zacząć i uznałem, że na początek najlepszym pomysłem będzie internet. Do tej pory broniłem się przed wszechpotężną „ogólnoświatową pajęczyną”, starannie strzegąc swojej prywatności. Teraz uznałem, że jako nowy człowiek – odrodzony i nowoczesny – muszę zaistnieć w sieci. Tylko tak znajdę uznanie w oczach mojej ukochanej połowicy. „Nie masz konta na Facebooku, to znaczy, że po prostu nie istniejesz” – z lekkim niesmakiem przypomniałem sobie usłyszane jakiś czas temu zdanie.
Niezwłocznie założyłem konto, ale nie mogłem przecież na tym poprzestać, takich nijakich kont są miliony. „Malwinka nawet tego nie zauważy, uzna to za jakieś dziwactwo, a może nawet, nie daj Boże, objaw starzenia się” – pomyślałem.
Szczęśliwie przypomniałem sobie, że miesiąc wcześniej odwiedziłem z synkiem wesołe miasteczko w niewielkiej nadmorskiej miejscowości. Szczerze mówiąc, nie przepadam za takimi atrakcjami, ale jakoś tak głupio mi było przed moim Maciusiem. Przecież nie może być tak, że dwunastolatek jest odważniejszy od swojego taty o wyglądzie komandosa.
Super, że synek jest ze mnie dumny
Wtaszczyłem się za nim na karuzelę, później na jakąś kolejkę czy wahadło, kołysało nami, coraz bardziej kręciło mi się w głowie, ale udawałem szczęśliwego i wyluzowanego. Wtedy wydawało mi się to nadmierną, bezsensowną brawurą, która kosztowała mnie później potworne zawroty głowy. Teraz uznałem, że było warto.
Umieściłem kilka czy nawet kilkanaście zdjęć na fejsie, żeby nasi bliscy i przyjaciele zobaczyli, jacy to jesteśmy odważni. Oczywiście moja akcja spotkała się ze wspaniałym odzewem, a przy tym pojawiło się mnóstwo sympatycznych komentarzy znajomych i przyjaciół: „Super! Herosi w akcji!”, „Pięknie razem wyglądacie z głowami w dół”, „Pozdrowienia dla naszych dzielnych nietoperzy!” i inne bardzo podobne, a wszystkie miłe. Zauważyłem, że Malwince się to bardzo spodobało, i wniosek mógł być tylko jeden – idę we właściwym kierunku! Poczułem się bezpieczniej. Wykazałem się inicjatywą, ba, pewną odwagą, udokumentowałem to, dostałem pozytywne opinie, zaimponowałem żonie – jednym słowem, wszystko pięknie się układało.
Gwoli ścisłości muszę odnotować, że wśród całej niezwykle pozytywnej fali pojawił się, niestety, jeden lekko kąśliwy komentarz – niezbyt bliskich zresztą – znajomych: „Coś ty się nagle taki odważny zrobił?” – napisali mi Mirek i Bożenka.
„Stać ich na to, więc jeżdżą” – tak mi powiedziała. Nie przejąłem się nimi. Chyba nie mam intuicji, nie przeczuwałem nadciągających kłopotów. Bożenka i Mirek od dawna udzielali się niezwykle aktywnie na wszystkich popularnych portalach społecznościowych. Ma się rozumieć, nie było w tym nic niezwykłego, zachowywali się tak samo jak wszyscy nasi znajomi, teraz ze mną włącznie.
Do tej pory po prostu dokumentowali rozmaite wydarzenia rodzinne, bliskie i dalekie podróże, lubili pochwalić się najnowszymi zakupami albo wrzucić fotkę dopiero co ugotowanej potrawy. On – okazały, postawny, kompletnie łysy jegomość o okrągłej i wzbudzającej zaufanie twarzy, ona – ubierająca się na sportowo, rozłożysta, wiecznie młoda i w nieustających pretensjach. Do tej pory oboje wydawali mi się rozsądnym i w miarę stonowanym małżeństwem 50+, byli powszechnie akceptowani, wręcz lubiani. Ale najwyraźniej było im mało, nagle przestało im to wystarczać. Po prostu diabeł w nich wstąpił!
Kilka dni później zrobiłem sobie poranną kawę, włączyłem komputer (od tygodnia stało się to moim zwyczajem, wręcz porannym rytuałem) i ożywiony, wręcz uskrzydlony swoją nową rolą internetowego guru, usiadłem na balkonie. Miałem cudowny nastrój, promyki słońca beztrosko i radośnie igrały na mojej twarzy, a ja uruchomiłem swojego Facebooka. Czytałem komentarze, przeglądałem profile przyjaciół, życzliwie komentowałem ich poczynania i… nagle o mało nie spadłem z fotela, wręcz nie mogłem uwierzyć w to, co widzę.
Oto Bożenka i Mirosław wrócili z niemieckiego parku rozrywki! Oczywiście nie mogli się zadowolić jakimiś mało znaczącymi karuzelami czy kolejkami. Od samego początku wyprawy pakowali się w największy wir, a wszystko dokładnie obfotografowali i już zebrali mnóstwo lajków. Obejrzałem ich popisy i nasunęło mi się pytanie. Po jakiego grzyba dwie osoby w mocno dojrzałym wieku jadą do wesołego miasteczka, i to akurat tydzień po moich publikacjach? Czy nagle odmłodnieli albo wręcz poczuli się nastolatkami? Odpowiedź była oczywista, uznałem, że ich akcja miała tylko jeden cel: chcieli mnie ośmieszyć.
Nie ukrywam, że w pierwszym momencie mocno się zdenerwowałem, ale po kilku dniach uznałem to uczucie za niestosowne. Muszę być dojrzały i sprawiedliwy – nie mogę przecież znajomym zabraniać wyjazdów do parków rozrywki, choćby mi się wydawało, że robią to tylko po to, żeby zrobić mi na złość. Postanowiłem to zaakceptować, ba, wręcz ich pochwalić. W konsekwencji tych przemyśleń zadzwoniłem do nich. Odebrała małżonka.
Moja kochana martwi się o mnie
– Hej, hej, no i co tam słychać, Bożena? – zagaiłem niewinnie. – Ale co ja tu pytam, przecież wiem. Właśnie oglądam te wszystkie rollercoastery, serpentyny, kolejki, imponujące dowody odwagi. Doprawdy, hm, to naprawdę robi wrażenie!
– Nie bądź złośliwy, Ludwik, stać nas na to, to jedziemy! – niemiło zatrzeszczało w słuchawce.
Teraz to już byłem pewien, że zaplanowali tę akcję przeciwko mnie, i z przerażeniem zdałem sobie sprawę, że moje i Kubusia wyczyny wyglądały przy ich popisach, jak nic nieznaczące igraszki. Wystraszyłem się, że teraz w oczach żony będę tylko zdziecinniałym tetrykiem, który wyciąga dzieciaka na karuzelę, tylko po to, żeby zaszpanować. A inni to dopiero są odważni – wręcz narażają życie. „Malwinka do tej pory była taka z nas dumna – rozmyślałem z żalem.
– Mówiła, że pięknie zaprezentowałem się z Kubusiem, ale teraz to wszystko może się odmienić. Przegrałem z Mirkami jak nic”.
Poczułem się wyzwany na pojedynek, nie mogłem pozwolić się tak paskudnie upokorzyć, po prostu nie mogłem być gorszy. Teraz myślałem tylko o tym, w jaki sposób mógłbym przyćmić wyczyny Mirosława i Bożenki. Nawet niespecjalnie długo musiałem się zastanawiać – odpowiedź była szybka i oczywista – bungee! Cóż znaczy nawet najgroźniejsza kolejka górska przy śmiałku, który sam skacze z wysokości dziewiątego piętra, przywiązany tylko do liny, która przecież w każdej chwili może się zerwać?
Sprawdziłem ten zamysł od strony logistycznej i finansowej. Finansowo przedsięwzięcie było dość proste, dwieście, może trzysta złotych – akurat miałem takie zaskórniaki. Zacząłem więc planować przedsięwzięcie – tym razem rola Kubusia musiała się ograniczyć do roli operatora filmującego mój skok – swoją drogą już mnie zaczynał podziwiać. Jedyną przeszkodą była tylko moja mała przypadłość – lęk wysokości. Prawdę powiedziawszy, nawet na dwumetrową drabinę wchodziłem niechętnie. Postanowiłem jednak, że pokonam sam siebie, i zacząłem już wykonywać konieczne telefony, żeby szybko zorganizować całe przedsięwzięcie.
I wtedy nastąpiło coś, co wywróciło cały mój plan do góry nogami. Już nieco mniej radosny niż tydzień wcześniej włączyłem komputer i ponownie zobaczyłem Mirka i Bożenkę. A oni nie zawiedli, tym razem też nie popijali zielonej herbatki na tarasie wiejskiego domku…
Co teraz? Nic takiego – nasi kochani znajomi skaczą sobie na spadochronach! I to nie tak sami dla siebie, że niby najzwyczajniej w świecie skoczyli, uśmiechnęli się do siebie i opisali to w internecie. Oj, nie – oni musieli te swoje rozwrzeszczane skoki sfilmować, a nagranie niezwłocznie umieścić w sieci, żeby wszyscy mogli to sobie obejrzeć, a nade wszystko podziwiać! Oto lecą sobie nasze poczciwiny bez krztyny strachu, a przy tym dzielnie i radośnie sobie pokrzykują. Ho, ho, ho!
Sprawdziłem to – skok z instruktorem z 3000 metrów kosztuje około 500 złotych, ale jeżeli chce się mieć nagranie, to musi skoczyć kolejny instruktor z kamerą – czyli następne 5 stówek. Oni byli we dwójkę, czyli sumę trzeba podwoić. Żeby ich przebić, musiałbym skoczyć z 4 kilometrów. Taki skok trwa dłużej i więcej kosztuje – trzeba wyłożyć 1000 złotych (i drugie tyle dla kolejnego instruktora z kamerą). Nawet jak skoczę sam – Kubusia jednak nie chciałbym w to mieszać – to i tak wychodzi dwa tysiące.
Zrezygnowałem. Z powodów finansowych, rzecz jasna!
Do tego rozbolała mnie głowa i w chwili słabości opowiedziałem o wszystkim Malwince.
– Kochany Ludwiczku, to ty naprawdę chciałeś skoczyć ze spadochronem, żeby ratować nasze małżeństwo? – wyraźnie wzruszona i rozczulona wtuliła się we mnie.
– Tak, serduszko, nie widziałem innego wyjścia – przyznałem.
– I po co to wszystko? Przecież ja najbardziej się cieszyłam z tego, że spędzasz dużo więcej czasu z Maciusiem. Jestem z ciebie taka dumna, Ludwiczku, jesteśmy takim udanym małżeństwem. Nie pozwolę, żebyś bez sensu narażał swoje życie.
Odetchnąłem.
– Naprawdę, kochana Malwinko? Nie pozwolisz? – przytuliłem ją mocno. – A wiesz, może ty masz rację. Poza tym to jednak drogie jest.
Czytaj także:
„Ojciec sfingował swoją śmierć, bo chciał się uwolnić od mamy. Po latach twierdził, że zaszła w ciążę, żeby go usidlić”
„Umarłam wraz ze śmiercią mojego męża. Zamknęłam się w domu na 4 spusty i chciałam być sama. Córka uświadomiła mi, że to błąd”
„Przez chorobę stałam się marudną starą jędzą. Nie dziwię się, że rodzina chciała się mnie pozbyć. Zrozumiałam to w sanatorium”