Mam przerąbane, słowo daję! Żona chce rozwodu, kochanka mnie zostawiła. Czekają mnie kolejne poważne operacje, długa rehabilitacja. A wszystko przez to, że zamiast siedzieć na tyłku w pensjonacie, zdecydowałem się zjechać na nartach.
To Monika wymyśliła ten wyjazd. Monika czyli moja, hmm…, dziewczyna do towarzystwa. Kolega mi ją przedstawił kilka miesięcy temu na jakiejś męskiej imprezie.
– Ona potrzebuje sponsora, żeby spokojnie studiować, a ty miłego towarzystwa i rozrywki. Na pewno się dogadacie – rzucił i mrugnął porozumiewawczo.
Rzeczywiście, dogadaliśmy się. Wynająłem jej mieszkanie i dawałem coś w rodzaju kieszonkowego. Ona, że tak powiem, dawała mi siebie. Była młodziutka i milutka. W przeciwieństwie do mojej żony, Katarzyny, która zbliżała się wielkimi krokami do pięćdziesiątki, tyła na potęgę, a na dodatek zrobiła się marudna, zrzędliwa, kłótliwa i podejrzliwa.
Mimo to nie zamierzałem jej zostawiać. Raz, że przeżyliśmy wspólnie prawie ćwierć wieku, wychowaliśmy dzieci. Dwa, że choć nie miała pojęcia o interesach, połowa udziałów w firmie była jej. Nie jestem interesowny, ale ewentualny rozwód i podział majątku przedsiębiorstwa bardzo by mi skomplikował życie. Uznałem jednak, że potrzebuję kogoś, przy kim będę mógł się odprężyć po ciężkiej harówce. Monika świetnie się do tego nadawała…
Żonie powiedziałem, że to wyjazd służbowy
Jak już wspomniałem na początku, to jej zamarzył się ten wyjazd. Jakieś trzy tygodnie temu, gdy jak zwykle wpadłem do niej troszkę się zabawić, przytuliła się do mnie czule i oświadczyła, że ma ochotę uciec z miasta. Najlepiej w góry.
– Misiaczku, proszę… Warszawa jest taka brudna i nudna o tej porze roku. A w Tatrach jest biało i pięknie – zamruczała.
– Daj spokój, przecież dobrze wiesz, że nie mogę. Mam mnóstwo spraw na głowie. Czasem sam nie wiem, w co najpierw ręce włożyć – zaprotestowałem.
– Ojejku, to tylko kilka dni. Twój biznes na pewno się w tym czasie nie zawali. Masz przecież dyrektorów, pracowników – odparła i zaczęła miziać mnie po torsie.
– Może i mam. Ale jest jeszcze moja żona… Jak się dowie, że chcę zniknąć na kilka dni, to zaraz zacznie węszyć – zauważyłem.
– To chyba nie problem. Sam mówiłeś, że ona za bardzo nie wie, czym się zajmujecie, i bywa w firmie tylko od święta.
– I co jej powiem?
– Że to wyjazd służbowy z ważnymi klientami albo coś w tym stylu. Zresztą poradzisz sobie. Nie pożałujesz… Zobaczysz, będzie pięknie i bardzo, bardzo przyjemnie – mruczała, przesuwając dłoń coraz niżej.
– No dobrze, pojedziemy – westchnąłem.
Nie miałem siły się dłużej bronić. Miała w rękach taki dar przekonywania, że przed wyjściem zostawiłem jej na stole dodatkowy, dość pokaźny zwitek banknotów, żeby kupiła sobie coś fajnego specjalnie na wyjazd.
Przez następne dwa dni obmyślałem wiarygodną opowieść dla żony. Pogrzebałem trochę w internecie, rozejrzałem się w imprezach. W końcu stanęło na tym, że jadę na branżowe targi do Berlina. Nie jako wystawca, tylko klient.
– Wszystkie targi odbywają się w lecie… – zauważyła, patrząc na mnie podejrzliwie.
– Akurat te nie. Sama zobacz – pokazałem jej folder. – Będą firmy z całej Europy. Mam szansę nawiązać mnóstwo nowych kontaktów. W dzisiejszych czasach to konieczne. Kto wie, czy nie będzie trzeba uciekać z biznesem za granicę, żeby państwo wszystkiego nie rozgrabiło.
– Aha… Tylko dlaczego mówisz o tym w ostatniej chwili? Ej, chyba coś kręcisz.
– Zapomniałem i tyle. Gdybyś się trochę interesowała sprawami firmy, a nie tylko liczyła zyski, tobyś wiedziała, ile mam na głowie – naburmuszyłem się.
– No dobrze, już dobrze, jedź – zgodziła się. – Tylko kup mi coś ładnego…
Na targi pojechał mój zaufany dyrektor handlowy, a ja z Moniką do Zakopanego. Zamieszkaliśmy w niewielkim, ale znanym z luksusów i dyskrecji pensjonacie.
Na nartach jeździłem 30 lat temu
Na początku wszystko układało się wspaniale. Dnie upływały nam na spacerach po mieście, wizytach w restauracjach. Noce na kąpieli w jacuzzi, no i… wiecie czym. Oczywiście zadzwoniłem do żony i zapytałem, co jej przywieźć z Berlina. Listę wysyłałem mailem dyrektorowi handlowemu. Wiedziałem, że chłopak jest obrotny i załatwi wszystko, tak jak trzeba. Wyglądało więc na to, że mój romantyczny wyjazd do Zakopanego uda się utrzymać w tajemnicy. Niestety…
Mniej więcej po czterech dniach Monika zaczęła się trochę nudzić.
– Mam już dość spacerów i knajp. Może poszlibyśmy jutro na narty? Zapowiadają piękny dzień – zaproponowała, gdy wróciliśmy po kolacji do pensjonatu.
– Jeździsz na nartach? – zdziwiłem się.
– Jasne. Wszyscy jeżdżą. A ty nie?
– Oczywiście, że tak. I to nawet całkiem nieźle! – pochwaliłem się.
Kiedyś rzeczywiście świetnie radziłem sobie na stoku. Tyle tylko, że to było za czasów studenckich, czyli trzydzieści lat temu. Od tamtej pory nie miałem desek na nogach.
– No to załatwione. Rano pójdziemy wypożyczyć sprzęt, a potem na Nosal.
– Gdzie? – przestraszyłem się.
Z tego, co pamiętałem, ze szczytu tej góry prowadzi bardzo wymagająca trasa zjazdowa, uważana za jedną z trudniejszych.
– Na Nosal. A co, boisz się? – Monika jakby czytała w moich myślach.
– Nie, nie boję się. Po prostu dawno nie jeździłem. Nie miałem kiedy. Jak się prowadzi firmę, to na wiele przyjemności brakuje czasu – wyjaśniłem.
– Nic się nie denerwuj. Na polanie pod górą jest kilka oślich łączek. Będziesz mógł poćwiczyć przed prawdziwym zjazdem. Albo nawet wynająć instruktora! – ciągnęła.
– Chyba sobie żartujesz! – oburzyłem się. – Z jazdą na nartach jest jak z jazdą na rowerze. Tego się nie zapomina. Jutro wjeżdżamy na samą górę. I zobaczymy, kto będzie pierwszy na dole.
– Naprawdę? Jesteś super. Dużo młodsi od ciebie pękają przed tą trasą, a ty nie – spojrzała na mnie z podziwem.
– Może nie jestem już najmłodszy, ale energii i siły mi nie brakuje. Zaraz ci to udowodnię – pociągnąłem ją w stronę łóżka.
Gdy kochaliśmy się tamtej nocy, nawet przez myśl mi nie przeszło, że robimy to po raz ostatni. I że to i tak będzie tylko niewielka część ceny, jaką przyjdzie mi zapłacić za swoją głupotę i pewność siebie.
Następnego ranka zrobiliśmy tak, jak się umówiliśmy. Wypożyczyliśmy sprzęt i wjechaliśmy wyciągiem na sam szczyt Nosala. Już siedząc na krzesełku, czułem się trochę nieswojo, ale na górze to aż mi się w głowie zakręciło i nogi mi zmiękły. Zwłaszcza jak stanąłem na krawędzi stoku i spojrzałem w dół. Miałem wrażenie, że nie patrzę na stok narciarki, tylko na jakąś przerażającą przepaść.
– Czego ty tam tak wypatrujesz, kochanie? Masz pietra? – Monika stanęła obok.
– Nic podobnego! Po prostu staram się dokładnie obejrzeć początek trasy. Czy nie ma jakichś wystających głazów, krzewów i innych tego typu niespodzianek. Nie chcę, żebyś zrobiła sobie krzywdę.
– Naprawdę? Jesteś słodki – cmoknęła mnie w policzek – No i co tam wypatrzyłeś?
– Nic. Chyba wszystko jest w porządku – mruknąłem niepewnie.
– No to jak, ruszamy? – uśmiechnęła się.
– Jasne! Jedź pierwsza. Jesteś kobietą i należą ci się jakieś fory! – zachęcałem.
– Jesteś pewien?
– Oczywiście! W połowie trasy cię dogonię – rzuciłem od niechcenia.
– No to do zobaczenia na dole! – odparła i mocno odepchnęła się kijkami.
Obudziłem się w szpitalu... po 5 dniach
Po chwili śmigała po stoku jak zawodowiec. Patrząc, jak nabiera olbrzymiej prędkości, przeraziłem się nie na żarty. Przez sekundę chciałem nawet zdjąć narty i wsiąść na krzesełko zmierzające w dół, ale zrezygnowałem. Nie chciałem zbłaźnić się przed Moniką. Policzyłem więc do dziesięciu, wziąłem głęboki oddech i ruszyłem w dół.
Myślałem, że dam radę. Przysięgam. Jak już wspomniałem, w czasach studenckich byłem znakomitym narciarzem i zjeżdżałem trudnymi trasami niejeden raz. Ale długa przerwa i brak treningu zrobiły swoje. Gdybym poćwiczył na siłowni przed wyjazdem, gdybym poprawił kondycję i wzmocnił mięśnie, a potem potruchtał na oślej łączce, może szczęśliwie znalazłbym się na dole. A tak…
Nie ujechałem nawet stu metrów, gdy poczułem, jak tracę panowanie nad nartami. Próbowałem wyhamować, ale nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Mięśnie piekły tak, jakby ktoś przypalał je żywym ogniem. Odruchowo przysiadłem i momentalnie wystrzeliłem w górę, jak z procy. Ostatnie, co pamiętam, to potworne uderzenie o stok i smak zmrożonego śniegu, który wdzierał mi się do ust, gdy toczyłem się w dół.
Obudziłem się potwornie obolały i zdezorientowany. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Chciałem wstać, ale nie mogłem.
– Co jest, do cholery?! – wycharczałem.
– O, obudził się pan wreszcie! Czas najwyższy… Po pięciu dobach… Miłe miał pan sny? – usłyszałem damski głos.
Z trudem odwróciłem głowę. Obok łóżka stała pielęgniarka.
– Jestem w szpitalu? – wykrztusiłem.
– Tak. Miał pan bardzo groźny wypadek na Nosalu. Gdyby nie błyskawiczna pomoc chłopaków z TOPR-u, byłoby już po panu.
– No tak… – przypomniałem sobie swój fatalny zjazd. – Jest źle? – jęknąłem.
– Trudno powiedzieć. Lekarz panu potem wszystko wyjaśni. Najważniejsze jednak, że już pan odzyskał przytomność. Żona na pewno bardzo się ucieszy. Zaraz do niej zadzwonię i powiem, że już może z panem porozmawiać. Nie mogła się doczekać chwili, gdy otworzy pan oczy – uśmiechnęła się.
W głowie zaświtała mi przerażająca myśl.
– Żona? Ma pani na myśli szczupłą, młodą kobietę z blond lokami, prawda? Na na imię Monika? – łudziłem się jeszcze, że się mylę.
– Nie – pielęgniarka zaczęła mi się przyglądać podejrzliwie. – Zapomniał pan, jak wygląda żona? Brunetka w kwiecie wieku.
Możecie mi wierzyć lub nie, ale w tamtej chwili żałowałem, że chłopaki z TOPR-u tak się pośpieszyli z tą pomocą.
A mogłem zostać w domu...
Pewnie się domyślacie, co było potem. Pielęgniarka wykonała telefon i po kwadransie przy łóżku stanęła moja szanowna małżonka. Okazało się, że jest w Zakopanem od czterech dni, bo szpital, ze względu na mój bardzo ciężki stan, powiadomił ją o wypadku. Przyjechała natychmiast, zrobiła wywiad, gdzie mieszkałem i z kim. A potem cierpliwie czekała, aż się obudzę…
Nie muszę chyba mówić, że gdy stanęła przy tym moim łóżku, wcale nie miała współczującej miny. Wręcz przeciwnie. Najpierw zwyzywała mnie od dziwkarzy, sukinsynów i takich tam różnych, a potem z dziwnym uśmieszkiem oświadczyła, że załatwia mi transport do specjalistycznego szpitala ortopedycznego pod Warszawą. Bo chce, żebym na sprawie rozwodowej stał na własnych nogach.
No i teraz czekam na ten cholerny transport. Źle mi okrutnie, bo nie dość, że wszystko mnie boli, to jeszcze jestem unieruchomiony na amen. Od lekarza dowiedziałem się, że poza żebrami mam złamaną kość udową i roztrzaskane oba kolana. Starał się to wszystko poskładać, ale bez kolejnych operacji raczej się nie obejdzie. A potem wielomiesięczna rehabilitacja, ćwiczenia… Dobrze będzie, jak dojdę do siebie za rok.
– Tak, tak, panie Ryszardzie. Jak ma się pięć dyszek z haczkiem na karku i zero kondycji, to bezpieczniej w kapciach przed telewizorem siedzieć, niż na nartach z Nosala zjeżdżać – powiedział na koniec.
Gdyby nie to, że od niego zależało moje zdrowie, i gdybym miał więcej sił, chybabym mu przyłożył za takie gadanie!
Żona mnie oczywiście nie odwiedza. Gdy już mi powiedziała, co miała powiedzieć, i załatwiła, co miała załatwić, obrażona wróciła do Warszawy. Próbowałem ją udobruchać, ale była nieugięta. Co zresztą mogłem zrobić z tymi połamanymi nogami? Ani za nią pobiec, ani paść na kolana…. Jak znam życie, to już rozgląda się za jakimś adwokatem od rozwodów i podziału majątku. Na samą myśl, że będę musiał spłacić jej połowę firmy, robi mi się słabo.
A Monika? No cóż. Rozmawiałem z nią raz przez telefon. Też już jest w Warszawie. Nie powiedziała mi tego wprost, ale czuję, że jej więcej nie zobaczę. Coś mi się wydaje, że rozgląda się za nowym sponsorem. Nawet nie mogę mieć o to do niej pretensji, bo w tej chwili nie jestem w stanie zapłacić za mieszkanie, dać kieszonkowego. Cholera, ten lekarz ma chyba rację. Trzeba było na dupie przed telewizorem siedzieć… A tak? Same straty!
Czytaj także:
„Sąsiadka wyznała mi, że mój mąż niedługo odejdzie z kochanką. Nie mogłam w to uwierzyć, ale musiałam zacząć działać”
„Mężowi znudziła się rodzina i poleciał za spódniczką kochanki. Z uśmiechem na twarzy patrzyłam, jak sypie mu się życie”
„O kochance męża dowiedziałam się od... plotkujących bab u kosmetyczki. Zbladły, gdy oznajmiłam, że mówią o moim życiu”