Do 8. roku życia byłam taka jak moi rówieśnicy – wesoła, pełna energii i niesamowitych pomysłów. Mówiono o mnie żywe srebro. Wszędzie mnie było pełno. Jednak wypadek, który mi się przydarzył, sprawił, że całkowicie się zmieniłam.
Razem z koleżankami z podwórka bawiłyśmy się u mnie w domu. Rodziców jeszcze nie było. Tato dojeżdżał do pracy w innym mieście, więc wracał wieczorem, a mama wyszła akurat po zakupy.
Zbudowałyśmy sobie namiot z kocy, który wspierał się na lodówce, kuchennym stole i dwóch postawionych jeden na drugim taboretach. Aby się nie zsuwały, użyłyśmy w tym celu wszelkich możliwych garnków, patelni, ale wszystko było za lekkie. Namiot cały czas spadał nam na głowy. Siedziałam akurat w środku (byłam uwięzioną księżniczką), gdy koc zsunął się, a na mnie wylał się czajnik gorącej wody, którym moje pomysłowe koleżanki chciały przytrzymać namiot.
Niewiele pamiętam z tamtego fatalnego dnia. Szok sprawił, że najpierw prawie nie czułam bólu. Chciałam zdjąć sukienkę, ale odchodziła razem ze skórą. Pamiętam przerażonych sąsiadów, szpital, białe ściany, białą pościel i białe bandaże zamiast piżamy. I płaczącą mamę. A potem już było wszystko inaczej. Jedna operacja, druga, długa rekonwalescencja. Uczyłam się indywidualnie, najpierw w szpitalu w Polanicy, potem w domu. W rezultacie straciłam tylko rok nauki. W rzeczywistości straciłam dużo więcej.
Z mojej buzi znikł uśmiech. Nic mnie nie cieszyło. Po poparzeniu zostały mi rozległe blizny na policzku, szyi, piersiach i lewej ręce. Najgorzej było latem, gdy trudno było chodzić w golfie. Ze złości chciałam potłuc wszystkie lustra. Blizna na policzku wyglądała wciąż paskudnie, choć lekarz był zadowolony. Zrobił, co mógł, wiem. Moje koleżanki też robiły, co mogły, żebym nie miała do nich żalu. Tak naprawdę to nie miałam, a przynajmniej nie chciałam mieć. Jakaś sztuczność wkradła się między nas samoistnie i już została. Łatwiej było im przychodzić, gdy byłam w bandażach. Potem jakoś nic się nie kleiło, żadne rozmowy, zabawy. Zostałam sama. Trochę na własne życzenie, bo nie lubiłam wychodzić z domu. Najchętniej spędzałam czas przed telewizorem albo czytając książki. Wychowawczyni powiedziała mamie:
– Ola zamknęła się w sobie.
Bardzo mi się to określenie spodobało. Naprawdę najlepiej się czułam, gdy nikogo obok mnie nie było. Teraz nawet cieszyłam się, że nie mam rodzeństwa. Czasem zdarzało mi się płakać w poduszkę. Zwłaszcza gdy ktoś mi dokuczył. Przeszkadzało mi nawet, gdy ktoś na mnie dłużej popatrzył.
Uczyłam się średnio. Przestało mi zależeć na stopniach. Jedynie z polskiego miałam zawsze piątki, gdyż uwielbiałam czytać. Tak naprawdę wolałam tamten świat, książkowy, niż ten rzeczywisty. Mama bała się o mnie. Chciała, abym była jak inne dziewczynki. Tato nie wtrącał się, przyjeżdżał wieczorami i tylko czasem pytał, czy wszystko w porządku. Oczywiście nie oczekiwał odpowiedzi przeczącej.
Musiało być w porządku. Którejś nocy obudziłam się i usłyszałam, że mama płacze. Tato pocieszał ją:
– Nie płacz, kochanie, przecież musi sobie poradzić, jest dzielna.
Domyśliłam się, że chodziło o mnie. Po cichutku wróciłam do łóżka i tam sobie popłakałam. Z żalu nad sobą i całym nieprzyjaznym światem.
Skończyłam szkołę, zdałam maturę, nawet myślałam o studiach. Ostatecznie jednak zrezygnowałam. Po co? Kiedyś marzyłam, by zostać nauczycielką albo przedszkolanką. Z taką twarzą budziłabym strach wśród dzieci, zresztą pewnie nikt by mnie nawet do szkoły nie przyjął.
Było mi ciężko, nawet bardzo. Nie, nie z powodu nauki. W klasie nie miałam nikogo bliskiego, zresztą nie pragnęłam kontaktów, więc nie mogłam mieć do nikogo pretensji. Nawet cieszyłam się, że nikogo nie obchodzę. W liceum było jeszcze gorzej. Tam już tworzyły się klasowe pary. Prawie każdy kogoś miał. Tylko nie ja. Udawałam, że mi dobrze z tą wieczną samotnością. Ale w głębi duszy marzyłam o kimś bliskim, komu mogłabym się zwierzyć. Pewnego dnia stał się cud. Podszedł do mnie Michał, dość miły okularnik spod okna, najlepszy w klasie z matmy. Z wrażenia nie mogłam wydusić słowa. Wyszłam na idiotkę, ponieważ tylko kiwałam głową zamiast „tak” lub „nie”.
Rozmawialiśmy jeszcze kilka razy, nawet chętniej wstawałam i szłam do szkoły, dopóki przypadkowo nie usłyszałam, jak w toalecie rozmawiały dziewczyny z mojej klasy.
– Wiesz, to wychowawczyni poprosiła Michała, żeby się zajął Olą.
Całą lekcję spędziłam, rycząc w toalecie. Na studniówkę oczywiście nie przyszłam, na klasową wycieczkę też nie pojechałam, Michała unikałam jak ognia i marzyłam o jednym – żeby już nie przychodzić do szkoły. Trochę udawałam chorą, potem z ulgą powitałam koniec roku szkolnego.
Zamiast przygotowywać się do matury, płakałam nad swoim marnym losem. Było mi wszystko jedno – zdam czy nie zdam. Zdałam nawet dość dobrze i pewnie dostałabym się na jakieś studia, lecz poza czytaniem nic tak naprawdę mnie nie interesowało. Przez jakiś czas myślałam o pracy w bibliotece, ale przecież tam też przychodzą dzieci, dorośli, trzeba z nimi rozmawiać. W końcu zdecydowałam się na pomaturalną szkołę ekonomiczną i od kilku lat robię obliczenia, zestawienia i bilanse w biurze.
Moje życie płynęło monotonnie, dzień podobny był do dnia, wieczór do wieczora. Nawet na urlopy nigdzie nie wyjeżdżałam, by nie spotykać nowych ludzi. Wszystko zmieniło się, gdy w markecie zobaczyłam Dorotę. Ponieważ była na wózku inwalidzkim, nie mogła dosięgnąć makaronu z górnej półki.
– Czy mogłaby mi pani pomóc? – spytała.
W pierwszej chwili chciałam uciekać, ale zrobiło mi się wstyd. Pomogłam jej zapakować zakupy do torby. Zaprzyjaźniłyśmy się, chociaż jest 10 lat ode mnie młodsza. Coś mnie do niej ciągnęło, nie wiem – jej pogoda ducha, nieuzasadniony niczym optymizm? Nie da się ukryć – zaimponowała mi. Dawała sobie świetnie radę, miała wielu znajomych, którym mnie przedstawiła i, o dziwo, byli to zupełnie normalni młodzi ludzie. Zatkało mnie, gdy Dorota stwierdziła, że mi zazdrości.
– Możesz chodzić, gdzie tylko chcesz. Jesteś samodzielna, a ja? – żaliła się.
– Czasami tylko udaję radość, robiąc dobrą minę do złej gry. Nie chcę innych martwić swoim kiepskim nastrojem.
Zrobiło mi się głupio. Jakiś czas po tym jej wyznaniu przestałam użalać się nad sobą. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz płakałam do poduszki. Postanowiłam odłożyć trochę kasy, a może nawet wziąć pożyczkę i zapytać o operację plastyczną. W końcu medycyna idzie naprzód, może i ja kiedyś spojrzę inaczej na świat? W każdym razie, dziękuję ci, Dorotko, nawet nie wiesz, jak bardzo odmieniłaś moje życie. Mama mówiła, że mnie nie poznaje. Ja chyba też. Jestem inna!
Chcesz podzielić się z innymi swoją historią? Napisz na redakcja@polki.pl.
Więcej listów do redakcji: „Teściowa to hetera, która ciągle mnie krytykuje i poucza. W uszach mam tylko jej ciągły jazgot”„Nasza miłość przetrwała życiowe burze, a pokonały ją drobne nieporozumienia. Mąż odszedł bez wyjaśnienia”„Mąż zdradził mnie z moją przyjaciółką, a ja postanowiłam, że już zawsze będę sama. Życie zdecydowało inaczej...”