Starszego, poczciwego pana Stanisława poznałam kilka dni po naszej przeprowadzce. Już na pierwszy rzut oka widać było, że utrzymuje się ze skromnej emerytury, jednak zawsze wyglądał schludnie i – co widziałam przez uchylone drzwi – w jego mieszkaniu także panował porządek. Nie wiem, jak udawało mu się zapanować nad sporym metrażem, skoro poruszał się o lasce. Zgrabiony, utykając na jedną nogę, sprawiał wrażenie schorowanego, a mimo tego zawsze trzymał fason.
Nie był zbyt rozmowny, a ja starałam się nie zachowywać jak stereotypowa wścibska sąsiadka, więc nie nagabywałam go, lecz uważnie obserwowałam. Nie, żebym nudziła się, bo przy trójce dzieci, mężu i pracy na pół etatu zajęć miałam aż nadto, ale na swój sposób pan Stanisław intrygował mnie. W dodatku byliśmy jego jedynymi sąsiadami na piętrze, przez co dobrze poznałam jego zwyczaje.
Codziennie rano szedł na spacer, choć było widać, że z trudem stawia kroki
Zapewne, kiedy ból stawał się nie do wytrzymania, przysiadał na ławce. Brał kilka głębszych wdechów i z zadumą obserwował otoczenie. Co kilka dni wyprawiał się na zakupy do dwóch osiedlowych sklepów i wracał z małą torbą wypchaną wiktuałami. Raz wpadłam na niego w drodze powrotnej i zaproponowałam pomoc, ale odmówił z taktownym uśmiechem.
– Dziękuję, ale dla mnie to w pewnym sensie rehabilitacja – tłumaczył.
Raz na dwa tygodnie, w sobotę rano, pan Stanisław szedł do cukierni. Kupował coś w maleńkim białym kartoniku i ostrożnie transportował do domu. Widząc go kiedyś z pudełeczkiem zwisającym obok laski, pomyślałam, że rozpieszcza w ten sposób samego siebie, ale zmieniłam zdanie, gdy w poniedziałek, wyrzucając śmieci do kontenera, zobaczyłam w nim znajome pudełko. W środku był nienapoczęty kawałek tortu czekoladowego.
Przez cały dzień sprawa ciasta nie dawała mi spokoju. Doszłam do wniosku, że zostało kupione z okazji zbliżającej się wizyty syna lub córki, a ta nie doszła do skutku. Rzadko widywałam dzieci pana Stanisława, nigdy też nie zamieniłam z nimi słowa, ale wyglądali na ludzi, którym się powodzi. Syn, podobnie jak ojciec, zawsze był zadbany, bez zbędnego kilograma tłuszczu, za to w dobrze skrojonym garniturze i w niezłym samochodzie.
Córka, pachnąca zniewalającymi perfumami, gustowała w mniej zobowiązującym stylu, lecz też nosiła dobre jakościowo, markowe ubrania. Oboje wpadali do ojca jak po ogień. Syn spędzał z nim niecałą godzinę, córka zostawała niewiele dłużej. Nigdy nie widziałam, aby wspólnie odwiedzili ojca, towarzyszyli mu na spacerze, dokądś go zabrali albo zrobili mu zakupy. Nie zawsze też dotrzymywali terminu sobotnich wizyt.
Jako matce zrobiło mi się żal pana Stanisława
Pewnie, jak my z mężem, starał się, aby jego dzieciom niczego nie zabrakło. Pracował za dwoje, żeby je utrzymać i opłacić dodatkowe zajęcia, wycieczki, wakacje… Pragnął, żeby osiągnęły więcej niż on, a gdy już dobrze je wyposażył, został sam w pustym mieszkaniu. I teraz czeka z tortem, aż w swych wypełnionych po brzeg grafikach znajdą dla niego czas. Aż zabolało mnie serce, kiedy o tym pomyślałam. Postanowiłam delikatnie włączyć starszego pana w krąg naszych znajomych. Może w naszych maluchach znajdzie upragnione wnuki – fantazjowałam, bo przecież tak naprawdę nie wiedziałam, jak mają się sprawy w jego rodzinie.
Z wieku dzieci wnioskowałam, że wnuki pana Stanisława muszą być już dorosłe, może nawet miały już własne pociechy.
– Pani do mnie? – zdziwił się, gdy zapukałam do niego następnego dnia.
Wyglądał na zaskoczonego, kiedy podałam mu własnoręcznie upieczone ciasto marchewkowe z cytrynową polewą. Chciał odmówić, ale powstrzymałam go i zapewniłam, że talerzyk może oddać mi kiedyś, przy okazji. Zrobił to niecałą godzinę później, podając mi talerzyk zawinięty w papierową serwetkę. Na pytanie, czy smakowało, uśmiechnął się pobłażliwie i patrząc mi w oczy, odpowiedział, że spróbuje w stosownej do tego porze. Dziwne, ale poczułam się jak przywoływana do porządku uczennica.
Zarumieniłam się, bąknęłam coś w stylu „aha” i pożegnaliśmy się
Chciałam mu pomóc, nie liczyłam na wdzięczność. Historia z ciastem powinna była ostudzić moje zapędy, ale pchałam się w tę relację z determinacją samobójcy. Wszystkie słowa, gesty, nawet pobłażliwy uśmiech pana Stanisława, brałam za dobrą monetę. Po prostu jest zbyt dumny, żeby przyznać, że potrzebuje ludzi – przekonywałam samą siebie, częstując go własnymi wypiekami, sałatkami albo obiadami. Zawsze przy tym odgrywaliśmy tę samą scenę – on się wahał i grzecznie próbował wymówić, ja nalegałam, więc w końcu poddawał się, przyjmował moje kulinarne dzieła, po czym wkrótce odnosił wyszorowany talerz, pojemnik czy co tam mu podałam.
Próbowałam wyręczać go z zakupów. Początkowo wzdragał się, tłumacząc potrzebą ruchu, ale z czasem coraz częściej korzystał z mojej pomocy. Coraz częściej też prosił o coś ekstra ze sklepu, apteki czy warzywniaka, ale zawsze miał przy tym mnóstwo zastrzeżeń. Musiałam sprawdzać opisy produktów, daty ważności i ceny, dotykać niemal wszystkie warzywa i owoce, zanim upewniłam się, że są dostatecznie kruche, świeże lub miękkie.
Aby ułatwić nam kontakty, zapisałam sąsiadowi swój numer telefonu, więc po zrobionych zakupach pan Stanisław często dzwonił i dzielił się swoimi uwagami na temat moich wyborów. Chociaż bardzo męczyły mnie te rozmowy i nie zawsze miałam na nie czas, uznawałam je za niegroźną fanaberię starszego człowieka i cierpliwie znosiłam wszystkie uwagi. Zauważyłam przy tym, że mój sąsiad nie lubi, jak wchodzi mu się w słowo, więc milczałam, czekając, aż skończy i dopiero wtedy wrzucałam swoje trzy grosze, które on i tak ignorował.
– Moja droga, jeszcze wiele musi się pani nauczyć – rzucał pod koniec każdej rozmowy, jakbym była początkującą gospodynią domową, a nie trzydziestosześciolatką.
Mimo tych drobnych przeciwności, stawaliśmy się sobie coraz bliżsi
To znaczy ja i pan Stanisław, bo stanowczo oponował przed poznaniem pozostałych członków mojej rodziny czy bywaniem w moim mieszkaniu.
– Czułbym się niezręcznie – tłumaczył.
Sam też niechętnie uchylał przede mną drzwi. Wpuścił mnie dopiero, gdy pewnego dnia jedna z wnoszonych przeze mnie siatek pękła tuż na progu. Starszy pan próbował się schylić, podtrzymując laską, ale go uprzedziłam. Najpierw zebrałam zakupy, potem przeniosłam je do kuchni, a w końcu zamiotłam zabrudzony przedpokój.
– Potem przetrę podłogę na mokro – rzucił od niechcenia pan Stanisław.
Na to nie mogłam pozwolić, więc mimo jego protestów zabrałam się za mycie podłogi. Sądziłam, że potraktuje mnie z wdzięcznością, ale on długo w milczeniu lustrował każdy centymetr kafelków, po czym chrząknął, jakby uznał sprawę za nieważną. Zdziwiłam się, bo na jego miejscu ucałowałabym osobę, która szoruje na kolanach moje podłogi, ale postanowiłam się tym nie przejmować. Z wilgotną ścierką i wiaderkiem ruszyłam w stronę kuchni, ale pan Stanisław mnie powstrzymał stanowczym gestem.
– Nie, nie – powiedział. – Jeszcze pani nie skończyła. Myślę, że nadeszła pora, abym nauczył panią przywiązywać wagę do szczegółów. Na przykład ten kafelek… – nachylił się nad podłogą i wskazał mi idealnie czysty, kremowy kwadrat. – Na nim wciąż widać okruszki z chleba.
– Żartuje pan! – roześmiałam się szczerze ubawiona nieistniejącym brudem.
– Wcale nie – zaprzeczył.
W jednej chwili z jego wzroku zniknął najmniejszy ślad sympatii do mnie. Jego ciało naprężyło się i z dużym wysiłkiem uniosło laskę.
– Dokładnie tutaj – wskazał jej końcem.
Nie tylko spojrzałam w to miejsce, ale i kucnęłam, żeby zobaczyć ów okruszek, ale niczego nie zobaczyłam.
– Niech to pani jeszcze raz umyje – rzucił sąsiad, wchodząc do kuchni.
W pierwszej chwili, odruchowo ponownie sięgnęłam po wiadro ze szmatą, ale zaraz je odstawiłam. Gdy spokojnie powiedziałam, że nie mam czasu na takie zabawy, pan Stanisław aż zagotował się z wściekłości.
– Droga pani Alicjo, o ile dobrze pamiętam – syknął. – Serwuje mi pani to swoje niedoprawione, niedopieczone jedzenie przygotowane z marnej jakości składników na niedomytych talerzach albo w cuchnących detergentami pojemnikach i każe się rozpływać nad ich smakiem. Początkowo sądziłem, że jest pani po prostu źle wychowana, pytając mnie, czy mi smakuje to pani coś, ale dzisiaj udowodniła pani, że jest głupim flejtuchem.
Zaniemówiłam zaskoczona chamskim zachowaniem sąsiada. Nigdy nikt nie zwrócił się do mnie w ten sposób. Nie oczekiwałam przeprosin ani tym bardziej wdzięczności, ale nie sądziłam, że naczynia wyjęte ze zmywarki śmierdzą i lepią się od brudu, a moje posiłki, może niewyszukane, zostaną porównywane do odpadów. Nagle przypomniałam sobie ów nieszczęsny tort w kontenerze na śmieci i dotarło do mnie, że nie wylądował w nim z powodu tęsknoty za dziećmi, a rozczarowania jakością.
– Jeśli tak pan o mnie myśli, to nie mamy o czym więcej rozmawiać – stwierdziłam i wróciłam do swojego mieszkania.
Teraz już wiem, że każdy kij ma dwa końce i nie zawsze to dzieci są winne samotności swoich starych rodziców. Jak można być tak podłym? Już tego dziada nie żałuję!
Czytaj więcej prawdziwych historii:
Po kilku latach od rozwodu zrozumiałem, że kocham moją pierwszą żonę
Nie chciałam żyć z Ianem w Polsce, bo jest ciemnoskóry
Spędzałem noce z przypadkowymi dziewczynami, a potem nie odbierałem telefonów