Wódka nigdy mi nie przeszkadzała, więc gdy poznałam Andrzeja i okazało się, że trochę popija, uznałam to za normalne. „Prawdziwy facet musi czasem wypić” – mawiała często moja babcia. Zawsze wierzyłam jej maksymom, więc nie miałam powodu, żeby się przejmować. Chodziliśmy z Andrzejem na spacery, czasem do kina, kiedy wpadł jakiś dodatkowy grosz, i na prywatki z tańcami i przytulaniem. Dobre czasy.
Z Andrzeja był niezły kompan – zawsze towarzyski, wesoły. Dużo rozmawialiśmy, często przy winie lub piwie, bo jakoś lepiej się gadało. Niestety, podobnie jak ja, mój przyjaciel miał gorący temperament, więc kilka razy podczas kłótni Andrzej mnie uderzył, i nasza znajomość zaczęła się rozpadać. Przepraszał mnie potem, a że dobrych chwil było dużo więcej niż złych, wybaczałam mu. Przyjaźniliśmy się na odległość, czasem do mnie dzwonił, żeby pogadać, czasem ja do niego, żeby się poradzić w jakiejś urzędowej sprawie albo po prostu ponarzekać… Ale tak naprawdę byłam wciąż sama.
Zaczął częściej zaglądać do kieliszka
Zośka, moja przyjaciółka od niepamiętnych lat, postanowiła coś zaradzić na tę moją nieustającą samotność, i pewnego razu w karnawale zorganizowała prywatkę. Uznała, że powinnam poznać kolegów jej brata. Wspólnie przygotowałyśmy coś dobrego do jedzenia, były baloniki, serpentyny, muzyka z gramofonu…
Goście dopisali, impreza się udała, a przy okazji i plan Zośki się powiódł. Wpadłam w oko Mariuszowi. Sympatyczny wysoki brunet, silny i energiczny, uśmiechnięty i miły. O takim facecie marzy każda dziewczyna. Na dodatek przez cały wieczór nie wziął do ust kropli alkoholu. „Ideał” – pomyślałam sobie naiwnie. Bardzo przypadliśmy sobie do gustu i zaczęliśmy się codziennie spotykać.
Najczęściej wpadaliśmy do sympatycznej knajpki niedaleko mojego domu, gdzie czuliśmy się jak u siebie. Mariusz zamawiał piwo, ja różnie, czasem wino, czasem też piwo. W czasie weekendów zabieraliśmy namiot i jechaliśmy nad rzekę. Mieliśmy tam swoje ulubione miejsce, gdzie nikt nam nie przeszkadzał.
Jeszcze nie zdążyłam poznać Mariusza naprawdę dobrze, gdy okazało się, że jestem w ciąży. Wystraszyłam się, że zostanę z tym problemem sama. Ale Mariusz się ucieszył.
– Od dawna myślałem, że już czas, by założyć rodzinę – zwierzył mi się, całując mnie w policzek.
Mariusz był ode mnie o osiem lat starszy, właśnie skończył trzydziestkę. Wydawał mi się wtedy bardzo dojrzały i odpowiedzialny. Czułam, że mam w nim oparcie, i że zawsze będę mogła na niego liczyć. Co prawda, gdzieś tam z tyłu głowy plątała mi się myśl, że nie znam Mariusza zbyt dobrze, ale przecież spodziewałam się jego dziecka, więc stały związek z nim wydawał się oczywisty.
„Dziecko musi mieć ojca”– powiedziałam sobie i zgodziłam się na ślub. Dwa miesiące później przed ołtarzem przysięgaliśmy sobie miłość po grób.
Początkowo było ciężko, bo nie mieliśmy swojego kąta i przez kilka miesięcy mieszkaliśmy u ciotki Mariusza. Niestety, szybko zaczęło dochodzić między nami do konfliktów.
– Jesteście w moim domu i mają tu być moje porządki! – oświadczyła nam wprost któregoś dnia.
Sytuacja stała się nie do zniesienia, ale naprawdę nie mieliśmy dokąd się wyprowadzić. Wtedy moja babcia zaskoczyła nas wspaniałą niespodzianką. Odstąpiła nam swoją kawalerkę!
– Anusiu, przeniosę się do Jadwigi – babcia wspaniałomyślnie postanowiła zająć się swoją starszą siostrą, która mieszkała w Krakowie. – Ostatnio bardzo zniedołężniała, z trudem chodzi. Wymaga opieki, więc będzie zachwycona, że z nią zamieszkam. – Do was będę zaglądać na święta, zgoda? – spytała tuż przed wyjazdem.
Byłam bardzo zaskoczona tym niespodziewanym prezentem od losu. Kiedy się żegnałyśmy na dworcu, rzuciłam się babci na szyję i rozpłakałam. Dzięki niej mogłam myśleć o prawdziwym domu, rodzinie, szczęśliwym życiu. Bo własny kąt to podstawa.
Powoli wszystko zaczynało się układać. Chociaż prawdę mówiąc, prawie wszystko, bo Mariusz trochę za dużo pił. Jakoś nie mógł przywyknąć do rodzinnego życia.
– Dlaczego nie możesz wracać po pracy prosto do domu? – pytałam go.
– Chcesz ze mnie zrobić pantoflarza? – brzmiała odpowiedź.
Chociaż na początku naszego wspólnego życia starał się kryć ze słabością do alkoholu, to teraz, gdy już byliśmy „na swoim”, wracał z pracy nieźle wstawiony. Czasem przychodził z kolegami i flaszką. Wciąż jednak nie było tragedii.
Tamtego dnia wpadł w istną furię
Dopiero, gdy nasze dziecko przyszło na świat, pił przez cały tydzień. Raz tylko pojawił się na chwilę w szpitalu, a potem nawet nie pomógł mi wrócić z synkiem do domu. Nie wytrzymałam i wściekła wykrzyczałam mu, co myślę na ten temat.
– Muszę przecież uczcić narodziny Michałka – wyjaśnił, gdy trochę wytrzeźwiał.
Według niego czepiałam się zupełnie bez powodu. Postawiłam mu warunek.
– Mogę zrozumieć, że teraz musisz się napić, bo pierworodny syn… – mówiłam zupełnie załamana, gdy w tydzień po narodzinach Michałka wychodził na spotkanie z kolegą. – Ale potem już ani kropli – zapowiedziałam.
Skinął głową i powiedział, że to przecież oczywiste. Może nawet w tamtym momencie rzeczywiście tak myślał. Niestety, zmienił zdanie.
Wytrzymał dwa tygodnie, a potem wrócił z pracy, zataczając się. Nadrobił wszystkie alkoholowe zaległości. Sytuacja powtarzała się regularnie przez następne pół roku. Mniej więcej wtedy przestałam karmić piersią. Od początku ciąży nie brałam alkoholu do ust, ale teraz, gdy mąż sięgał po kieliszek, zazwyczaj żądałam drugiego dla siebie. Wyobrażałam sobie naiwnie, że widok żony pijącej wódkę, choć trochę wpłynie na Mariusza. Może wstrząśnie nim fakt, że matka jego maleńkiego synka ostro sobie popija? Może zda sobie sprawę, że czas się jednak opamiętać?
Jednak nic takiego się nie stało. Mariusz był za dużym egoistą, by myśleć o dziecku. Już zdążyłam się o tym przekonać. A sama zaczęłam sięgać po kieliszek, usprawiedliwiając się przed samą sobą pokrętnie, bo w głębi serca czułam się bardzo nieszczęśliwa.
Wtedy nie rozumiałam, co się ze mną dzieje. Niby żyliśmy jak inni i nie powinnam mieć powodów do narzekania. Mariusz pracował na budowach i dobrze zarabiał. Ja też jak najszybciej wróciłam do pracy w zakładach spożywczych. Moja mama mieszka w tej samej miejscowości i zgodziła się zajmować Michałem, gdy byliśmy poza domem.
Wieczorami często odwiedzali nas znajomi albo my szliśmy do kogoś. Coś się przy okazji zjadło, i oczywiście wypiło. Gdyby na stole nie było flaszki, wszyscy by się obrazili. Sama nie miałam nic przeciwko mocno zakrapianym imprezom. Na wczasy wyjeżdżaliśmy zgraną paczką – i wtedy piło się jeszcze więcej, bo następnego dnia nie trzeba było zrywać się o świcie do roboty. I zupełnie nie wiadomo kiedy minęło w ten sposób dziesięć nieco podchmielonych, ale szczęśliwych lat.
Mariusz zawsze po alkoholu stawał się agresywny i urządzał awantury, a nawet parę razy zdrowo mi przyłożył, ale nigdy nie obawiałam się o własne życie. Do czasu. Wtedy nie poszedł do roboty, tylko od rana pił z jakimś innym ochlapusem w naszym mieszkaniu. Kiedy wróciłam z pracy, chciałam zakończyć tę pijacką libację. Zabrałam prawie pustą butelkę mężowi sprzed nosa i powiedziałam, żeby jego kolega już poszedł, bo niedługo wróci ze szkoły nasz syn i nie chcę, by to widział.
Mariusz zaczął na mnie wrzeszczeć, tak się nakręcił, że wpadł w istną pijacką furię. Miał obłęd w oczach. Chwycił mnie za włosy i wyciągnął na balkon. Nawet nie zdążyłam się zorientować, gdy przerzucił mnie przez barierkę. Zaczęłam krzyczeć „ratunku”, i nagle poczułam straszny ból. Leżałam na płytach chodnika przed blokiem i nie mogłam się poruszyć. „Umieram” – przemknęło mi przez głowę, a potem straciłam przytomność.
Bałam się, że już nigdy nie wstanę z łóżka
Otworzyłam oczy na szpitalnym łóżku. Zawyłam z bólu. Próbowałam poruszyć ręką lub nogą. Nic z tego. Głowa też była unieruchomiona sztywnym kołnierzem.
– Ratunku! – jęknęłam przerażona.
Pomyślałam, że na pewno mam połamany kręgosłup. Już nigdy nie wstanę z łóżka! Jestem kaleką! Serce waliło mi jak szalone. Na szczęście przyszła pielęgniarka.
– Proszę spokojnie leżeć – powiedziała. – Ma pani kilka złamań. Wróciła pani właśnie z sali operacyjnej… – tłumaczyła mi cierpliwie.
– Czy mój kręgosłup… – zaczęłam drżącym głosem, a pielęgniarka uśmiechnęła się do mnie lekko.
– Niech się pani nie martwi, z kręgosłupem w porządku – zapewniła. – Za to cała reszta nieźle połamana – dodała ciszej, ale w pierwszej chwili nie zwróciłam na to uwagi.
Poczułam wielką ulgę. „Przecież jeśli kręgosłup cały i zdrowy, to na pewno będę chodzić i poruszać rękami” – pomyślałam z radością.
Uspokoiłam się i mimo bólu natychmiast zasnęłam. Dopiero po dwóch dniach poznałam całą prawdę. Miałam wstrząs mózgu, złamane ręce i nogi, miednicę i trzy żebra. Z ciemnymi wylewami wokół oczu wglądałam jak miś panda. Czekały mnie kolejne operacje i bardzo długi pobyt w szpitalu. Kiedy lekarz wyjaśnił mi całą sytuację, po prostu nie potrafiłam powstrzymać się od płaczu. Płakałam przez cały dzień i noc.
Co teraz będzie ze mną, z Michałem, z moją pracą, i z naszym życiem? Nikt nie obiecywał mi pełnego wyzdrowienia, i to było najgorsze. Teraz myślę, że po prostu żaden lekarz nie chciał mi robić fałszywej nadziei. Nikt, naprawdę nikt nie wierzył, że jeszcze wstanę z łóżka. Powiedziałam sobie wtedy, że mimo wszystko żyję i to jest najważniejsze.
Dzielnie zniosłam operacje i zabiegi, ale ciągły ból i długie miesiące spędzane w szpitalu coraz bardziej wykańczały mnie psychicznie. Myślałam, że oszaleję. Ciągle wśród chorych, jęczących, nieszczęśliwych… Nawet nie mogłam podejść do okna, by popatrzeć na świat.
Jednak zanim zdążyłam popaść w totalną depresję, przyszedł wielki dzień. Samodzielnie usiadłam na łóżku! Niestety, jeszcze ciągle nie potrafiłam chodzić o własnych siłach. Stawy biodrowe bardzo długo się goiły. Potem zaczęła się żmudna rehabilitacja. Powoli, bardzo powoli dochodziłam do siebie. W końcu odzyskałam sprawność w nogach, ale poruszałam się o kulach. Wiedziałam, że po powrocie do domu jeszcze długo będę musiała korzystać z pomocy lekarzy. Zresztą w ogóle z pomocy.
W szpitalu najczęściej odwiedzała mnie mama, czasem przychodziła z Michałkiem, a poza tym co tydzień bywał Andrzej, mój były narzeczony. Zdążył się ożenić i miał córkę, ale o mnie nie zapomniał. Przekonałam się, że był jednym z niewielu moich prawdziwych przyjaciół. Dawni znajomi od kieliszka bardzo szybko o mnie zapomnieli. Natomiast Mariusz, mój mąż, trafił do więzienia.
„Kiedyś wyjdzie na wolność i wróci do domu” – myślałam przerażona. Nie wyobrażałam sobie życia pod jednym dachem z człowiekiem, który chciał mnie zabić. Szybko złożyłam pozew o rozwód. Michałek miał już wtedy dziesięć lat i bardzo przeżywał całą sytuację. Stał się nerwowy i smutny. Mimo opieki babci, zakolegował się z najgorszymi chuliganami z podwórka. Wychowawczyni w szkole też się na niego skarżyła.
Znów miałam przy sobie mężczyznę
Po wypisaniu ze szpitala musiałam więc przede wszystkim zająć się synem. Starałam się poświęcać mu więcej czasu niż kiedyś. Niestety, na pewne sprawy było już za późno. Mój syn oddalił się ode mnie. Mimo wszystko, stawałam na głowie, żeby Michał nie wyrósł na kogoś podobnego do swojego ojca. Zapisałam go na angielski, na judo, starałam się, żeby miał wypełniony czas, zamiast włóczyć się z podejrzanymi typami. Chociaż wciąż pomagała mi mama, a i babcia przysłała czasem parę groszy z trudem odłożonych z emerytury, tamten okres był dla mnie najtrudniejszy. Jeszcze nie przyznano mi wtedy renty, alimenty od męża były bardzo skromne. Mariusz oczywiście pracował w więzieniu, ale jak to więzień, zarabiał grosze.
Po trzech latach od tamtych wydarzeń wróciłam do dawnego zakładu, do działu produkcji, ale wiedziałam, że długo tam nie wytrzymam. Nie miałam już siły do ciężkiej pracy fizycznej. Na szczęście zgodzili się przyjąć mnie do działu kadr. Musiałam tylko skończyć dodatkowe kursy.
Firma bardzo mi wtedy pomogła, to muszę przyznać. Starałam się zajmować wyłącznie swoimi sprawami i unikałam okazji do picia. Jednak koleżanki z produkcji po dawnemu wyciągały mnie na kielicha, no i jakoś tak wyszło, że znów zaczęłam regularnie popijać. Kryłam się z tym przed synem, i przetrwałam tak kilka lat.
W tym czasie skończyły się problemy z Michałem. Dobrze się uczył, dorastał chyba szybciej niż jego koledzy. Był rozsądny, ale skryty. Przestał mi się zwierzać z różnych swoich spraw. Wiedziałam, że odwiedza ojca w zakładzie karnym, ale wykręcał się od rozmów na jego temat. Pewnie mimo wszystko go kochał.
Michał nie znosił moich koleżanek. Dobrze wiedział, że piją.
– Muszą tu przychodzić? – pytał. – To alkoholiczki. Przestałaś pić, tylko patrzeć, jak znów cię wciągną.
Gdyby wiedział, że już mnie wciągnęły, na pewno wpadłby w nieziemską furię, bo impulsywny charakter odziedziczył po ojcu.
Syn za wszelką cenę starał się być samodzielny i niezależny. Znalazł stałą pracę zaraz po maturze i wyprowadził się do starszej od niego dziewczyny z małym dzieckiem. Nie za bardzo im się układało. Wyprowadził się od niej, zamieszkał z inną, ale nie potrafił założyć normalnej rodziny.
– Nie wiem, jak powinienem żyć – powiedział mi wprost. – Ciebie i ojca łączyła wódka. Ja nie wezmę kropli do ust, bo widziałem wasze życie. Ale z dziewczynami długo nie wytrzymuję. Podobno jestem okropnie konfliktowy… – po czym dodał ze złością. – Ale jaki ja mam być? W końcu wychowali mnie alkoholicy!
Rozpłakałam się. „Jak on mógł tak powiedzieć?” – pomyślałam przybita. Po chwili w głębi duszy przyznałam mu rację. Gdy jeszcze był dzieckiem, nie miał w domu spokoju, patrzył na najbliższych, którzy się staczają przez alkohol, choć zupełnie nie zdają sobie z tego sprawy. To musiało odbić się na jego psychice. Dopiero wtedy zrozumiałam wreszcie jego niechęć do mnie i ojca.
W tamtym okresie zaczął odwiedzać mnie mój dawny narzeczony, Andrzej. Choć oboje nie byliśmy już młodzi, przy nim czułam jakby tych wszystkich złych lat nie było. Rozmawialiśmy jak dawniej, znów nauczyłam się śmiać. Odżyła dawna przyjaźń. Lubiliśmy usiąść wieczorem przed telewizorem i napić się piwa albo wina. Nie planowałam ułożyć sobie życia od nowa, a jednak fakt, że znowu miałam przy sobie mężczyznę, dawał mi radość i chęć do życia.
Andrzej zagubił gdzieś swój dawny temperament – był bardzo pogodny, mimo że miał wiele problemów. Nie czuł się najlepiej, coraz częściej dokuczało mu serce, miał kłopoty z krążeniem. Jego córka, Patrycja, nie chciała się uczyć, wagarowała. U jego żony zdiagnozowano nowotwór. Kiedy leżała w szpitalu odwiedzał ją codziennie. Nie byli z Aldoną udanym małżeństwem, ale zajmował się nią do końca. Niecały rok po jej śmierci, Andrzej oświadczył mi się.
Wystraszyłam się nie na żarty...
Wzięliśmy ślub i zamieszkaliśmy w jego mieszkaniu. Było dużo większe niż moja kawalerka po babci, którą wynajęliśmy, żeby mieć co miesiąc trochę dodatkowego grosza. Mieszkała z nami córka Andrzeja, Patrycja. Nie mogła znieść, że zajęłam miejsce jej matki. W pewnym stopniu mogę ją zrozumieć, ale moim zdaniem mocno przesadzała z tą niechęcią do mnie.
Okazywała mi wrogość praktycznie na każdym kroku. Pewnie myślała, że uda jej się przegonić mnie ze swojego domu. Starała się traktować mnie jak służącą, żebym znała swoje miejsce. Jednak ja już przeżyłam własną śmierć i niewiele mnie ta jej wrogość wzruszała.
Spokojnie przeczekałam najgorszy okres, Patrycja dojrzała, znalazła sobie męża i wyprowadziła się od nas. Moje życie z Andrzejem było spokojne, a tego najbardziej było mi potrzeba. Mój drugi mąż był dla mnie dobry, wyrozumiały, troskliwy… Niestety, pił trochę za dużo. Raz w tygodniu upijał się do nieprzytomności.
Pilnowałam wtedy, żeby położyć go na boku, bo gdyby zwymiotował, leżąc na plecach, mógłby się zadławić. W ostatnich latach sporo chorował, aż w końcu coraz częściej nie był w stanie wstać z łóżka. Śmiać mi się chciało, bo nawet gdy nie mógł się ruszyć z pościeli, prosił o kielicha. Mimo jego choroby, całkiem szczęśliwie przeżyliśmy osiem lat.
A któregoś ranka Andrzej po prostu się nie obudził. „Cóż, przynajmniej miał lekką śmierć” – powiedziałam sobie, ale wcale nie byłam taka twarda, jak mi się wydawało. Ręce mi się trzęsły, pojawił się lęk, którego nie potrafiłam sobie wytłumaczyć, na dodatek jakiś ból w piersiach… Nie było ze mną najlepiej. Czułam, że powinnam iść do lekarza, ale zwlekałam.
Kilka dni później w pracy straciłam przytomność. Koleżanki wezwały pogotowie i, chcąc nie chcąc, znów znalazłam się w szpitalu. Zapowiadało się, że trochę tam poleżę.
– Ma pani zastawki do wymiany – powiedział mi lekarz na obchodzie.
Wystraszyłam się. „A jeśli coś się ze mną stanie? – pomyślałam. – A z drugiej strony, co złego może mnie czekać? Najwyżej umrę…”.
Podpisałam zgodę na operację. Chciałam jak najszybciej mieć to za sobą, jak wizytę u dentysty.
Żyję. Nic mi nie dolega. Od czasu operacji zastawek unikam alkoholu. Żeby nie kusić losu przeszłam do innej firmy, gdzie nikt już nie proponuje mi kielicha na każdym kroku. Michał przestał stroić fochy i często do mnie wpada.
– Tak się cieszę, że przestałaś pić, mamo – mówi. – Jesteś inną osobą.
Ostatnio przedstawił mi swoją dziewczynę, zapatrzoną w niego jak w obrazek. Michał przy niej łagodnieje, też staje się innym chłopakiem. Młodzi planują wziąć ślub. Coś mi się zdaje, że powinni się pospieszyć. Natomiast ja… Rzeczywiście nie piję. Żałuję, że tak późno do tego dojrzałam, ale bardzo chcę, żeby tak zostało. Chciałabym przytomnym wzrokiem patrzeć, jak rosną moje wnuki.
Czytaj także:
„Byłam alkoholiczką, wylądowałam na dnie. Ale dopiero, gdy wytrzeźwiałam, moje małżeństwo zaczęło się psuć”
„Związałem się z alkoholiczką. Co tydzień obiecywała mi, że przestanie pić. Ja wciąż wierzę, że się zmieni”
„Mąż twierdzi, że zaczął pić, bo ja zaprzedałam duszę diabłu. Może i zaprzedałam, w końcu zgodziłam się zostać jego żoną”