„Byliśmy w szoku, gdy wyszło na jaw, że dziadek wysadził w powietrze plebanię. Tak odpłacił się proboszczowi za przysługę”

Ksiądz zdzierał z najbiedniejszych fot. Adobe Stock, mariangarai
„– Jak mówiłem, plebanię odbudowaliśmy za państwowe pieniądze, jeszcze większą i piękniejszą. Bo kolejna komisja, która przyjechała szkody oglądać, uznała, że to miejscowe bandy przyszykowały na mnie zamach, bom zbyt postępowy. – I nie połapali się, że ta dywersja coś podejrzenie zacierem zalatuje? – wyraziłem swą wątpliwość”.
/ 20.03.2023 18:30
Ksiądz zdzierał z najbiedniejszych fot. Adobe Stock, mariangarai

Kto żyje, ten umiera, mawiał mój dziadek i uśmiechał się przy tym psotnie, jakby jego akurat ta prawda nie musiała dotyczyć. Ja osobiście nie wyobrażałem sobie świata bez niego. Mój ojciec od dawna był na emeryturze, ja też wielkimi krokami zbliżałem się do etapu zasłużonego odpoczynku – a dziadek nic, nawet się specjalnie nie starzał.

Pił samogon szklankami, palił najgorszy tytoń w swojej ukochanej fajeczce, wstawał rano na ryby, a potem opowiadał do białego świtu, jak to bił wroga zza granicy, zależnie od sytuacji geopolitycznej. Przeżyłem więc niemały szok, gdy dziadek się pewnego ranka po prostu nie obudził. Ot tak, bez pożegnania i ostrzeżenia wybrał się na ryby do raju.

I jak go znam, narobi tam niezłego bigosu…

Nawet proboszcz w Kaletniku był zdziwiony, że dziadek umarł, i podczas pogrzebu co jakiś czas zerkał na trumnę, jakby spodziewał się kolejnego żartu ze strony najstarszego parafianina. Stypa odbywała się w naszej stanicy wędkarskiej w Bobrowisku. Przyjechało mnóstwo ludzi; samej rodziny naliczyłem ze cztery tuziny luda. Spotkaliśmy się niby ze smutnej okazji, ale skoro dziadek był oryginałem, stypa po nim też nie mogła być zwyczajna. Ustrzegliśmy się zadęcia, śmiertelnej powagi i nudy. Największa sala trzęsła się od śmiechu, którym zebrani kwitowali kolejne anegdoty z życia seniora. A to, jak łowił ryby na kluski. A to, jak pojechał na grzyby i przepadł na miesiąc, bo przelazł przez granicę i oskarżony o szpiegostwo wylądował w ruskiej tiurmie. A to, jak poszczuł psa kotem. I jak jeździł konno na oklep, tyłem do przodu, i na golasa, bo się założył o dwie skrzynki wódki. A trzecią wygrał, jak dosiadł byka sąsiadów. A to, jak udawał morsa, kąpiąc się w samej czapce i rękawiczkach w miejscowej rzeczce. I jak sam jeden pobił czterech żołnierzy na przepustce, bo tutejsze dziewczyny zaczepiali i obrażali. Albo jeszcze jak na kłusowników uzbrojony jedynie w procę polował…

Co opowieść, to bardziej niewiarygodna, ale nikt nie wątpił, że dziadek Józek był zdolny nie do takich wyczynów. Nie było wyzwania, którego by się nie podjął. Nie było autorytetu, władzy ani zbója, którego by się bał. Drugiego takiego kozaka ze świecą szukać. Nawet jeśli odziedziczyłem po dziadku gen długowieczności, jestem pewien, że już nigdy nie spotkam kogoś takiego, jak on. Miałem szczęście, że go znałem, i że ten wspaniały facet był moim rodzonym dziadkiem. Strasznie za nim tęskniłem, za jego kpiącym śmiechem, docinkami i mądrością, którą nie szafował. Jednocześnie czułem, że słucha nas z miejsca, gdzie teraz jest, i że dobrze się bawi.

– Tak, tak… – ksiądz proboszcz, też od dawna emeryt, który na stypie był gościem honorowym, w zadumie pogładził się po łysinie. – Świętej pamięci Józef to nie byle kto, nie ma już takich ludzi. Choć od jego pomysłów włos mi się jeżył na głowie, gdy jeszcze miałem włosy, a niektóre z jego wyczynów przyprawiały o rumieńce co skromniejsze niewiasty, to łatwo mu się wybaczało, bo może i szutnik był z niego diabelski, i zbytnik, ale serce miał dobre, szczere. Jedną tylko rzecz z trudem przyszło mi wybaczyć jemu, bo jednak ciutkę przesadził…

– A co zrobił, proszę księdza? – zainteresowała się moja najmłodsza córcia, dla której pradziadek był połączeniem gieroja ze świętym Mikołajem.

– Ano to, że pół plebanii mi wysadził w powietrze! – odparł ksiądz.

Zaniemówiliśmy

No, tej historii nikt z nas nie znał. Poorane zmarszczkami oblicze proboszcza długo powagi nie zachowało. Staruszek uśmiechnął i dodał:

Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wcześniej esbecja miała mnie na oku, a po tej przygodzie uznali, że to był zamach na moją osobę, więc dali mi spokój i jeszcze z województwa dostałem pieniądze na remont kościoła, no i na nową plebanię.

– Ale jak to było? Kiedy? Czemu? – dopytywaliśmy się gorączkowo.

Ksiądz przepłukał usta.

– To było gdzieś w pięćdziesiątych latach – zaczął – zaraz po tym, jak objąłem tutejszą parafię. Pewnej nocy obudziło mnie łomotanie do drzwi. Otworzyłem, a tam Józef ręce jak do modlitwy składa i błaga mnie, bym mu życie ratował. Udzielać zbiegom azylu kapłańska rzecz, więc go oczywiście wpuściłem. Okazało się, że chodzi o nieco inny rodzaj schronienia, i nie dla Józefa osobiście. Nazajutrz z samego rana przyjeżdżała do wsi kontrola. Mieli sprawdzać, czy chłopi nie ukrywają po stodołach zakontraktowanej trzody i czy wywiązują się z dostaw. Józef miał z tym pewne problemy, ale któż ich wtedy nie miał…

Starsi biesiadnicy w milczeniu pokiwali głowami.

– Zapytałem go zdezorientowany deczko – ciągnął proboszcz emeryt – gdzie mam na plebanii ukryć świnie i krowy, a on powiedział, że nie chodzi o zwierzęta, bo te pogoni do lasu za rzeczkę. Złapał mnie za rękaw sutanny, pociągnął i zaprowadził do wozu, którym przyjechał. Było tam pięćdziesiąt kanistrów ze świeżym zacierem…

Proboszcz wybuchnął śmiechem, a przy stole zapanowała konsternacja. Zwłaszcza młodsze pokolenia nie miały pojęcia, o czym w ogóle mowa, więc się włączyłem z małą dygresją.

– Kiedyś pędzenie bimbru, czyli produkcja nielegalnego alkoholu, stanowiło podstawę ekonomicznego bytu wsi polskiej – zacząłem wyjaśniać. – I z tym żadnego problemu nie było, bo produkcja jest stosunkowo prosta.

– Teraz też nie ma z tym problemu – wtrąciła się moja żona, dolewając mi do pustej szklanki. – Zwłaszcza jak się ma aparaturę po dziadku.

– Ale to tylko na własne potrzeby! – broniłem się.

A małe to one nie są, te potrzeby – dodał kąśliwie mój brat.

Sam chwalił moją księżycówkę, i podmawiał się o kolejne flaszki.

Jeszcze będzie się prosił, zdrajca…

– Ale co to jest ten zacier? – dopytywał się dziesięcioletni Staś.

– To fermentująca masa ziemniaczana z drożdżami – wytłumaczyłem cierpliwie. – W dużym skrócie. 

– I właśnie pięćdziesiąt kanistrów tej czarodziejskiej substancji szanowny Józef przywiózł do mnie w nocy, bym mu ją ukrył i przechował – przejął pałeczkę proboszcz, gładko wracając do swojej opowieści. – Miałem małą piwniczkę na plebanii, pod kuchnią, więc tam przenieśliśmy ten skarb w płynie. Cała piwniczka się wypełniła, a że kanistry zostały szczelnie zamknięte, to na zewnątrz nic nie było czuć. Józek pojechał do siebie, a ja wróciłem do łóżka. Rano o siódmej poszedłem odprawiać mszę. Wiernych wielu nie było, ale zawsze. I krótko przed ósmą, akurat kiedy do Kaletnika wjechała kontrola, jak… nie pierdyknie!

Dla podkreślenia swoich słów ksiądz grzmotnął pięścią w stół, aż podskoczyły kieliszki i talerze.

– Co wybuchło? – nie wytrzymał Staś.

– Ano zacier wybuchł. Kanistry szczelnie zamknięte, ale natury nie da się powstrzymać, więc wybuchło. Pół plebanii zmiotło, dziura w ziemi została taka, że samochód można by schować. A smród jaki! – proboszcz aż przymknął oczy i pokręcił głową.

– Szkoda plebanii – mruknął ktoś.

– Plebanii?! – żachnął się na to mój ojciec. – Wiecie, ile bimbru można było zrobić z takiej ilości zacieru?! Bimbru, bimbru szkoda!

– To fakt – zauważył proboszcz. – Tym bardziej że, jak mówiłem, plebanię odbudowaliśmy za państwowe pieniądze, jeszcze większą i piękniejszą. Nawet na remont dachu w kościele starczyło. Bo kolejna komisja, która przyjechała szkody oglądać, uznała, że to miejscowe bandy przyszykowały na mnie zamach, bom zbyt postępowy.

– I nie połapali się, że ta dywersja coś podejrzenie zacierem zalatuje? – wyraziłem swą wątpliwość.

– Nie wąchali. Zresztą już wywietrzało, a kto ich tam wie, te bandy, z czego oni swoje bomby robią – uśmiechnął się chytrze starutki księżulo.

Może przesadzał, może koloryzował, ale nie zdziwiłbym się wcale, gdyby było dokładnie tak, jak to opowiedział. Tak oto poznaliśmy kolejną anegdotę z długiego, bogatego w przygody życia mojego dziadka. A każda z nich była jak cegiełka w budowaniu… nie, nie jego pomnika, nie chwalebnego wizerunku, ale mięsistej biografii człowieka nietuzinkowego, śmiałego do granic brawury, upartego i nieprzewidywalnego, kochanego przez wielu i szanowanego nawet przez wrogów. 

Czytaj także:
„Mąż był całym moim światem, gdy zmarł, wpadłam w czarną rozpacz. Mimo to już na pogrzebie zakochałam się w sąsiedzie”
„Mój narzeczony zmarł miesiąc przed naszym ślubem. Zabrał do grobu nasze plany, marzenia, całą miłość i szczęście”
„Zaręczyłam się jeszcze w klasie maturalnej. Gdy ukochany przedwcześnie zmarł, nie umiałam się z nikim związać do 30-stki”

Redakcja poleca

REKLAMA