„Byłem księdzem, ale odszedłem z Kościoła, bo miałem dość fałszu i obłudy. Moja matka-dewotka przeklęła mnie na wieki”

ksiądz, który odszedł z kościoła fot. Adobe Stock, Rawpixel.com
„Zdałem sobie sprawę, że stanąłem na skraju przepaści. Miałem do wyboru dwie opcje. Mogłem stać się kimś takim jak nasz proboszcz, który za dnia wypominał grzechy innym, a w nocy uwodził młodziutką parafiankę. Druga droga była równie przerażająca co pierwsza...”.
/ 15.06.2022 21:00
ksiądz, który odszedł z kościoła fot. Adobe Stock, Rawpixel.com

Pewnego dnia stało się – celebrowałem wówczas mszę świętą. Wierni wstali z ławek, żeby po modlitwie uklęknąć. Rozległ się czysty dźwięk dzwoneczków. Przez witraże wpadły do środka kościoła jasne smugi słońca, które właśnie wyszło zza chmur. Wszystko wyglądało idealnie: szmer modlitw, skupienie wiernych, unoszona do góry hostia, światło wnikające do środka świątyni…

I ja, młody ksiądz, który nagle uświadomił sobie, że droga, którą podąża, nie była jego wyborem; że wszystko, co się stało, nie ma żadnego sensu. Zaś to, co dzieje się obecnie w domu bożym, ma go jeszcze mniej. Tak. Właśnie w tamtej chwili straciłem wiarę.

Uznałem, że przemówił do mnie Bóg

Pierwsze wspomnienie związane z Kościołem dotyczy mojej mamy. Do ósmego roku życia leżałem w domu bardzo chory i praktycznie nie mogłem opuszczać łóżka. W porozumieniu z miejscowym proboszczem mama podjęła się nauczenia mnie wszystkiego, czego mogłem dowiedzieć się na lekcjach religii. Miała ku temu predyspozycje, gdyż była w naszej szkole świecką katechetką. Kiedy wyzdrowiałem, proboszcz szczegółowo odpytał mnie z życia Chrystusa i na koniec potwierdził swoim podpisem, że mam prawo przystąpić do Pierwszej Komunii Świętej.

Matka była zachwycona. Kiedy zaś usłyszała, że nasz proboszcz również przechodził podobne do moich koleje losu, była przekonana, że pisana jest mi księżowska sutanna.

Mój ojciec z matką nie dogadywał się najlepiej. Wobec wiary miał swoje zastrzeżenia i uprzedzenia. Życie jednak czasami płata nam złośliwe psikusy. Traf chciał, że zakochał się w dziewczynie, która – jak nam często powtarzała – gdyby była chłopcem, zostałaby księdzem. Najwyraźniej jednak uznała, że siła wyższa wybrała ją do tego, by urodziła syna, który, jakby zamiast niej, zostanie przewodnikiem ludzkich serc i sumień.

W naszym domu od zawsze panował katolicki rygor. Przestrzegało się kalendarza postów, modlitw, regularnie uczęszczaliśmy do kościoła na msze. Dotyczyło to także, jak potem się domyśliłem, małżeńskiego współżycia moich rodziców… Ojciec dosyć szybko został wzięty pod pantofel. A może tak bardzo kochał moją mamę, że zgodził się na jej katolickie fanaberie.

Żyliśmy więc tylko wiarą, a jej przykazania były tłumaczone przez mamę w sposób ultrakatolicki. I tak oto, choć Kościół dopuszcza jedzenie w piątki mięsa, my w te dni jedliśmy tylko rybę i suchy chleb, który popijaliśmy gorzką herbatą. Wszystko, co w naszym domu się działo, działo się na chwałę Pana. Dzieci czasem bywają głupie i w swej głupocie naiwnie przewrotne. Może dlatego pewnego dnia spytałem matkę, czy to, co robię w wychodku, również jest dokonywane na chwałę… Nie dokończyłem, bo dostałem po twarzy, a matka przez miesiąc nie odezwała się do mnie słowem.

Nie należy więc dziwić się temu, że wychowany w takiej atmosferze, pewnego dnia zwierzyłem się matce, że w czasie ostatniej mszy świętej chyba przemówił do mnie Pan Bóg. Tak mi się przynajmniej wydawało. Oto bowiem, w trakcie podniesienia, do wnętrza kościoła przez witraże wpadło światło, a ja usłyszałem tuż nad uchem:

– Piotrze, już czas, żebyś podjął decyzję.

W pierwszej chwili sądziłem, że to rozmawiają klęczący obok mnie wierni, ale zaraz odrzuciłem tę myśl. W naszym domu nikomu nie przyszłoby do głowy tak grzeszyć w czasie najważniejszej chwili mszy świętej. Moja mama również uznała, że przemówił do mnie Pan. Czegóż mógł On chcieć od młodego człowieka, który właśnie zdał maturę i zastanawiał się nad swoim dalszym życiem?

Proboszcz zabawiał się z gospodynią

W domu mieliśmy tylko katolicką telewizję i słuchaliśmy katolickiego radia. Oczywiście z kolegami chodziłem do kina i mówiłem o różnych filmach, posmakowałem w krzakach pod szkołą taniego wina i oglądałem się za koleżankami z klasy. Wszystko to jednak działo się gdzieś na zewnątrz rodzinnego kokonu, który od środka był przeniknięty myślą o Bogu, pracą dla Boga i modlitwą do Boga. Najważniejsza była rodzina – reszta działa się jakby na innej planecie, która bezpośrednio nie brukała naszego życia.

Nie ma się więc co dziwić, że moja mama uznała to za wyraźny znak od Boga. Przecież sam Bóg chce, żebym poszedł do seminarium duchownego, co stałoby się wyraźnym ukoronowaniem jej matczynego żywota.

– Nie wahaj się, Piotrze – padło z ust mamy. – Już w czasie narodzin Pan zapisał ci księżowską sukienkę. Nie ma się zatem co zapierać przeznaczeniu.

No i stało się. Poszedłem do seminarium, a po jego ukończeniu skierowano mnie do jednej z parafii na Mazowszu, gdzie szybko wpadłem w codzienny kierat. Najpierw uczestniczyłem w porannej mszy. Potem, w ciągu dnia, doglądałem sprzątania kościoła i jego obejścia, a o 19.00 odprawiałem ostatnią wieczorną mszę. I tak dzień w dzień, miesiąc po miesiącu.

Nasz kościół znajdował się zaledwie kilkanaście kilometrów od mojej rodzinnej miejscowości, jednak proboszcz nie zezwalał mi na częste wyjazdy do domu.

– Synu, zapomnij, że kiedykolwiek go miałeś – usłyszałem od niego pewnego dnia. – Dziś twoim Panem w niebie jest Jezus, a na ziemi ja, jego sługa i namiestnik, twój proboszcz.

Co miesiąc dostawałem 500 złotych na swoje osobiste wydatki, za które miałem kupić sobie również nową sutannę. Plebania była zamykana po wieczornej mszy. Czułem się tam samotny jak nigdy w życiu. Gdy człowiek siedzi odizolowany, lęgną mu się wówczas w głowie najróżniejsze głupoty. Nasza, a właściwie proboszcza gospodyni miała ledwie dwadzieścia lat i proboszcz opłacał jej studia wieczorowe. W zamian dziewczyna odwzajemniała się wielebnemu nocnymi odwiedzinami w jego sypialni.

Siedząc w pokoiku, zacząłem gubić się w internecie. Potem dołączył do tego alkohol. Po roku zdałem sobie sprawę, że stanąłem na skraju przepaści. Miałem do wyboru dwie opcje. Mogłem stać się kimś takim jak nasz proboszcz, który za dnia wypominał grzechy innym, a w nocy uprawiał seks z młodziutką parafianką. Druga droga była równie przerażająca co pierwsza. Mogłem rzucić to wszystko w diabły. Zawiódłbym wówczas własną matkę, zaprzeczył samemu sobie i być może Panu, którego usłyszałem kilka lat wcześniej  w trakcie mszy świętej.

Matka nie chciała mnie znać

Mocowałem się tak ze sobą jeszcze trzy miesiące. Aż wreszcie przyszła tamta niedziela. W czasie podniesienia uświadomiłem sobie, że mam dosyć tego całego teatru fałszu i obłudy. Kiedy matka o wszystkim się dowiedziała, najpierw mnie wyklęła, a potem zemdlała. 

Wyniosłem się do dużego miasta. Nic nie umiałem robić. Zatrudniłem się najpierw jako goniec. Potem przyjęto mnie w firmie ochroniarskiej. Wreszcie odbiłem się od dna. Miesięcznie zarabiałem koło 2000 złotych. Za wynajem kawalerki na przedmieściu płaciłem 700, na opłatę czesnego za studia wieczorowe w niezbyt renomowanej szkole szło drugie tyle. Na życie codzienne pozostawało 600 zł. Jadłem ziemniaki, cebulę z kefirem, suchy chleb i najtańszą kiełbasę.

Jeszcze nie tak dawno babcie od różańca chciały całować mnie po rękach, a teraz trzydziestoletnia kierowniczka krzyczała na mnie, żebym bardziej przykładał się do pracy. Ale wreszcie czułem, że żyję. Co ważniejsze, chociaż straciłem wiarę w Boga, to uwierzyłem w siebie.

Pierwsze pięć lat było mi ciężko. W dzień pracowałem, nocami się uczyłem. Wreszcie skończyłem studia. Zostałem przyjęty do banku. Znowu na najniżej płatne stanowisko. Szybko jednak okazało się, że mam dar negocjowania z klientami. Po siedmiu latach od zrzucenia sutanny po raz pierwszy usłyszałem głos ojca. Zadzwoniłem do domu w czasie, gdy matka (jak przypuszczałem) była na wieczornym nabożeństwie. Porozmawialiśmy ze sobą chwilę. Ucieszył się z mojego telefonu i wyraźnie odetchnął z ulgą, że poradziłem sobie w życiu.

– Chyba muszę już kończyć – usłyszałem w pewnym momencie. – Mama zaraz wróci.

Dlaczego tak się jej boisz?

– Jaaa? – ojciec był autentycznie zdziwiony. – Ależ co ty, Piotrusiu! Jesteśmy świetnie dobranym małżeństwem. Po prostu będzie jej przykro, gdy się dowie, że z tobą rozmawiałem.

– Przecież mama jest katoliczką. Pan wyraźnie mówi o nakazie wybaczania – przypomniałem ojcu z goryczą.

– No tak, ale… Czasami myślę, że ona jest przekonana, że sama wie więcej i lepiej niż pan Bóg, do którego się codziennie modli i prosi o wybaczenie swoich grzechów. Ale może to i dobrze, że nie jest na jego miejscu.

Czytaj także:
„Zerwałam kontakt z siostrą, bo od lat kocham do szaleństwa jej męża. Jest mi wstyd, że go pocałowałam”
„Na kilometr wyczuwam niewiernych mężów, a potem zdobywam dowody zdrady. Większość chętnie płaci za milczenie”
„Rodzice chcieli, żebym szybko wyszła za mąż, ale ja nie umiałam zapomnieć o wakacyjnym romansie sprzed lat"

Redakcja poleca

REKLAMA