„Byłem bezpłodny i myślałem, że syn jest cudem. Żona przez 2 lata ukrywała, że przyprawiła mi rogi”

Mężczyzna, który dowiedział się o zdradzie fot. Adobe Stock, Paolese
„Miałem dość seksu z zegarkiem w ręku. To sprowadzało się tylko do prokreacji, do regularnych ćwiczeń fizycznych, których finałem miało być zapłodnienie. Doszło nawet do tego, że robiliśmy to na smutno, bez żadnego uniesienia”.
/ 10.11.2021 16:16
Mężczyzna, który dowiedział się o zdradzie fot. Adobe Stock, Paolese

Widmo bezdzietności może zniszczyć najlepsze małżeństwo. Wiem, co mówię, bo nam zajrzało w oczy bardzo głęboko. A przecież gdy stawaliśmy z żoną na ślubnym kobiercu, żadne z nas nie miało wątpliwości, że za rok, najpóźniej dwa, będziemy mieli dziecko. Oboje tego chcieliśmy. Ale chęci nie wystarczą.

Od razu po ślubie przystąpiliśmy do działania. Na początku bardzo spontanicznego. Byliśmy pewni, że uda się zajść w ciążę bez celowania w odpowiednie dni. Tak po prostu – z miłości, z nagłej, niepohamowanej potrzeby. Pierwsza refleksja, że sprawa nie jest tak prosta, przyszła po pół roku kochania się bez zabezpieczenia.

Ale nie wpadliśmy jeszcze w panikę. Zaczęliśmy pilnować, kiedy przypadają dni płodne i wtedy staraliśmy się o potomka. Ta metoda miała przynieść zamierzony rezultat. Niestety, gdy minęło półtora roku, doszliśmy do wniosku, że trzeba iść do lekarza. Już wtedy zrobiło się nerwowo, bo żona poddawała się czarnym myślom, a ja miałem serdecznie dość obowiązkowego seksu o ustalonych porach. Zaczęliśmy złościć się na siebie nawzajem.

– Dlaczego nam się nie udaje? – zapytała mnie kiedyś tuż po seksie, gdy leżeliśmy obok siebie. Tego już było za wiele.

– O tym cały czas myślałaś?! To cię pochłania, gdy jesteśmy razem?

– Nie. Teraz tak przeszło mi przez głowę.

– Tuż po? To strasznie smutne, że chwilę po tym, jak się kochamy, ty wpadasz w te swoje nastroje. To już nie jest miłość, to jakaś ponura gimnastyka! – denerwowałem się.

– Ponura gimnastyka? No, nieźle wymyśliłeś! Zamiast kpić, lepiej byś mnie wspierał.

– Ja nie kpię. Próbuję ci tylko uzmysłowić, że tak się dzieci nie robi. Zapłodnienie to efekt namiętności. A w naszym seksie namiętności jest ostatnio tyle, że…

– Że co?

– A nic. Szkoda gadać. Nie zrobimy dziecka, jeśli ty będziesz miała takie nastawienie. Tak, tak. Ono też się liczy.

– Przez ponad rok miałam dobre nastawienie i co z tego? Nic. Trzeba iść do lekarza.

Przynajmniej w tym jednym, na szczęście, się zgadzaliśmy. Wizyta w gabinecie lekarskim miała nas uspokoić, upewnić, że wszystko jest w porządku, i trzeba tylko odrobiny szczęścia, by nam się udało.
Niestety, badania przyniosły bolesną diagnozę. I to dla nas obojga. Kłopot był przede wszystkim ze mną, ale Monika też miała problemy. Gdyby któreś z nas trafiło na zupełnie zdrowego partnera, trudności byłyby do pokonania. Razem mieliśmy jednak małe szanse.

– Ale nie załamujcie się państwo, próbujcie dalej. Wdrożymy leczenie, które powinno zwiększyć wasze szanse. Jest nadzieja, tylko trzeba się starać – zachęcał nas lekarz.

Byliśmy bezgranicznie szczęśliwi. Do czasu...  

Ale nam odeszła ochota. A przynajmniej mnie. Miałem dość seksu z zegarkiem w ręku. To sprowadzało się tylko do prokreacji, do regularnych ćwiczeń fizycznych, których finałem miało być zapłodnienie. Doszło nawet do tego, że robiliśmy to na smutno, bez żadnego uniesienia. Gdy Monika dwa razy w czasie seksu się popłakała, postanowiłem skończyć z tym wariactwem.

– To nie może tak dłużej wyglądać. Musimy przestać się starać i zacząć normalnie żyć,  kochać się, kiedy przyjdzie nam na to ochota. Radośnie, bez myślenia o dziecku. Może wtedy coś nam z tego wyjdzie – powiedziałem.

– Właśnie wtedy nie będziemy mieli żadnych szans. Nawet teraz nie ma wielkiej nadziei – płakała żona.

– Ale to nas niszczy. Nie widzisz, że tak się w tych staraniach zatracamy, że zaczynamy się od siebie oddalać?!

– A jak mamy żyć ze świadomością, że nie będziemy mieli dzieci?

– Mamy siebie. Przecież są na świecie pary w podobnej sytuacji i czują się szczęśliwe.

– Ja nie będę. Bez tego czuję się jałowa… Niepotrzebna – Monika aż trzęsła się ze strachu na myśl o takiej perspektywie. Miała bardzo silny instynkt macierzyński. – Gdybyś chociaż dopuszczał myśl o adopcji…

– Dopuszczam, ale jeszcze nie teraz.

– A kiedy, kiedy!? – płakała i wrzeszczała zarazem, a ja już nie mogłem  tego znieść. Ona po prostu wariowała.

Uważałem, że jeszcze za wcześnie, by myśleć o adoptowaniu dziecka. Wierzyłem, że wciąż mamy szansę. Ale Monika wpadła w rozpacz. Przestaliśmy się regularnie kochać, bo wszystko się miedzy nami popsuło. Spotykaliśmy się w łóżku przygodnie, na chwilę, kiedy udało nam się pogodzić, ale nie pałaliśmy do siebie namiętnością. Było coraz gorzej, zaczęliśmy nawet przebąkiwać o rozwodzie. Monika dawała mi do zrozumienia, że to moja wina, bo nie dość że mam większe problemy zdrowotne, to jeszcze nie wykazuję dobrej woli. A ja byłem przekonany, że to ona całkiem się zatraciła w tym pragnieniu dziecka. 

Właśnie wtedy, gdy wydawało się, że z nami już koniec, że rozstaniemy się niecałe trzy lata po ślubie, Monika zaszła w ciążę. Nie wiem, czy silniejsze było poczucie szczęścia, czy zaskoczenie. Żona przez pierwsze tygodnie ciąży ciągle płakała. I to nie z radości, ale z jakiegoś przejęcia, dziwnego niepokoju. Dwa miesiące zajęło mi przekonywanie jej, że wszystko będzie dobrze, że oboje bardzo tego chcieliśmy. W końcu doszła do siebie.

I potem przyszło szczęście. Oczekiwanie na dziecko pozwoliło zapomnieć o trudnych momentach. Przygotowania pochłonęły nas bez reszty i dały mnóstwo radości. A gdy już syn Jacuś pojawił się na świecie, nasze życie odmieniło się zupełnie. Monika znów była tą kobietą, z którą się ożeniłem. Przestaliśmy się kłócić. Wróciła czułość, ufność i porozumienie.

Mijały kolejne miesiące, sielanka trwała. Jacuś był cudownym chłopcem. Dawał nam tyle szczęścia, że nie zwracaliśmy uwagi na niedogodności związane z rodzicielstwem. Znajomi dookoła nas narzekali na nieprzespane noce, na brak czasu dla siebie, na wieczną pogoń, ale nam było z tym wszystkim dobrze. Wiedzieliśmy, że mogło nas to wszystko ominąć. Czuliśmy wdzięczność do losu.

Synek rósł jak na drożdżach i ani się spostrzegliśmy, jak zaczął chodzić. A gdy stanął na nogi, zaraz podrzuciłem mu pod nie piłkę. Na początek niedużą, gumową. A potem coraz większe. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu. Gdy dziś wspominam tamte chwile, nie mogę uwierzyć, jaki byłem szczęśliwy. Tak bardzo chciałbym do nich wrócić, ale nie wiem, czy będę potrafił… Bo coś nas rozdzieliło.

Tajemnica, oszustwo, kłamstwo. Skrywane przede mną w najgłębszej tajemnicy wydarzenie. Podejrzeń nabrałem dwa lata po narodzinach Jacka. Monika zaczęła się dziwnie zachowywać. Stała się nerwowa, zaczęła mnie unikać. Była rozdrażniona i niespokojna. Czasem wracała z pracy blada jak papier.

– Co ci się stało? – pytałem wtedy.

– Nic – odpowiadała, udając zdziwienie.

– Jak to nic? Przecież widzę, że jesteś prawie zielona. Źle się czujesz?

– Chyba faktycznie mi coś zaszkodziło.

– Połóż się do łóżka, a ja skoczę z Jackiem na podwórko.

Po dwóch tygodniach zaczęły się dziwne telefony. Kilka razy przyłapałem żonę na tym, że gdy dzwoniła jej komórka, aż podskakiwała ze strachu. Nigdy nie odrzucała połączeń, a teraz robiła to regularnie. Gdy pytałem, kto dzwonił, odpowiadała, że upierdliwy klient. Czasem wychodziła porozmawiać do sypialni.
Nigdy nie dostawała zbyt wielu SMS-ów, a teraz to się zmieniło. Gdy zacząłem dopytywać, kto ją tak bombarduje wiadomościami, znów wykręcała się pracą. W końcu zaczęła ukrywać przede mną telefon i wyciszać go, gdy tylko byliśmy razem. Domyśliłem się, że tak postępuje, bo jej mama coraz częściej dzwoniła do mnie z pretensjami, że Monika nie odbiera od niej połączeń.

Obcy facet powiedział to straszne słowo: rogacz!

To wszystko nie składało mi się jednak w całość. Przynajmniej do chwili, gdy stałem się świadkiem przedziwnej sceny. Pewnego popołudnia czekaliśmy z synem na żonę. Gdy synek dowiedział się, że zbliża się pora powrotu mamy z pracy, zapragnął wypatrywać jej przez okno. Wziąłem go na ręce i patrzyliśmy obaj na ulicę.

Zobaczyłem ją, gdy szła z przystanku. Nagle zatrzymała się w pół kroku. Zawahała się, jakby chciała odwrócić się na pięcie i uciec. Wtedy podszedł do niej jakiś facet. Coś powiedział, a wyraz jej twarzy zmienił się z wystraszonego na wściekły. Zaczęli się sprzeczać. Wybiegłem z mieszkania z Jackiem na rękach. Zanim zbiegłem na dół, Monika wchodziła już do bramy. Była roztrzęsiona.

– Co się stało?! Kto to był?!

– Co? – była zmieszana i jakaś nieswoja.

– Jakiś facet cię zaczepiał. O co chodziło?

– O nic. Z ulicy ktoś…

– Z ulicy? O co się z nim kłóciłaś?

– Powiem ci w domu.

– Mów teraz!

– Marcin, nie straszmy małego, dobrze?

Gdy Jacka pochłonęła zabawa, żona wyjaśniła, że to był sąsiad mieszkający dwa domy dalej. Trzy dni wcześniej, gdy wracała z pracy, siatką pełną butelek zarysowała karoserię jego samochodu. Facet to widział i się zezłościł, a dziś chciał ją naciągnąć na pieniądze, żeby zreperować te drzwi. Brzmiało to tak wiarygodnie, że nie nabrałem podejrzeń. Uwierzyłem jej i nawet psioczyłem na tego gościa, że nie potrafi załatwiać takich spraw w cywilizowany sposób, tylko naskakuje na kobietę na środku ulicy.

– I co, dałaś mu kasę? – spytałem tylko.

– Tak, stówę, na odczepnego. W końcu uszkodziłam mu to jego auto.

– Oj, ja bym sobie z nim pogadał – powiedziałem, a Monika uśmiechnęła się dziwnie.

Nie przypuszczałem, że niedługo będę miał taką okazję. Że za dwa dni zobaczę tego typka pod naszą bramą. Nie mogłem wiedzieć, że to spotkanie na zawsze odmieni moje życie. I otworzy mi oczy na grę, którą od dłuższego czasu prowadziła żona.

Zaczepił mnie, gdy wracałem z pracy

Stał z rękoma w kieszeni i patrzył w moją stronę, jakby właśnie na mnie czekał. Nie poznałem go od razu, bo przecież do tej pory widziałem jego twarz tylko z okna mojego mieszkania, z szóstego piętra.

– Halo – zawołał, gdy go minąłem.

– Tak, słucham?

– Pan się powinien bardziej interesować tym, co robi pańska żona.

– Nie rozumiem… – zdziwiłem się i zdenerwowałem jednocześnie.

– Zrozumie pan, jak spyta małżonkę o syna.

– Co takiego!?

– To, co pan słyszy. Podobno mnóstwo facetów wychowuje cudze dzieci. Warto by się upewnić.

– Spieprzaj, wariacie! Zjeżdżaj mi stąd, bo jak cię zaraz… – ruszyłem w jego stronę, ale on się wycofał. Zrobił kilka kroków wstecz i rzucił jeszcze na odchodne:

– Rogacz!

Byłem tak zaskoczony jego słowami, że nawet nie ruszyłem za nim. Stałem przez chwilę jak wryty, a potem pobiegłem od razu na górę, żeby porozmawiać z Moniką. Miałem nadzieję, że jest już w domu, ale jej nie zastałem. Było pusto i cicho, bo Jacuś spędzał cały dzień u moich rodziców.

Nie umiem żyć z nimi, i nie potrafię bez nich

Czekałem na żonę, a napięcie rosło. Nerwowość podsycały wszystkie dziwne sygnały, które w ostatnich tygodniach ignorowałem, a które teraz niemal do mnie krzyczały. Do tego te telefony, SMS-y, nastroje Moniki. Wszystkie te znaki razem łączyły się w jedno, coraz bardzo wyraźne, podejrzenie. Czekałem na żonę, by mi natychmiast wyjaśniła, co się dzieje. Gdy tylko pojawiła się w drzwiach, naskoczyłem na nią, żądając wyjaśnień.

Długo się broniła, zanim w końcu pękła. Najpierw kręciła, że to jakiś wariat, który czepia się jej od dłuższego czasu. I nie chodzi o samochód, tylko o naszą rodzinę. Zaklinała się, że sama nic z tego wszystkiego nie rozumie. Gdy zacząłem pytać ją, dlaczego w takim razie nic mi nie powiedziała, ani nie zgłosiła sprawy na policję, popłakała się, twierdząc, że nie chciała robić afery.

– Monika, nie możemy tego tak zostawić. Przecież chodzi o nas, o naszego synka… – po tych słowach rozsypała się emocjonalnie.

W końcu poznałem prawdę.

– Ja już tak dłużej nie mogę – płakała. – Już nie dam rady… Za jakie grzechy, za jakie? A miało być tak pięknie…

– O czym ty mówisz, dziewczyno? – pytałem. – Nie strasz mnie, proszę… Co się dzieje?

– On mnie szantażuje… A ja nie wiem, jak się go pozbyć. Tak bardzo bym chciała… Piotrek, nawet nie wiesz, jak bardzo bym chciała się go pozbyć. Żeby go nie było!

– Ale dlaczego?! O co chodzi, do cholery jasnej!? Powiedz mi w końcu, co tu jest grane!

– Nie mogę. Nie umiem.

– Monika, do diabła!

Długo tak na nią pokrzykiwałem, a ona uparcie odmawiała. Ale końcu nie wytrzymała i dowiedziałem się, kim jest ten facet, i dlaczego nas nachodzi. To był biologiczny ojciec Jacusia! Wtedy, gdy byliśmy w strasznym dole, gdy nie potrafiliśmy się w ogóle dogadać, bo nic nie wychodziło z naszych starań o dziecko, ona znalazła pocieszenie w ramionach tego mężczyzny. Taki banał.

Niebanalne natomiast było to, że zaszła w ciążę. I to za jego sprawą. To dlatego, zamiast się cieszyć z poczęcia dziecka, była zaskoczona  i zadziwiająco smutna. Targały nią sprzeczne emocje. Uspokoiła się dopiero, gdy okazało się, że tamten facet nie chce mieć z dzieckiem nic wspólnego. Uznała, że wychowa je ze mną, tak jakby było nasze.

– Gdy zobaczyłam, jaki jesteś szczęśliwy,  gdy stałeś się znów opiekuńczy i dobry, zapragnęłam, żeby wszystko wróciło do normy. Żebyśmy wrócili do siebie… Postanowiłam, że zachowam to w tajemnicy. Że zabiorę ją ze sobą do grobu… Nawet nie wiesz, jak było mi ciężko. Każdego dnia o tym myślę, każdego dnia cierpię. Wybacz mi, proszę…

Prosiła, ale ja nie potrafiłem zaakceptować tej sytuacji. Ubrałem się i wyszedłem z domu. Zatrzymałem się w hotelu. Nie miałem nawet siły, żeby pojechać do rodziców i odebrać od nich małego. Nie wiedziałem, co miałbym z nim zrobić. Zostać tam i nocować u mojej mamy razem z nim, czy odwieźć go do jego matki… Bo przecież nie był moim synem…

Pękło mi serce. Chciałbym napisać, że zobojętniałem i oboje w jednej chwili przestali być dla mnie ważni. Że wściekłość wzięła górę nad miłością. Niestety, tak nie jest. Ciągle kocham ich oboje, ale gdy o nich myślę, czuję się jak ostatni frajer. Jak nieudacznik, który nie potrafił sam zrobić dziecka i przez dwa lata wychowywał cudzego syna. Wiem, to małostkowe, ale nie potrafię inaczej na to spojrzeć.
Piszę ten list, bo właśnie mijają dwa miesiące, odkąd zostawiłem Monikę i Jacusia. I nic nie boli mnie tak, jak myśl o tym, że Jacek za mną tęskni, że wypytuje, kiedy wrócę, że płacze, że nie chce beze mnie zasypiać. Wiem, że tak jest, bo Monika pisze mi o tym ciągle w SMS-ach. Myślę sobie wtedy, że niewinne dziecko nie powinno tak cierpieć i zrywam się z fotela, żeby do nich jechać.

Ale w drodze – czasem jeszcze na klatce schodowej, a czasem już w samochodzie – wraca ta okropna myśl, że on nie jest mój, a Monika tak długo mnie oszukiwała, i znów nie chcę ich widzieć. Zastanawiam się wtedy, co by było, gdybym do nich wrócił, a ten facet zacząłby walczyć o prawa do Jacka. Bo pewnie do tego dojdzie, skoro tak się nim interesuje.

Czuję się tak, jakbym stracił syna… Boże, dopomóż. Nie potrafię żyć bez nich i nie umiem z nimi. Nie wiem, co mam robić.  Jaką podjąć decyzję...

Czytaj także:
„Córka wyjechała za granicę, żeby zarobić i zmądrzeć... Jedyne co przywiozła, to marne grosze i nieślubne dziecko”
„Mieliśmy 19 lat, gdy zostaliśmy rodzicami i małżeństwem. Drugą ciążę żona chciała usunąć, bo byłem złym ojcem”
„Chłopak córki targnął się na swoje życie i cała wieś obarczyła nas winą. Wybili nam okna, otruli psa i spalili samochód”

Redakcja poleca

REKLAMA