„Byłam pewna, że trafiłam szóstkę w totka. Zamiast fortuny, wygrałam miłość”

Kobieta w zimowym anturażu fot. iStock by GettyImages, iiievgeniy
„Mówią, że pieniądze szczęścia nie dają, ale ja nie pragnęłam niczego bardziej. Musiałam się ośmieszyć i wyjść na idiotkę, żeby dostrzec, że miłość nie leży w banknotach”.
/ 23.11.2023 15:15
Kobieta w zimowym anturażu fot. iStock by GettyImages, iiievgeniy

Najpierw wyremontuję mieszkanie…Tak, odmaluję, w łazience położę nowe płytki, a do kuchni zamówię szafki na miarę. Kupię wreszcie zmywarkę, porządny ekspres do kawy i koniecznie nowy dywan do pokoju, pasujące do niego zasłonki. Kanapa też przydałaby się porządniejsza. A co tam, wymienię ją, przecież będzie mnie na to stać! Rodzicom zafunduję działkę pod lasem, a siostrę ze szwagrem i dziećmi wyślę na porządne wakacje…

Byłam pewna, że wygram

Gorączkowo układałam w głowie spis rzeczy, które kupię za wygrany milion, starając się nie zapomnieć o nikim z bliskich. Nie mogłam się doczekać chwili, w której zdradzę im tę nowinę!

Problem polegał na tym, że tego miliona to ja jeszcze nie wygrałam. Jednak byłam PEWNA, i to na bank, 200 procent, że trafię szóstkę.

Kiedy obudziłam się rano, wciąż pamiętałam sen, który przed chwilą śniłam: siedziałam w nim wygodnie na swojej wysłużonej kanapie – postawionej tak sprytnie, że zasłaniała nieładne wytarcie w dywanie – z kuponem lotto w ręce.

W telewizorze spiker czytał wylosowane liczby, a mnie wbijało w kanapę coraz mocniej… Tak! Hurra! Trafiłam szóstkę!

Zanim we śnie z wrażenia zemdlałam (co w rzeczywistości spowodowało przebudzenie), zerknęłam na kupon po raz ostatni – nie zapamiętałam ani jednej szczęśliwej cyfry, ale to nie szkodzi. Był kupiony na chybił trafił.

Wyskoczyłam z łóżka jak oparzona. Ubrałam się błyskawicznie, narzuciłam płaszcz, wciągnęłam śniegowce i chwyciwszy pierwszy z brzegu szalik, wyleciałam z mieszkania. Zbiegałam po schodach na łeb, na szyję, aż dziw, że sobie nóg nie połamałam. Nie przeszkadzał mi zacinający w oczy śnieg, breja rozbryzgiwana przez samochody ani oblodzone chodniki.

Skrzydła nadziei niosły mnie w stronę kiosku na końcu ulicy, który wabił mnie żółto-niebieskim neonem. Gdy zamknęłam za sobą drzwi do kolektury, nie mogłam złapać tchu i musiało upłynąć trochę czasu, zanim zdołałam wykrztusić:

– Jeden na chybił trafił proszę!

Rzuciłam na ladę odliczone monety, chwyciłam los i wybiegłam na zewnątrz.

Taki świstek, a jaką wielką ma moc” – myślałam, podnosząc kupon do oczu.

Zaciekawiło mnie, jakie liczby przyniosą mi wyśnione szczęście. Nagle na kartkę spadł płatek śniegu. W panice, że cyfra się rozmaże, dmuchnęłam, żeby go strącić, i delikatnie wytarłam kupon. Postanowiłam już nie ryzykować i schować swój milion do kieszeni. Wtedy poczułam, że świat wokół mnie zaczyna jakoś dziwnie wirować…

„Nie mogę być pijana z radości, skoro nic jeszcze nie piłam!” – pomyślałam zachwycona swoim poczuciem humoru.

Zgubiłam go!

Nagle do wrażenia wirującego wszechświata dołączyła niemoc w nodze – moja prawa stopa sunęła do przodu po oblodzonych płytkach. Kiedy dotarło do mnie, co się dzieje, na jakikolwiek ratunek było już za późno. Runęłam jak długa w poprzek chodnika, lądując głową w brudnej pryzmie śniegu. Jedna stopa utknęła za koszem na śmieci, druga wciąż się bezradnie ślizgała, w ustach chrzęściły mi drobinki piasku, nosem wciągałam topniejący śnieg, a prawa dłoń uderzyła w kratkę ściekową na jezdni.

Ostrożnie poruszyłam rękami, nogami i głową, a kiedy stwierdziłam, że wszystko działa jak powinno, spróbowałam podnieść się z ziemi.

Jakaś kobieta wyciągnęła ku mnie dłoń, miły starszy pan, dyskretnie postękując, chwycił mnie pod pachy i pomógł stanąć na nogi. Wtedy dotarło do mnie, że moja prawa dłoń, ta, za którą ściskała mnie kobieta, była pusta!

– Mój kupon! – krzyknęłam, rzucając się w kierunku krawężnika.

Nie zważając na przerażone głosy gapiów, uklękłam przy skraju jezdni i zbliżyłam twarz do kanału ściekowego. Po kilku minutach wpatrywania się w ciemność, dostrzegłam biały karteluszek. Na szczęście nie wpadł zbyt głęboko.

Wstrzymując oddech, ostrożnie wsunęłam dłoń pomiędzy pręty kratki. Właśnie miałam chwycić kupon dwoma palcami, kiedy coś się zacięło. Spróbowałam jeszcze raz, ale nic to nie dało – ręka nie poruszyła się nawet o milimetr, tkwiąc pomiędzy dwoma prętami. Była po prostu za gruba!

Przebiegło mi przez głowę, że wszystko stracone, ale wrodzona energia szybko przywróciła mnie do pionu.

O nie, nie poddam się tak łatwo” – pomyślałam hardo, wstając z klęczek.

Wokół nadal stał tłumek gapiów przyglądających mi się z rosnącą ciekawością, a dwie pryszczate nastolatki w ostatnim rzędzie uśmiechały się znacząco, wskazując na mnie i coś sobie szepcąc.

– Proszę państwa – zaczęłam, starając się nadać głosowi jak najpewniejszy i najpoważniejszy ton. – W tej studzience znajduje się coś bardzo ważnego. Wpadło tam coś, co miało zmienić moje życie. A teraz może zmienić także życie kogoś z was. To… to…

„Jak mogłam być tak głupia i wypuścić los z ręki?!” – kołatało mi się w głowie.

– To kupon lotto na milionową wygraną! – wypaliłam wreszcie.

Ludzie wyglądali tak, jakbym wypowiedziała zaklęcie zamieniające ich w słupy soli. Ożyli jednak bardzo szybko, bo już po moim następnym zdaniu: obiecałam, że podzielę się wygraną z tym, kto pomoże mi odzyskać kupon. Wyglądało to dosyć komicznie – ludzie rzucili się ku studzience, ślizgając się na lodzie, dwóch młodych mężczyzn klęczało wokół odpływu, jakieś małżeństwo naradzało się nad nimi, a starsze trzy panie przyglądały się z napięciem całej scenie.

Panowie nad kratką przerzucali się pomysłami: jeden proponował zjednoczyć siły i wyrwać żelastwo z asfaltu, inny zaraz krzyknął, że ciąg powietrza mógłby zwiać delikatny papierek. Ktoś proponował zrobić haczyk-wędkę, ktoś mówił coś o magnesie, a największy desperat chciał wezwać straż pożarną.

Pomysły rodziły się i umierały jeden za drugim, a hałas cichł tylko wtedy, kiedy z grupki przechodniów wychodził ktoś „o bardzo szczupłych dłoniach”.

Potem śmiałek nachylał się nad kratką, a gdy po chwili walki poddawał się, twierdząc, że sobie nie poradzi, inni robili zakłady o to, czy następnej osobie się ta sztuka uda. Trwało to i trwało, na mnie nikt już nie zwracał uwagi. Nagle poczułam czyjś dotyk na ręce.

No proszę, jaki rezolutny!

Obok stał drobny blondynek – miał może siedem lat, nosił bezkształtną kurteczkę i schodzone buty, a mama wyraźnie się nie postarała, wiążąc mu szarobury szalik, bo ten ciągnął się dłuższym końcem aż po kolana.

– A jakie to były cyferki? – zapytał rezolutnie chłopaczek.

Najpierw nie zrozumiałam, o co chodzi, a kiedy sens słów małego do mnie dotarł, nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

– No cyferki. Za które wygrałaś ten milion – blondynek nie dawał za wygraną.

Ponieważ wyglądał już na zniecierpliwionego, powiedział to głośniej niż przed chwilą, czym wzbudził zainteresowanie kilku najbliższych gapiów.

– Nie wiem – odparłam szczerze.

Tłumek zafalował, zaszemrał. Ktoś zaśmiał się nerwowo, inny stwierdził, że bogactwo uderzyło mi już do głowy, skoro nie chcę rozmawiać z tymi, którzy mi z takim zaangażowaniem pomagają.

– Nie ma pani za grosz wdzięczności – burknął łysawy brunet.

Tego było za wiele.

– A skąd niby mam wiedzieć! – wypaliłam. – Kuponu nie zdążyłam sprawdzić, bo zaraz się przewróciłam, a losowanie będzie dopiero wieczorem.

Chyba nie muszę tłumaczyć, jak to zostało odebrane. Zaczęły się szepty, komentarze, a po chwili dołączyły do nich śmiechy – jedni mieli mnie za wariatkę, drudzy mi współczuli, ale najwięcej było takich, którzy uznali, że zrobiłam sobie zabawę cudzym kosztem.

– Powinna się pani wstydzić – rzuciła kobieta, która jeszcze przed chwilą podała mi pomocną dłoń. – Zaangażowała pani tylu ludzi, żeby wyciągnąć z kanału bezwartościowy świstek!

Wszyscy ruszyli do swoich zajęć, ja zaś zostałam z moim wstydem i zawiedzioną nadzieją. Sama… No niezupełnie. Chłopiec wciąż trzymał mnie za rękaw płaszcza, patrząc na mnie z zaciekawieniem.

– Ja ci wierzę – wyznał z pasją, po czym puścił mój płaszcz, ruszył pędem w kierunku studzienki i ukląkł na jej brzegu.

Poszłam za nim i z bijącym sercem zajrzałam w głąb: kupon wciąż tkwił w miejscu, w którym widziałam go przedtem. Chłopczyk spojrzał mi pytająco w oczy, a kiedy skinęłam przyzwalająco głową, włożył swoją drobną rączkę pomiędzy pręty. Gdy przesuwał ją w kierunku losu, serce mi prawie zamarło.

Niepotrzebnie – malec chwycił sprawnie papier małymi paluszkami i natychmiast wyciągnął go na światło dzienne. Patrzyłam, nie mogąc uwierzyć. A więc to było takie proste!

– Cudownie! Zapraszam cię na gorącą czekoladę i ciastko. Weźmiemy największe, jakie znajdziesz w cukierni – obiecałam, a jemu rozbłysły oczy z radości.

Buzia mu się nie zamykała

Kiedy jednak spytałam o rodziców – aby uzyskać ich pozwolenie na „porwanie” malca – wbił wzrok w ziemię.

– E… Tego… Oni na pewno się ucieszą, że będę z panią, zamiast bawić się sam – oświadczył, po czym szybko dodał: – Mam na imię Antek. A ty?

– Ja jestem Magda – „ale ty coś kręcisz, chłopaku”, dodałam w myślach.

Wywijał się jak mógł, ale wyciągnięcie prawdy nie trwało długo.

Była bardzo smutna – rodzice Antka więcej czasu niż jemu, poświęcali butelce wódki, a kiedy pewnej nocy w pijackim widzie podpalili mieszkanie, policja zabrała chłopca do izby opiekuńczej. Nie zobaczył ich już nigdy, tułając się od jednej do drugiej placówki dla dzieci niechcianych, tak samo jak on.

Wydusiłam z niego adres, wiedząc, że muszę go tam odprowadzić, bo opiekunowie pewnie zaczęli się już o Antka niepokoić. Tak jak przypuszczałam, chłopaczek miał dopiero siedem lat.

Panie w ośrodku okazały się dość wyrozumiałe, a kiedy zapytałam, czy mogłabym porwać Antka na ciastko, przyklasnęły temu pomysłowi. Widziałam ciepło w ich oczach, gdy chłopiec się uśmiechnął. Potem chwycił moją dłoń i zakomenderował „idziemy!”. Puścił mnie dopiero za drzwiami cukierni, by dopaść lady z ciastkami.

Buzia mu się nie zamykała (chyba że akurat opychał się ciastkiem), a ja, słuchając opowiastek o przygodach bohaterów ulubionych kreskówek Antka i zabawnych historyjek ze szkoły, całkowicie zapomniałam o feralnym początku dnia.

O kuponie wydobytym z takim trudem z kanału przypomniałam sobie dopiero następnego ranka. Wciąż tkwił w kieszeni mojego płaszcza…

Dziś wiem, że pieniądze nie są najważniejsze

A jednak cud się nie zdarzył i nie wygrałam miliona. Za to dostałam od losu coś znacznie cenniejszego: miłość małego chłopca, do którego przywiązywałam się z każdym dniem coraz mocniej, by w końcu uświadomić sobie, że dzień spędzony bez niego jest pusty.

Na szczęście Antek bywa u mnie coraz częściej – miłe panie i biurokratyczne przepisy pozwalają mi go zabierać na popołudnia, weekendy i święta. Opychamy się ciastkami, zaśmiewamy z bajek, odrabiamy lekcje, a potem tarzamy się po dywanie. I nie przeszkadza nam ani trochę, że telewizor jest mały, dywan przetarty, a biurko ma jedną nogę krótszą. Nie to jest w życiu najważniejsze.

Jeszcze trochę i będę mogła się starać, by zostać dla Antka rodziną zastępczą. Choćbym musiała poruszyć niebo i ziemię, wierzę, że się uda. Zresztą, jak mogłoby się nie udać, skoro to sobie wyśniłam? Antoni – najszczęśliwsza „szóstka” w moim życiu.

Czytaj także:
„Przyjaciółka odebrała mi faceta. Cierpiałam, jak diabli, ale przynajmniej dostałam awans”
„Po śmierci męża straciłam wigor i chęć do życia. Przypadkiem wróciłam do dawnej pasji, i codzienność znów nabrała kolorów”
„Kochałam Artura całe życie. Próbowałam go zeswatać z przyjaciółką, potem z siostrą. Teraz jesteśmy razem, ale mam poczucie winy”

Redakcja poleca

REKLAMA