Nieraz słyszy się historie o dzieciach, które wiecznie żerują na rodzicach, jakby nie zauważyły, że naprawdę najwyższa pora się usamodzielnić. Żerują, pożyczają kasę na wiecznie nieoddanie, wpadają ciągle na jedzenie i wyłudzają zakupy, bo znów im nie starczyło do pierwszego, ciągle podrzucają dzieci jak do darmowego przedszkola… U mnie było odwrotnie. Ja usamodzielniłam się szybko. Moja mama – nigdy.
Kiedy żył tata, to on ogarniał rzeczywistość
Od opłat, przez zakupy, odbieranie mnie ze szkoły i odrabianie ze mną lekcji, po każdą pierdółkę, jaką trzeba było załatwić, typu iść z awizo na pocztę. Mama nigdy nie miała czasu, nastroju albo pieniędzy, bo już wydała na coś innego. Patrzyłam na nią, na tatę i nie mogłam uwierzyć, że dwa tak różne charaktery mogły się dobrać i pokochać. Tata uczył mnie zaradności od najmłodszych lat i namawiał, żebym studiowała z dala od domu.
– Nauczysz się samodzielności w praktyce, bo będziesz musiała radzić sobie z różnymi sytuacjami. Boję się, że tutaj mama skazi cię swoją filozofią, a życie potem boleśnie cię podsumuje.
Wyjechałam więc na studia, gdzie raz-dwa nauczyłam się gospodarować swoim budżetem, dorabiać do niego, załatwiać wszystkie swoje sprawy na czas. Przy okazji odkryłam, ile satysfakcji to daje, jak miło i wygodnie nie zostawiać niczego na ostatnią chwilę, jak fajnie mieć kasę na koniec miesiąca i tym podobne przyjemności.
W parę miesięcy nauczyłam się żyć zupełnie inaczej niż moja matka. Odpowiedzialnie. Samodzielnie. Niezależnie. Może aż do przesady, ale w sumie wolałam skręcić w tę stronę. Bezboleśnie przeszłam przez studia, znalazłam pracę i partnera, który myślał podobnie jak ja.
Tata był ze mnie dumny
– Cieszę się, że dobraliście się z Rafałem jak w korcu maku. Teraz jestem całkiem spokojny, że poradzisz sobie w życiu i z życiem, córeczko – tata często to powtarzał, gdy wpadał w odwiedziny. Nie rozumiałam czemu. Ma problemy z pamięcią…?
Mama w tym czasie szalała na zakupach, żeby zjawić się na pięć minut, pod sam koniec wizyty, z nieprzyzwoicie drogim i kompletnie niepotrzebnym nam do domu drobiazgiem, jak hebanowa szkatułka na nie wiadomo co. Do tego umierająca z głodu, bo przecież wydała wszystko na prezent dla nas, więc nie stać jej było nawet na suchą bułkę.
Gdy tata zmarł, zrozumiałam więcej, niż bym chciała. Długo ukrywał przed nami stan swojego zdrowia, a gdy w końcu się przyznał, mieliśmy niewiele czasu. To ja organizowałam pogrzeb, załatwiałam wszystkie formalności, w kościele, z firmą pogrzebową, szukałam restauracji i ustalałam menu na stypę.
I za wszystko płaciłam, bo tata mnie przekazał pieniądze z oszczędności, żebym nie miała problemów z gotówką. Mama pogrążyła się w żalu i smutku, co nie przeszkadzało jej wybierać „pogrzebowej” kreacji, bo – jak stwierdziła, ocierając łzę – nie chce przynieść tacie wstydu. Ja nie miałam czasu na żałobę, musiałam zamykać konta, przepisywać umowy na media, załatwiać kwestie księgi wieczystej mieszkania… Mama nie miała do tego głowy. Nawet nie wiedziała, że trzeba to robić.
Rany boskie, czy ja naprawdę muszę jej pilnować?!
Zostaliśmy we trójkę. Tak, dosłownie we trójkę, bo moja mama… No, może nie zamieszkała ze mną i Rafałem, ale prawie. Nie było dnia bez kontaktu z nią, najczęściej osobistego. Trzeba było jej pilnować jak niesfornego dziecka.
– Mamo, zapłaciłaś czynsz? – dzwoniłam do niej z tym pytaniem po dziesiątym.
– No jasne! Za kogo ty mnie masz?! – oburzała się.
– W tym miesiącu? – upewniałam się.
Tu następowała cisza. Ostatecznie wyprosiłam pełnomocnictwo do jej konta i płaciłam za nią rachunki. Przynajmniej robiłam to na czas i mama nie dostawała już wezwań z odsetkami. Za to wiecznie nas nawiedzała.
– Co tam córeńka ma dziś na obiadek? Mama wpadła na kontrolę jakości, ha, ha, ha! – zaśmiewała się, jakby powiedziała świetny kawał.
Nam nie było do śmiechu, zwłaszcza jeśli nie zrobiłam obiadu na zapas i taka wizyta oznaczała albo mniejsze porcje, albo że któreś z nas dziś nie zje kotleta.
– Mamo, mogłabyś chociaż zadzwonić, że przyjdziesz – strofowałam ją jak psotne dziecko. – Przecież mogło nas nie być w domu. Mogliśmy wyjść zjeść na mieście…
– Oj tam, oj tam, ale byliście i nie poszliście – machała ręką i sięgała po dokładkę ziemniaków. – Aha, mam prośbę, mój bankomat był nieczynny. Pożyczyłabyś pięć dyszek? Następnym razem jak wpadnę, to oddam.
Doskonale wiedziałam, że do następnego razu zapomni, ba, zapomni pięć minut później, skąd ma te pieniądze, ale wyciągałam z portfela banknot. Wzdychając, bo przecież zarzekałam się poprzednim razem, że to już ostatni raz i przy kolejnym będę stanowcza.
Grzeczna, ale stanowcza. Niestety, cała moja stanowczość ulatniała się jak dym, gdy naprzeciwko mnie stała mama i uśmiechała się słodko. Jak dzieciak czekający z wyciągniętą ręką na kasę na lody. Wiedziałam, że kiedy wyjdzie, dopadną mnie wyrzuty sumienia, że znowu jej uległam, a Rafał będzie cmokał i kręcił z niezadowoleniem głową. A ja nie będę umiała podać żadnego racjonalnego argumentu, czemu znowu dałam się nabrać, poza: to moja mama.
– Ja też kocham moją mamę, ale nie płacę jej rachunków za prąd, zwłaszcza ze swojego konta – wypomniał mi ostatnio.
Miał rację. Mamie znowu zabrakło na rachunek. Nie chciałam, by miała kłopoty z windykacją albo żeby odłączyli jej prąd. W sumie… nie zaszkodziłoby, gdyby posiedziała w ciemności i bez dostępu do internetu, ale po pierwsze, rozmroziłoby się wszystko, co włożyłam do zamrażalnika, a po drugie, na bank przyszłaby wtedy do nas i tak jęczała, że w końcu i tak zapłaciłabym ten dług za nią.
Zaczęła brać nasze rzeczy bez pozwolenia
To, jaka była moja mama, stanowiło naszą rodzinną tajemnicę. Matka Rafała zachowywała się jak większość kobiet w Polsce – była gospodarna, dbała o całą rodzinę, o syna i dwie córki, męża, była nie do zdarcia i nie do zastąpienia. Nikt nie musiał za nią niczego robić i za każdym razem byłam mile zdziwiona, że wpadając do nas, przywoziła ze sobą ciasto albo zapiekankę, by nas nie kłopotać poczęstunkiem.
– Musimy coś zrobić z twoją mamą… – powtarzał Rafał, coraz bardziej zmęczony sytuacją. – Jak to sobie wyobrażasz, gdy pojawi się dziecko?
Fakt, myśleliśmy o powiększeniu rodziny. Choć ja właściwie już zajmowałam się jednym dzieckiem, dużym i kłopotliwym. Nie miałam pojęcia, jakim cudem dotąd nie wyrzucili mamy z pracy, jeśli prezentowała takie samo podejście do zawodu jak do całej reszty życia. A może konieczność skupiania się przez tych kilka godzin sprawiała, że nie była już w stanie skoncentrować się poza biurem? Bateria dorosłości się wyczerpywała i pojawiała się roztrzepana, beztroska dzidzia piernik?
Zawsze, gdy ją o to pytałam, wzruszała ramionami. Kiedy zaś przeszła na wcześniejszą emeryturę, już całkiem sobie odpuściła i zaczęła bywać u nas codziennie. Nie tylko wpadała na obiadki, czy pożyczała pieniądze na wieczne nieoddanie, ale wynosiła rzeczy z mojego domu! Raz zabrała nawet papier toaletowy!
– Twoja matka sobie wzięła – usłyszałam w odpowiedzi na pytanie, gdzie się podziały dwie nowe poduszki na sofę. – Uznała, że u niej będą lepiej wyglądać.
– I pozwoliłeś jej na to?! – zdenerwowałam się.
– A co? Miałem się z nią szarpać? To twoja matka, sama to załatw! – Rafał też się wkurzył.
I tak z powodu mamy cierpiały nasze relacje. Zazwyczaj byłam stanowcza i asertywna, ale wtedy zachowałam się jak ostatni tchórz. Ukrywałam się. Po prostu udawałam, że nie ma nas w domu, gdy dzwonek brzęczał wesoło, a przez drzwi słyszałam:
– Halo, to ja, mamusia!
Udawałam, że psuje mi się telefon, „nie słyszałam” dzwonka, nie zauważyłam nieodebranego połączenia, drugiego, dziesiątego… To się robiło żałosne. Jak z nieba spadła nam propozycja pracy za granicą. Nie dla mnie, dla Rafała, ale oczywiste było, że wyjeżdżamy razem i szukamy tam pracy także dla mnie.
A przecież to dorosła, zdrowa kobieta!
Różnice w zarobkach, ale przede wszystkim w jakości życia oraz możliwościach rozwoju kariery były nieporównywalne. Rodzice Rafała życzyli nam wszystkiego, co najlepsze, ciesząc się razem z nami z takiej szansy, i obiecali, że nas odwiedzą, jak się urządzimy. Natomiast moja mama wpadła w histerię. Że sobie nie poradzi, że kto ją wspomoże w codzienności, że przecież teraz zostanie sama jak palec i zginie marnie. Byłam łagodna, ale niewzruszona, jak to sobie wiele razy obiecywałam.
– Przecież nie lecę na Marsa. Będziemy do siebie dzwonić. Nadal mogę ci pomagać zdalnie z pewnymi rzeczami, ale to koniec z odbębnianiem za ciebie tej mniej przyjemnej części życia. Masz sześćdziesiąt jeden lat, mamo, pora dorosnąć – powiedziałam.
I co? Minęły już dwa lata i moja mama jakoś nie zginęła z kretesem, niebo nie zawaliło jej się na głowę. Jak musiała, to nauczyła się płacić rachunki, rozliczać podatki i planować zakupy. Cóż, widać w tym jej lenistwie życiowym było sporo winy taty, a potem mojej. On ją rozpieszczał, ja wyręczałam. A przecież to dorosła, zdrowa kobieta!
Przestałam być niańką swojej matki i nasza relacja tylko na tym zyskała. Może nie stałam się córeczką mamusi, ale jesteśmy jak dwie przyjaciółki, takie na odległość. Czasem dobrze jest być blisko, ale nie za blisko. Tak na półtora tysiąca kilometrów. Za to mój związek odżył. Bo do tanga trzeba dwojga, a nie trojga.
Czytaj także:
„Moja mama za wszelką cenę próbuje zeswatać mnie z synem przyjaciółki. Nie rozumie, że to moje życie i moje wybory”
„Moja mama niczego nie wyrzuca, bo wszystko się może przydać. Tak zagraciła mieszkanie, że nie widać już skrawka podłogi”
„Moja mama postradała zmysły. Jeśli uważa, że pozwolę roztrwonić ojcowiznę na jej starcze widzimisię, to się grubo myli”