„Praca nauczycielki była dla mnie jak kara od Boga. Chciałam w życiu coś osiągnąć, a nie uczyć bachory”

surowa nauczycielka, która nie lubi swojej pracy fot. Adobe Stock, Nadya Kolobova
„Zawsze marzyłam, że wyrwę się ze wsi i będę kimś lepszym. Nie udało się. Skończyłam w małej szkole, w pracy której szczerze nienawidziłam. Nie planowałam więc ukrywać niechęci wobec uczniów. Gdy kogoś nie lubiłam, okazywałam to wprost”.
/ 26.10.2021 14:02
surowa nauczycielka, która nie lubi swojej pracy fot. Adobe Stock, Nadya Kolobova

Przez całe życie marzyłam, żeby wyrwać się z wielkopolskiej wsi, w której się urodziłam. Już jako mała dziewczynka uważałam się za osobę stworzoną do czegoś lepszego. Nie przyjmowałam do wiadomości, że moim przeznaczeniem jest wyjść za syna sąsiada, zajmować się domem i obejściem, a także co roku rodzić nowe dziecko.

Byłam ambitna, butna i pełna wiary w siebie

Dlatego najpierw uciekłam do liceum w pobliskim miasteczku, a potem na uniwersytet w Poznaniu. Studiowałam polonistykę. Marzyłam o dziennikarstwie lub pisarstwie, o podróżach i ciekawych ludziach; widziałam siebie w radiu albo telewizji... Wszędzie, tylko nie w szkole, gdzie ostatecznie trafiłam. Do prowincjonalnej szkoły w pobliżu mojej rodzinnej wsi. Powód był banalny – brak mieszkania na moją kieszeń.

Po skończeniu studiów i wyprowadzeniu się z akademika tułałam się przez rok od jednego wynajętego pokoju do drugiego, od jednej dorywczej pracy do drugiej. W końcu, zmęczona i zrezygnowana, pojechałam na wakacje do domu i już nie wróciłam do wielkiego miasta. Moja mama powiedziała, że szukają nauczycielki i że to coś w sam raz dla mnie.

„Po co masz się włóczyć po świecie, mieszkać i pracować u obcych, skoro tu przyjmą cię z pocałowaniem ręki i jeszcze mieszkanie przy szkole dadzą?”. No tak… Użalałam się nad sobą, nienawidząc miasteczka, w którym ugrzęzłam, i jego mieszkańców, mówiących o mnie „nasza pani uczycielka”.

A potem przejęłam od koleżanki, która z przedwczesnym skurczami wylądowała na porodówce, sławetną klasę VIII B. Nie lubiłam takich zastępstw w ostatniej chwili. Nie paliło mi się tym bardziej, że czułam jedno: koleżanka prosto z porodówki powędruje na wychowawczy, a ja zostanę z niesławną VIII B na karku.

O tej klasie krążyły legendy. Ponoć pierwszą swoją wychowawczynię wykończyli nerwowo – musiała wziąć roczny urlop zdrowotny. Matematyczka nazywała ich bandą matołów, biolog przekleństwem, a młodziutka anglistka miała lęki na samą myśl o lekcji z nimi. Czyli pięknie. Trafiły mi się istne potwory. Usłyszałam ich już z daleka. Przez pół korytarza, przez zamknięte drzwi!

Niechętnie nacisnęłam klamkę. Nikt nie lubi wystawiać swego autorytetu na ciężkie próby. Pomógł mi fakt, że nie przepadłam za swoją pracą. Powiedziałam sobie w duchu: „Pamiętaj, nie masz się z nimi bratać, nie masz ich wychowywać. Ani to lubisz, ani się do tego nadajesz. Masz tam prostu wejść i pokazać smarkaczom, kto tu rządzi. Dziennik w dłoń i do dzieła!”. Otworzyłam drzwi i szybkim krokiem podeszłam do biurka. Ucichli, nie za bardzo, ale jednak. Stałam i patrzyłam na nich, a oni na mnie.

Bezczelne uśmieszki, krzywe spojrzenia, czerstwa pewność siebie, ogorzała hardość. Mieszanina wiejskiej siły i małomiasteczkowego cwaniactwa. Trudno podporządkować sobie młodzież, która uznaje tylko silniejszych od siebie. Ale ja też byłam ze wsi, umiałam być uparta i wredna. Tym wredniejsza, że uczenie ich było ostatnią rzeczą, o jakiej marzyłam.

– Siadajcie – rzuciłam sucho.

Rozłożywszy dziennik, zaczęłam sprawdzać obecność, a oni wolno, z wyraźnym oporem zajmowali miejsca. Szurali krzesłami, szeleścili kartkami, gadali półgłosem. Jak nic oni też sprawdzali: mnie.

– Wojtkowiak – powiedziałam.

Rozejrzałam się po klasie w poszukiwania delikwenta. Uważniej przyjrzałam się ostatnim ławkom, które zawsze ogarniała senność, ledwie zaczynała się lekcja.

– Wojtkowiak, Mateusz! – powtórzyłam ostrzejszym tonem. – Obecny?
– Oooobecny – padła wreszcie przeciągła odpowiedź udzielona niedbałym tonem.

Dobiegła mnie z pierwszej ławki. Siedział tam, czy raczej rozpierał się na krześle szczupły, urodziwy chłopak o kręconych włosach koloru pszenicy. Nie pasował do niego ani ten ton, ani lekceważące spojrzenie modrych oczu. Wyglądał jak aniołek, więc pewnie był najgorszy ze wszystkich.

Poczułam instynktowną niechęć

Nie zamierzałam jej tłumić. Nie pisałam się na Siłaczkę. Cyborgiem też nie jestem, mam prawo do ludzkich reakcji. Jednych uczniów się lubi, innych nie. Póki nie wyróżnia się ani nie gnębi żadnego, można sobie pozwolić na szczerość odczuć.

– Usiądź prosto, Wojtkowiak. Jeszcze spadniesz i zakłócisz nam tę jakże miło zaczętą znajomość.

Po klasie przeszły chichoty, zyskiwałam punkty. Chłopak patrzył spod zmrużonych powiek, jakby ważył, czy warto mi się narażać zaraz na wstępie, czy lepiej trochę poczekać. Wybrał to drugie. Siadł prościej. Dokończyłam sprawdzanie obecności, potem napisałam swoje nazwisko na tablicy.

– Przestrzegajcie kilku prostych zasad, a będziemy żyli w zgodzie – obiecałam. – Większości z was na nic zda się wiedza, czym się różni limeryk od sonetu, toteż bez obaw. Nie pozwolę jednak, żebyście przychodzili nieprzygotowani na lekcje i marnowali mój czas – ostrzegłam na koniec.
– To się jeszcze zobaczy...

Długo nie wytrzymał. Nie musiałam patrzeć, żeby wiedzieć, z czyich ust padły te kpiące słowa. Spojrzałam czujnie. Chłopak nie zdążył ukryć ironicznego uśmieszku. A może wcale nie chciał go ukryć?

– Co się zobaczy, Wojtkowiak? – zapytałam zimno.
– Na co nam pani pozwoli, się zobaczy, proszę pani – odpowiedział, uśmiechając się słodko. – Nie znamy się przecież.
– Doskonale. Kolega ma racją. Nic o sobie nie wiemy, oprócz nazwisk. Poznajmy się więc. Wyciągnijcie kartki.
– Nie, proszę pani, nie! Tak zaraz kartkówka? Nie! – przekrzykiwali się.
– A żeby cię, Mati! Mógłbyś trzymać czasem gębę na kłódkę – mruknęła któraś z dziewcząt.

Odwrócił się w jej stronę i odmruknął, nie zważając, że mogę usłyszeć:

– I tak by ją zrobiła. Ja bym zrobił na jej miejscu.

Faktycznie, tak czy owak zaordynowałabym sprawdzian. Musiałam wiedzieć, na czym stoję. Tylko skąd pan Mati o tym wiedział? Trafiło się ślepej kurze ziarno czy...? Wyniki kartkówki nie podniosły mnie na duchu.

Średnia klasy wypadła na tróję z minusem

Nie poprawiło jej kilka dobrych prac ani bezkonkurencyjna sprawność pana Wojtkowiaka. Zaskoczył mnie. W dyktandzie nie zrobił żadnego błędu, nawet interpunkcyjnego, a jego wypowiedź na temat ostatnio obejrzanego filmu (wolałam nie ryzykować z książką) była nie tylko poprawna gramatycznie, ale też niebanalna pod względem stylu. Z każdego słowa nakreślonego szybkim, nieco nierównym pismem biła bystrość obserwacji, celna ironia i niewątpliwa inteligencja. Trafił mi się diament, niech go!

Pewnie, że się nie cieszyłam! To nie był jakiś zastrachany Janko Muzykant nieświadom własnego talentu. Dopadł mnie bystry jak cholera nastolatek, którego nikt nie musiał przekonywać o jego wartości. Pewnie myślał, że jest kimś lepszym, stworzonym do wyższych, ważniejszych celów niż te, które przypadną w udziale jego kolegom! „Skąd ja to znam? – myślałam bezwiednie, patrząc na jego kpiącą minę i nonszalancką pozę, jakimi co dzień witał mnie od progu. – Ale i jego czas nauczy, że marzenia swoją szosą, a życie swoją” – prorokowałam mściwie.

Nie lubiłam go przecież. Siadał zawsze w pierwszej ławce, plecami do reszty klasy, jakby celowo chciał się odgrodzić, podkreślić swoją wyższość, a zarazem skupić całą siłę swojej ironii na mnie. Ja sprawdziłam ich jedną kartkówką, on zaś testował mnie na każdej lekcji. Nie było mowy o spokojnym, tradycyjnym prowadzeniu zajęć. Musiałam się solidnie przygotowywać, żeby odpierać jego śmiałe, wręcz aroganckie teorie. Nie popuszczał nikomu. Dostawało się poetom i pisarzom, uznanym klasykom i ich dziełom.

Kiedyś nawet zasadom ortograficznym się oberwało za to, że tylko utrudniają życie. Mogłabym go usadzić jedynką albo dosadnym słowem, ale coś mnie powstrzymywało. Chłopak stanowił nie lada wyzwanie. Aż we mnie ambicja zagrała. „Nie dam się zapędzić w kozi róg nieopierzonemu anarchiście, który neguje, żeby negować” – uznałam. Z drugiej strony duma nie pozwalała mi wykpić się od kłopotu typowo belferskim zachowaniem, w stylu „siadaj i nie rezonuj”. Nic z tego! Nie dam smarkaczowi tej satysfakcji. Więc brnęliśmy w naszą walkę, a klasa nam się przyglądała...

Początkowo sennie i spode łba, potem z coraz większym zaintrygowaniem. Ktoś się komuś stawiał, ktoś z kimś szedł na intelektualne noże... A nuż krew się poleje? Nie minął miesiąc, a każde z nas mogło się pochwalić własnym fan klubem. W końcu było na co popatrzeć! Szable skrzyżowali uczeń i nauczyciel, dorosły i nastolatek – jak równy z równym; bo nie dawałam stopni za opinie, tylko za umiejętność ich bronienia. Mateusz w ciągu kilku lekcji zarobił dwie szóstki i... dwie jedynki.

Może dlatego z początku mało było innych odważnych

Z czasem jednak nasza dwuosobowa utarczka coraz częściej przeradzała się w wielogłosową dyskusję... Nie wiedzieć kiedy mijały miesiące. Nie wiedzieć gdzie zgubiłam zniechęcenie i rozżalenie. Rankiem nie miałam już ochoty zabić budzik, a poniedziałek przestał być najgorszym dniem tygodnia. Pogodziłam się z miasteczkiem i jego mieszkańcami, którzy na wywiadówki przynosili mi tuzin jajek albo świeżo ubitego kuraka. I wcale nie rosłam w dumę, gdy koledzy wypytywali mnie o moją metodę, o mój – ponoć słynny już w szkole – „sposób na tę okropną VIII B”.

– Czym ich pani nastraszyła? Ogniem i siarką? Co za sposób pani wynalazła?
– Sposób na Wojtkowiaka – odpowiadałam uczciwie, bo nie zwykłam przypisywać sobie cudzej chwały. A propos Mateusza... – Wojtkowiak, gdzie dziś się dekujesz?

Rozejrzałam się po sali. Od jakiegoś czasu Mateusz wolał odleglejsze ławki. Stąd miał na oku całą klasę. Lepsze było tylko moje miejsce, przy tablicy.

– Mateusz, jesteś czy nie?! – powtórzyłam głośniej.
– Jeeeestem, psze pani – padła w końcu odpowiedź udzieloną pobłażliwym tonem.

Spod okna w przedostatnim rzędzie patrzyły na mnie modre, niewinne oczy; patrzyły z figlarnym, lekko wyzywającym błyskiem.

– Gotów do zajęć, jak zwykle.
– Świetnie – mruknęłam zadowolona i poczułam nagły przypływ sympatii.

Nie zamierzałam jej tłumić. Jednych uczniów się lubi, innych nie. Póki nie wyróżnia się jednych, a nie gnębi drugich, można sobie pozwolić na szczerość odczuć. A mimo całej mojej sympatii dla pana Wojtkowiaka nikt by mi nie zarzucił, że mu odpuszczam. Był zdolny i bystry, wymagałam od niego więcej niż od innych. Zasłużył na moją „surowość”. Dawno temu uważałam się za osobę stworzoną do czegoś lepszego i ważniejszego. „Byle tylko nie skończyć w szkole!” – modliłam się.

Teraz prowadzę kółko polonistyczne i teatralne, przygotowuję uczniów do olimpiad, a moi wychowankowie studiują na najlepszych uczelniach w Polsce. Jak Mateusz. Ale o nim z góry wiedziałam, że daleko zajdzie. W najgorszym razie będzie kimś sławnym i w końcu naprawdę przewróci mu się w głowie. W najlepszym – może zostanie nauczycielem. Jak ja... 

Czytaj także:
Moje przyjaciółki gadają tylko o wnukach. Mam tego dość
Zostałam kochanką szefowej. Bez tego nie zrobiłabym kariery
Po trzech rozwodach miałem dość kobiet. Skupiłem się na córce

Redakcja poleca

REKLAMA