„Byłam księgową w gminie i wystawiłam lewe faktury. Możecie mnie potępiać, ale zrobiłam to w słusznej sprawie”

Księgowa fot. Adobe Stock, deagreez
W normalnych okolicznościach nigdy bym sobie nie pozwoliła na złamanie prawa, ale wtedy musiałam to zrobić. W imię wyższych wartości!
/ 16.06.2021 16:06
Księgowa fot. Adobe Stock, deagreez

Szłam ulicą swojego rodzinnego miasteczka i z trudem rozpoznawałam okolicę. Przez 20 lat wiele się zmieniło. Ze starych kamienic uchowało się tylko kilka, tych zabytkowych. Resztę rozebrali albo przebudowali. Nie ma też już mojego ulubionego parku, w którym jako nastolatka spędziłam chyba więcej czasu niż w szkole. Na jego miejscu stanęło centrum handlowe. No, tak – drzewa zysku nie przynoszą…

Smutne to. Wiem, że świat idzie naprzód, ale wolałam to stare, prowincjonalne, nieco zapyziałe miasteczko niż to, co jest teraz. Przyglądałam się też ludziom mijanym po drodze. Kiedyś znałam prawie wszystkich, przynajmniej z widzenia. Dziś nie rozpoznawałam nikogo. Dwadzieścia lat robi swoje.

Kilku przechodniów spojrzało na mnie uważnie, ale chyba tylko dlatego, że szłam z torbą podróżną, widać, że przyjezdna. Na rynku skręciłam w boczną uliczkę, do hotelu. Dom mojej mamy był zapieczętowany, dopóki nie zakończy się sprawa spadkowa. Za dużo osób zgłosiło roszczenia, za dużo było niejasności.

Właśnie dlatego tu przyjechałam, żeby zakończyć tę sprawę, spotkać się z prawnikiem. Niczego nie chciałam. Może tylko kilka pamiątek z dzieciństwa i parę drobiazgów należących do rodziców. Mają wartość tylko sentymentalną, więc mam nadzieję, że spadkobiercy nie będą oponować. Poza tym nic mnie już z tym miejscem nie łączyło. Uciekłam stąd dwadzieścia lat temu, wykreśliłam je z pamięci. I pewnie, gdyby nie obecna sytuacja, prędko bym się tu nie pojawiła. Za bardzo się bałam…

W pokoiku hotelowym rozpakowałam walizkę, zaparzyłam sobie herbatę i usiadłam przy oknie. Nie odrzucałam wspomnień. Zresztą i tak już dawno chciałam rozprawić się z przeszłością, tylko nie wiedziałam, jak to zrobić. A na sumieniu miałam sporo…

Przeszłość nie była dla mnie łaskawa

Skończyłam wtedy szkołę handlową i poszłam do pracy. Miałam fart – zwolniła się posada księgowej w urzędzie gminy i się załapałam. Co prawda, szukali kogoś po studium, ale przeważyła moja znajomość angielskiego. To był czas, gdy wiele się zmieniało. Gminy stawały się prawdziwymi samorządami i zaczynały działać. Można było starać się o dotacje, remontować, budować… Może nie na taką skalę jak dziś, ale po komunistycznym zastoju to i tak był duży krok naprzód.

Urząd wójta objął wtedy pan Kolasiński. Młody, energiczny, nie miał nic wspólnego z poprzednim systemem ani tamtą ekipą. Dlatego ludzie go wybrali, mieli już dość zastoju, łapówkarstwa, marazmu. Byłam pod wrażeniem jego zapału i zaangażowania. Tym, co robił, otworzył mi oczy na wiele spraw.

Jako nastolatka niespecjalnie interesowałam się polityką, a działalność społeczną uważałam za głupotę. Ale przy nim zmieniłam swoje nastawienie. Podobało mi się to, co robił. Jako księgowa miałam wgląd do wszystkich papierów i wiedziałam najlepiej, ile gmina mu zawdzięcza.

Wystarał się o pieniądze na oświetlenie kilku wsi. Zdobył dofinansowanie na organizację imprez sportowych. Zgłosił projekt otworzenia kilku szkół o profilach zawodowych, wybudowania boiska z prawdziwego zdarzenia i kąpieliska na pobliskim jeziorze.

Największym problemem było zdobycie funduszy. I to nawet nie dlatego, że ich nie było skąd wziąć, tylko ze względu na głupie procedury. Na budowę urzędu można było dostać pieniądze, ale już na budowę szkoły – nie. To pewnie dlatego Kolasiński zrobił to, co zrobił…

Wiedziałam o tym tylko dlatego, że miałam wgląd we wszystkie papiery. Także w faktury i rachunki. Zazwyczaj podpisywałam je automatycznie, wprowadzając tylko dane do zeszytu. Faktury szły do urzędu powiatowego. Zeszyt zostawał w gminie, jako dowód, gdyby wpadła kontrola.

To się musiało wydać, ale i tak to zrobiłam

Pewnego dnia zwróciłam uwagę na jeden rachunek. Opiewał na bardzo wysoką sumę za materiały budowlane. Przeznaczenie – budowa szkoły. Zdziwiłam się. Wiem, że Kolasiński miał problemy z zaakceptowaniem tego projektu, więc poszłam do niego z prośbą o wyjaśnienie.

Wójt popatrzył na mnie, a potem zamknął drzwi i poprosił, żebym usiadła.
– Kasiu, tobie muszę powiedzieć, bo ty masz wgląd we wszystkie papiery – powiedział. – Mam dość tej biurokracji. Nie udało mi się obejść durnego przepisu. Urząd, drugi w mieście i kompletnie niepotrzebny mogę postawić, a szkoły nie? To bez sensu. Uderzałem gdzie mogłem. Udało mi się dotrzeć do wysoko postawionej osoby, jeszcze z poprzedniej ekipy, która nadal ma wpływy. Gość powiedział, że nie mam szans na przeskoczenie przepisów. I doradził, żebym wypisał zapotrzebowanie na materiały budowlane, póki są na to pieniądze. Zacznę budowę szkoły, projekt zaakceptujemy prywatnie, z nadwyżek budżetowych, mam już faktury które to pokryją.
– Ależ to się wyda – oznajmiłam zdumiona. – Przy pierwszej lepszej kontroli.
– Wtedy mnie zwolnią. Ja podpisuję faktury – wójt uśmiechnął się smutno.

Nie chciałam tego. Nikt nie zrobił tyle dla naszego miasteczka co on. Wiedziałam, że ludzie wybraliby go na następną kadencję. Jednak gdyby to, co zrobił, się wydało, zwolniliby go natychmiast. Wyszłam z gabinetu. Zaksięgowałam faktury i wróciłam do domu. Ale nie dawało mi to spokoju. Wiedziałam, że prędzej czy później będzie kontrola. A wtedy wszystko się wyda. Bo rzeczywiście, wójt podpisywał papiery. Wójt i… ja.

I wtedy zrozumiałam, że to jest jedyna szansa. Następnego dnia przyszłam do pracy wcześnie rano. Zmieniłam wpisy w księdze, podpisałam zgodność z fakturami. Z pełną świadomością tego, że teraz to ja ponoszę winę za błędne dane. I wiedziałam, że zostanę za to zwolniona z pracy. Dlatego tego samego dnia złożyłam wypowiedzenie.

W oczach wójta widziałam rozczarowanie i smutek. Trudno. Nie mogłam powiedzieć mu prawdy. Wyjechałam do Gdańska. Ciotka zaoferowała, że przyjmie mnie do pracy w swojej firmie. I w tym Gdańsku zostałam na zawsze. Wyszłam za mąż, mam dzieci. Do rodzinnego miasteczka nie przyjeżdżałam.

Wiedziałam, że w gminie rozpętała się afera, bo mama mi doniosła. Miałam nadzieję, że wójt mi wybaczył. Wspomnienia zajęły mi pół nocy. Następnego dnia ledwo zdążyłam do sądu. Na szczęście wszystko załatwiłam od razu. Gdy wracałam do hotelu, spotkałam mężczyznę. To on mnie poznał.
– Pani Kasia? – zapytał ze zdziwieniem. Wtedy go rozpoznałam. To Kolasiński!
– Gdzie się pani podziewała tyle lat?
– Mieszkam w Gdańsku. Przyjechałam tylko na jeden dzień. Zmieniło się tu...
– Dzięki pani – popatrzył na mnie uważnie. – Przyznam, że dopiero gdy kontrola ujawniła nieścisłości zrozumiałem, dlaczego pani wyjechała. Wzięła pani na siebie całą winę. Pieniądze wtedy przyznano, szkołę wybudowaliśmy. Komisja zajęła się tylko fałszywymi fakturami. Pani już nie pracowała, więc sprawę wyciszono. Tylko ja mam wyrzuty sumienia.
– Dlaczego – zdziwiłam się. – Przecież pan nic nie zrobił. To dzięki panu miasteczko tak rozkwitło.
Ale pozwoliłem pani wziąć winę na siebie. Gdybym wtedy się przyznał, straciłbym stołek. Ale przede wszystkim zniweczył pani poświęcenie. Więc milczałem.

Ucieszyłam się, że Kolasiński zrozumiał, dlaczego uciekłam. Ale nie chciałam wpędzać go w poczucie winy. Niestety głupie przepisy zmusiły nas do działań, które na zawsze pozostawiły ślad w naszych sumieniach. Chcieliśmy dobrze, ale przepisy to przepisy...

Czytaj także:
„Pomagam wszystkim kobietom, które nie mogą liczyć na swoich mężów. Swój biznes nazwałem… mąż do wynajęcia”
„Starzy ludzie ciągle tylko narzekają. Obiecałam sobie, że taka nie będę. I słowa dotrzymam!”
„Wstydzę się pokazywać ze swoimi wnukami. Moja córka źle je wychowała”

Redakcja poleca

REKLAMA