Cała rodzina była wniebowzięta, kiedy mój brat powiedział, że ma zamiar się ożenić z Joasią. Była taka miła, życzliwa, pomocna, a w dodatku ładna i zgrabna, więc wydawało się nam, że Bartek złapał Pana Boga za nogi. Tym bardziej że Joasia i Pana Boga była blisko: śpiewała w kościelnym chórze, działała w ruchu
oazowym i pomagała w parafialnej kancelarii, oczywiście w ramach wolontariatu. Nasza rodzina jest od pokoleń katolicka i praktykująca.
Byliśmy szczęśliwi, że Bartkowi trafiła się narzeczona, z którą wszystko jest jasne od początku: ślub kościelny, dzieci, ich wychowanie zgodne z nauką Kościoła oraz dom, w którym się szanuje tradycję. Szczególnie moja mama zachwalała Joasię, opowiadając na prawo i lewo, że doczekała się synowej-ideału.
Jedyną osobą, która kręciła nosem, była babcia Jola, ale ona zawsze szukała dziury w całym, więc nikt się tym specjalnie nie przejmował. Babcia twierdziła na przykład, że poświęcenie Joasi dla innych wydaje się jej przesadne.
– Całe dnie lata po ludziach, załatwia ich sprawy, żyje ich życiem i to jest godne podziwu, ale co będzie, kiedy założy własną rodzinę? Jak pogodzi troskę o obcych z troską o swoich? – pytała. – Gdzieś będzie musiała poluzować, bo jedno i drugie nie da się godzić w tym samym wymiarze. Zobaczycie, to się źle skończy!
Kiedy będą z tego dzieci?
Tłumaczyliśmy, że Joasie jest świetnie zorganizowana i na pewno ze wszystkim da sobie radę, ale babcia tylko się uśmiechała z powątpiewaniem i trwała przy swoim. Ona jedna nie była tak wylewna w stosunku do Joasi jak cała reszta naszej rodziny; Joasia to czuła i chyba odpowiadała tym samym, bo w towarzystwie babci zawsze wyglądała na trochę skrępowaną i mniej pewną siebie niż zwykle.
Po pięknym, uroczystym ślubie i hucznym weselu młodzi zamieszkali w malutkiej kawalerce, którą moi rodzice kupili Bartkowi, kiedy skończył studia. Było im tam ciasno, ale wyglądali na szczęśliwych, więc i my się cieszyliśmy, bo nie ma nic fajniejszego, niż patrzeć na zadowolenie tych, których się kocha.
Sądziliśmy, że Bartek i Joasia nie będą zwlekać z powiększeniem rodziny, ale czas mijał, a jakoś nic się nie zmieniało… Przeszła jedna rocznica ślubu, zbliżała się następna, więc odważyliśmy się i zaczęliśmy delikatnie podpytywać, kiedy nasza mama będzie wreszcie babcią, a babcia prababcią?
I wtedy doszło do pierwszego zgrzytu, bo Joasia wypaliła, że na razie nie macierzyństwo jej w głowie, tylko organizowanie akcji humanitarnych na dawnych terenach Związku Radzieckiego, gdzie mieszka wielu Polaków żyjących w bardzo trudnych warunkach.
– Nie macie po prostu pojęcia, jak ci ludzie potrzebują pomocy i jak na nią czekają – mówiła. – Zostawienie ich samym sobie byłoby zbrodnią, więc wszystko inne musi na razie poczekać. Ja i tak ostatnio mam urwanie głowy i prawie nie ma mnie w domu, więc dziecko w tej sytuacji byłoby poważną przeszkodą w realizacji tego, czego się podjęłam.
– A co Bartek na to? – zapytała babcia.
– Rozumie mnie i się zgadza – odpowiedziała Joasia. – Zresztą wie doskonale, że jestem uparta i nie zrezygnuję, dlatego, nawet gdyby miał coś przeciwko, musi się pogodzić z sytuacją. Najpierw inni, potem my – taka jest moja filozofia.
– Bardzo szlachetna – zgodziła się z nią babcia, ale zaraz dodała: – To „inni” Bartka nie dotyczy? Bo mówisz, że on się musi zgodzić i zrozumieć, czyli zakładasz albo nawet wiesz, że sam z siebie się nie zgadza… Nie widzisz w tym sprzeczności?
– Nie widzę – Joasia już była zła i nawet tego nie ukrywała. – Zresztą to są nasze sprawy i my się z nimi uporamy. Nie trzeba się wtrącać!
Nie obchodził jej własny dom
Na tym stanęło, ale niemiłe wrażenie pozostało i odtąd patrzyliśmy na Joasię bez takiego zachwytu jak wcześniej. Widzieliśmy, że Bartek istotnie jest głównie sam, bo ona albo jeździ z konwojami humanitarnymi, albo sortuje paczki, albo szuka sponsorów i darczyńców, coś urządza, coś organizuje, otwiera, domyka i tak dalej.
Bartek jadł na mieście, wieczory spędzał przed telewizorem, stawał się coraz bardziej samotny i smutny. Joasia w ogóle tego nie dostrzegała. Wpadała, wypadała, mówiła głównie o swoich sprawach i problemach, była nieustannie zajęta i przejęta tym, co poza domem. Własny dom prawie dla niej nie istniał…
Zaczęliśmy się naprawdę martwić, kiedy powiedziała, że najbliższe miesiące spędzi poza krajem, bo dostała nowe zadanie: musi pomoc księdzu, który jest sam na przestrzeni kilkuset kilometrów i tam organizuje życie swojej nowo powstającej parafii. Do pomocy dostanie siostrę zakonną, ale ona też będzie miała co robić. Właśnie kończy kurs pielęgniarski (nic nie mówiła, bo czuła, że Bartek będzie kręcił nosem) i tam, gdzie jedzie, jej wiedza się bardzo przyda. Jak długo jej nie będzie? Nie umie na to odpowiedzieć. Długo. Tak długo, jak będzie trzeba.
Szczerze powiedziawszy, mieliśmy dosyć, ale nikt nie miał odwagi i pomysłu na konkretne działanie, więc babcia wzięła sprawy w swoje ręce.
– Nie ma co się mazgaić – powiedziała. – Nie wiem, czy zauważyliście, ale Bartek zaczął popijać. Ilekroć go widzę, śmierdzi piwem na odległość, więc to już nie są przelewki. Jeszcze trochę i dojdzie do prawdziwego nieszczęścia, bo ta nasza anielica z bożej łaski ma to w nosie. Dlatego mam zrobić z tym porządek.
No i się zaczęło
Babcia trafiła bezpośrednio do biskupa, a ten, szybko zrozumiawszy, w czym rzecz, wezwał do siebie proboszcza, który od lat patronował działaniom Joasi, nie mając bladego pojęcia, jak to naprawdę wygląda z punktu widzenia jej bliskich. Również on pojął, że taka działalność dobroczynna, która wiąże się z krzywdą własnej rodziny, nie ma sensu, więc błyskawicznie odsunął Joasię od wszelkich prac, wyjazdów, zbiórek, fundacji i tym podobnych.
Kazał jej czas, który na to poświęcała, oddać mężowi, bo Joasia najwyraźniej opatrznie pojmowała przykazanie o miłości bliźniego, krzywdząc tego, który powinien być jej najbliższy.
Rozpętała się prawdziwa burza! Joasia oczywiście dowiedziała się, komu zawdzięcza swoją dymisję, i najpierw zrobiła awanturę Bartkowi, że nie powstrzymał babci, potem mojej mamie, że najpewniej podżegała babcię do działania, a w końcu chciała się wyżyć na głównej winowajczyni, ale nie z naszą babcią takie numery: tak na Joasię huknęła, że tamta poszła jak zmyta. Oczywiście próbowała wszystko odkręcać, ale nie wyszło. Decyzje były nieodwołalne i wszelkie obietnice Joasi, że zrewiduje swój sposób działania, trafiły na mur.
Może separacja im pomoże?
Niestety, w małżeństwie Bartka i Joasi nie działo się najlepiej, bo okazało się, że daleko od siebie odeszli i pełno w nich wzajemnych pretensji. Nawet pojechali na rekolekcje dla małżonków w kryzysie, ale to niewiele dało.
Wreszcie po miesiącach rozstań i powrotów doszli do wniosku, że najlepsza będzie separacja, która niczego nie kończy, ale może otworzyć drogę do pojednania, bo czasami trzeba pobyć osobno, żeby zrozumieć, jak dobrze było razem. Obiecali sobie, że powstrzymają się od szukania nowych partnerów przez rok i sprawdzą, czy to się uda. Nie zamykali przed sobą żadnych drzwi i to wydawało się pocieszające.
Dlatego wielkim zaskoczeniem była wiadomość, że Joasia postanowiła zmienić parafię. Uznała i ogłosiła, że w innej wspólnocie lepiej zrozumieją jej potrzeby i naturę i nie będą jej rzucać kłód pod nogi. Tym bardziej że w międzyczasie zmienił się też pasterz diecezji, więc liczyła na to, że decyzje poprzednika przestaną obowiązywać.
Powiedziała również, że gdyby się nie udało, znajdzie dla swojej działalności inną, pozakościelną niszę, bo według niej najważniejsze jest, aby pomagać, a mniej ważne, z czyjego poręczenia.
Być może weszła już na tę drogę, bo w kościele widuje się ją coraz rzadziej. Podobno ma bardzo radykalne poglądy na życie rodzinne, macierzyństwo, małżeństwo i wszystko, co się z tym wiąże. Czasami wydaje się nam nieprawdopodobne, że nasza Joasia tak się zmieniła, choć babcia twierdzi, że o żadnej zmianie nie ma mowy, bo ona taka była zawsze i może lepiej, że wreszcie idzie drogą, która jej odpowiada.
– To w sumie dobra i uczciwa dziewczyna, tylko niepotrzebnie udawała kogoś, kim nie jest – mówi babcia. – Wszystkich zmyliła, siebie też… Dobrze, że się ocknęła. Niech idzie własną drogą. Ja jej życzę powodzenia!
Czytaj także:
„Szwagierka miała mój dom za kurort wypoczynkowy. Nieważne, że dopiero urodziłam, musiałam jej usługiwać”
„Szwagierka zwęszyła okazję i chciała zastąpić mi żonę. Wolę wypić butelkę octu niż tknąć tę lafiryndę”
„Szwagierka zamiast nosić żałobę po mężu, stroi się, jak panna spod latarni. Lafirynda powinna płakać, a nie szukać kochanka”